Jest Poezja! Zbigniew Joachimiak SEZON LOTÓW TRWA
Powrót do domu w Kentucky
Skręciłem z autostrady ostrym zjazdem
i nagle zalał mnie szeroki pas zapachu ciemnego
- drażniącego śluzówki nosa -
topiącego się asfaltu.
Po zjeździe w prawo sunąłem wyrzucany
siłą odśrodkową w piaski domków
jednorodzinnych i ich zielono-żółte ogródki.
Po tej stronie Ohio wszystkie zapachy
zmieniały barwę.
Zamiast czystej zieleni sałaty w pory skóry
wnikać mi zaczęły ciemne tonacje szpinaku,
a pomiędzy napływającymi falami gorąca
wpadały mi w oczy pieprze grubego piasku.
Niosło mnie wprost na ulicę Overview,
tam moja córka rozraszała w powietrze
mleko i zapach przetartych owoców.
W usta spływał mi pot słony i zarazem
słodki od radości, że dzień nie jest stracony,
że Sybilka, moja córka
podejdzie do mnie zmieniając niebieskie
niebo w granatowe, a mnie w ciastko
posmarowane grubo wczesnym miodem.
2005
Umiera mi ojciec
Śpi prawie spokojnie, oddycha,
w dzień złości się i głośno siorbie kawę.
Nosi za sobą cewnik - cienką rurkę
łączącą go z życiem.
Chyba jest bledszy.
Umiera mi ojciec
głośno stęka podnosząc się z fotela,
słucha radia, telewizja jest zbyt głośna,
waży się, ogląda skórę, ręce.
Szepce coś do telefonu,
pewnie, że wkrótce są święta.
Umiera mi ojciec
- śmierć to będzie czyja?
Jego, tego co odejdzie, czy moja
dla zbliżenia tego, co będzie mi odjęte?
Umiera mi ojciec
czuję, że się od niego oddalam,
a on z cewnikiem stoi w miejscu.
O śmierci nie mówi.
O śmierci on umiera.
Chickasaw Street
Długa perspektywa z nagłym zeskokiem o kilkaset metrów
w dół miasta. A na początku zapach małp.
Tak się Chickasaw zaczyna.
Niewielkie kapucynki krzyczą i smrodzą,
gnijące banany czernieją, a wszystko ogarnia aromatyczny bez.
Zapach bzu to tylko początek historii ulicy,
bo już niżej panoszą się słupy podmurszałych domów
niewielkich jednopiętrowych drewnianych budowli -
w których, w porze kolacji, z każdego kąta
roznosi się zapach grzanek, szynki i sera.
W moim mieszkaniu na piętrze pierwszym, zaraz przy wejściu,
pachnie Sybilka mlekiem i kremem Johnson&Johnson.
A półki przyciągnięte ze sklepu metalowego wciąż
nie mogą uzgodnić, jak mają pachnieć książki z Polski:
oliwą, hardweres storu, czy piaskiem z wrzeszczańskiej Zaspy.
Przez ścianę przebija się drobnymi skokami zapach chilli.
Sąsiedzi - afroamerykańska rodzina - od rana przygotowują ingrediencje.
W mojej kuchni też szał: rozlało się kwaśne kalifornijskie wino,
herbata roznosi się we wszystkie strony, dzisiaj będą ruskie pierogi,
na ogniu przygotowuje się farsz z podpiekaną cebulą.
Nie mogę odgadnąć czym pachnie wykładzina. Bo pachnie.
Może tym, co zostało z pobytu poprzednich lokatorów.
Pójdę teraz w dół ulicy, bliżej down town, tam rosną porzeczki.
A i pokrzywy. Mieszka tam też rodzina skunksów, na które jest tylko
jedna rada (zdradził mi ją Andrew Tietig):
dużo, dużo aromatycznego soku z pomidorów.
Jest lato. Leniwe powietrze donosi do moich okien krzyk małp.
I zapach ich śerści. I jeszcze coś, co mnie niepokoi: to rzeka Ohio?
To rzeka miasta. Całego stanu. Całej krainy.
Tu na skraju indiańskiej ulicy pachnie całym tym światem,
który drgać będzie do końca mojej skóry. W zapachu.
Jestem cicho, cichutko
Jestem cicho, cichutko,
tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy
spostrzegłeś jasność i ciemność.
Jestem jak wtedy, gdy przyniosłeś mi
kwiaty i swój wiersz do szpitala
i przestraszone oczy w młodzieńczej twarzy.
Jestem cicho, cichutko,
gdy rano wstajesz do pracy
i gdy wracasz, i podlewasz kwiaty.
Jestem mała, twoja własna
skała, opoka dnia codziennego.
Jestem cicho, cichutko,
biję bezdźwięcznie ci brawa
i głaszczę po głowie, gdy upadasz w lęku.
Jestem twoją mamą,
od początku i poza koniec.
Cicho, cichutko
umarła.
Potem
To tylko na początku wiersze są
motylami, które licznie latają
w naszych wiosennych ogrodach.
To tylko, gdy po raz pierwszy stajesz
na jeszcze nie zdeptanej ścieżce
prowadzącej do tajemniczej owocarni...
To tylko na początku wiersze mają
skrzydła i pociagają cie do góry,
do blasku i ptaków.
Potem.
Potem słowa zaciskaja się w pięści,
w zatrzaśniętej obolałej dłoni,
w pocisku zawiniętych kostek.
Potem trzeba żmudnie odginać palec za palcem,
podważać je dłutem zakute w milczeniu,
powoli wydobywać upragnione słowa.
Trzeba mruczeć, szeptać i dreptać,
płakać, trwać godzinami w trwodze,
czekać, czy granat pięści się otworzy?
I słowa trzeba wyciągać ostroznie i powoli,
jedno, drugie, trzecie, jak ze słonecznika nasiona,
w lipcowy dzień.
Może choć jedna z tych wyschniętych pestek
pełna będzie nasieniem.