LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


OD REDAKCJI 3/2013


Słowo na marzec

Przed kilkoma dniami pokazałeś mi przez swój nowy mikroskop kroplę wody. Myślałem zawsze, że jest czysta jak szkło, a tymczasem kłębią się w niej dziwne stwory, jak w przezroczystym piekle Boscha. W czasie tej demonstracji śledziłeś badawczo i, jak mi się zdaje, z zadowoleniem moją konsternację. Było między nami milczenie. A potem powiedziałeś bardzo wolno i dobitnie: „Taka jest woda, mój drogi, taka, a nie inna”.

Pojąłem, co chciałeś przez to wyrazić: że my, artyści, utrwalamy pozory, życie cieni, kłamliwą powierzchnię świata, a nie mamy odwagi ani zdolności dotrzeć do istoty rzeczy. Jesteśmy, by tak rzec, rzemieślnikami pracującymi w materii złudy, gdy Ty i tobie podobni – jesteście mistrzami prawdy.
(...)
Otóż obawiam się, że Ty i Tobie podobni wyruszacie na niebezpieczną wyprawę, która przynieść może ludzkości nie tylko korzyści, ale także wielkie, niedające się naprawić szkody. (…) Z każdym nowym odkryciem otwiera się nowa otchłań. Jesteśmy coraz bardziej samotni w tajemniczej pustce wszechświata.


Johannes Vermeer do Antonie van Leeuwenhoek



I

Zapraszamy do lektury ostatniego fragmentu III tomu dziennika Józefa Barana zatytułowanego Spadając patrzeć w gwiazdy, który wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka w Poznaniu. Najnowsze zapiski poety z lat 2008 - 2012, są kontynuacją Koncertu dla nosorożca i Przystanku marzenie. To swoiste „silva rerum” utkane ze smacznych anegdot i wspomnień, portretów ludzi sławnych i tych nieznanych, celnych aforyzmów, scen rodzajowych i komentarzy do współczesności, a także impresji z wojaży po kraju, barwnych reportaży z Brazylii, Holandii, Krety, pierwszych rzutów wierszy, wrażeń z lektur, fragmentów listów – m.in. od Sławomira Mrożka…

Partie liryczne sąsiadują z partiami humorystycznymi, a sądy ogólne dotyczące filozofii, poezji, religii, miłości i tzw. pytań ostatecznych – wynikają z bardzo osobistych wyznań, doznań i zwierzeń. Książka od pierwszych stron wciąga w swój niepowtarzalny klimat, daje przyjemność „smakowania” zatrzymanych chwil nasyconych poetycką wrażliwością.

Redakcja dziękuje Autorowi i Wydawcy za udostępnienie fragmentów dziennika do publikacji.



II

Ukazał się kolejny numer kwartalnika Migotania (4/37/2012). Znajduje się w nim obszerna recenzja poematu dygresyjnego Krawiec Tomasza Sobieraja oraz rozmowa z autorem. Polecamy!

Pełny spis treści: Małgorzata Szadkowska-Borys – Biała broń z nieograniczonym dostępem i nieograniczoną siłą rażenia Urszula M. Benka – Artystyczne występki Czesław Karkowski – Schyłek poezji, czy jej rozkwit? Andrzej Żurowski – Powidoki (4) Krystyna Rodowska – Poezja Leszek Żuliński – Poemat Kamil Zaszkowski – Poezja Dmitrij Lichaczow – O intelektualnej topografii Petersburga w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku (tłum. B. Żyłko) Mariusz Koryciński – Będziemy mieli własny teatr Bohdan Wrocławski – Poezja Zofia Beszczyńska – Poezja ks. Jan Sochoń – Bóg w kulturze interpretacji Zbigniew Zawadzki – Peace, love... brave new world. Notatki na marginesie „Cząstek elementarnych” Michaela Houellebecqa Mariusz Cezary Kosmala – Poezja Roman Warszewski rozmawia z Isabel Sabogal Dunin-Borkowską – Między Cuzco a Krakowem, czyli o tym, jak rozmawiając z Czesławem Miłoszem, dwa razy zbaraniałam Patrycja Jarosz – Poezja Roksana Chirowska – Poezja Boris Nosik – Niesławny koniec „równego chłopa” (Siergiej Efron) (tłum. K. Śmiechowicz) Tadeusz Olszewski – Poezja Mieczysław Machnicki – Noblista lingwista Andrzej C. Leszczyński – Okruchy (19) August Stramm – Poezja (tłum. L. Szaruga) Czesław Dziekanowski – Z lektur do życia Katarzyna Boruń-Jagodzińska – Poezja Grzegorz Kociuba – Poezja Maria Jentys-Borelowska – Podbić świat. Przyczynek do biografii Jana Drzeżdżona Tomasz Sobieraj rozmawia z Januszem Najderem – Krawiec czyli powrót poematu dygresyjnego Natalia Krzemień – Awrom Suckewer jako najważniejszy poeta literatury jidysz XX wieku Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska – Poezja Jan Henryk Cichosz – Poezja Jerzy Suchanek – Ślady w śladach Beata P. Klary – Przez życie nie do pary – o wierszach Melanii Fogelbaum Sławomir Majewski – Piękność zrodzona w burdelu (1) z cyklu Kobiety ich życia Jakub Antolak – Proust – król słońce? Leszek Szaruga – Wyprasownie (4).

Ponadto recenzje: Maciej Dęboróg-Bylczyński – „W. M. Dęboróg”– zagadkowy pseudonim literacki Zbigniew Zawadzki– Powracanie, powracanie… Grzegorz Kociuba – InFEkowanie pola Janusz A. Kobierski – Wiersze jak pomniki Edyta Antoniak-Kiedos – Mają coś do powiedzenia Edyta Antoniak-Kiedos – Wyjęte z „ciemnej luki” Witold Egerth – Heretyk w postetycznym świecie. Rzecz o „Krawcu” Tomasza Sobieraja Izabela Fietkiewicz-Paszek – Tuż po buncie Jerzy Cyngot – Na peryferiach współczesności. O „Siedleckich miniaturach” Artura Ziontka Ewa Opiela – Podroż bez powrotu Ernesta Che Guevary Janusz A. Kobierski – Hymn na cześć życia Andrzej Walter– Nieśmiertelność poza krawędzią czasu Magdalena Boczkowska – Kaftan słów Jan Owczarek – Gdy kusi duch nocy tajemnica ciemną. Bez tabu – w świecie skondensowanych uczuć Teresa Rudowicz – „Chciałabym być kobietą” – o wierszach Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej Jerzy Suchanek – Dybuk do tabletów.


Zapraszamy do empików i na stronę internetową pisma http://www.migotania.pl/



III

Mamy przyjemność zaanonsować, że od marca rozpoczyna działalność powołana przez nasz zespół redakcyjny FIRMA LITERACKA. Jej powstanie jest odpowiedzią na liczne prośby dotyczące recenzowania utworów literackich oraz wykonywania wszelkich prac redakcyjnych. Nawiązanie do słynnej FIRMY PORTRETOWEJ Stanisława Ignacego Witkiewicza nie jest oczywiście przypadkowe i wskazuje na styl naszej działalności. Nie będziemy jednak tworzyć regulaminu, jak nasz Wielki Patron, szczegóły z zainteresowanymi będą omawiane indywidualnie. Poniżej przedstawiamy podstawowy zakres naszych usług.

1.Pisanie recenzji wszelkich utworów literackich. Recenzje dzielimy na:
a) entuzjastyczne,
b) rzeczowe.
2.Pisanie wstępów i posłowi do książek.
3.Korekta i redakcja tekstów.
4.Tłumaczenie na język angielski.
5.Projektowanie graficzne.
6.Przygotowywanie publikacji książkowych do druku.
7.Przygotowywanie książek elektronicznych (e-booki) w formacie PDF.
8.Drukowanie książek.

Rzecz jasna recenzje entuzjastyczne oraz recenzje utworów prozatorskich wymagają więcej czasu i nakładu pracy; tłumaczenia dotyczą tylko utworów przetłumaczalnych, czyli np. Różewicz – tak, Leśmian – nie.

Szczegółowych informacji udziela redakcja po adresem editionssurner@wp.pl

Zapraszamy do korzystania z naszych usług!


Felieton: „MŁODSZY KSIĘGOWY” JACKA DEHNELA, czyli jak W.A.B. i Dehnel promują Sobieraja.


Wydawnictwo W.A.B przygotowało dla czytelników miłą niespodziankę – zbiór internetowych felietonów Jacka Dehnela Młodszy księgowy. Tytuł może nie najszczęśliwszy, jednak w pełni obrazujący styl młodego literata, którego już dzisiaj porównuje się do Balzaca, Stendhala a nawet Józefa I. Kraszewskiego. Niewątpliwie publikacja w książce, za prawie 40zł, tekstów dostępnych za darmo w internecie dowodzi, że słowo jest słowem niezależnie od tego, gdzie, jak i za ile głoszone – przecież, jak wiemy, nawet Homer nie pisał, a i Bóg tylko przemawiał. „Na początku było Słowo”, a nie drukowana książeczka. Nie medium, ale Słowo jest najważniejsze, i o tym wie zarówno W.A.B., jak i Jacek Dehnel, którzy, wynosząc na wirtualne półki (książka miesiąc od premiery jest niestety prawie niedostępna w tradycyjnych księgarniach) teksty publikowane wcześniej w sieci, wywołali spory zamęt w środowisku „upupiaczy” literatury internetowej i jednoznacznie zakończyli dyskusję na temat jej wartości i znaczenia, stawiając znak równości pomiędzy nią a literaturą drukowaną na papierze. Nas jednak najbardziej cieszy, że przechodzące trudny okres wydawnictwo i zasłużony literat całkiem bezinteresownie, w czynie społecznym, na kilku stronach lansują w Młodszym księgowym naszego redakcyjnego kolegę Tomasza Sobieraja, który według Jacka Dehnela jest bez wątpienia najbarwniejszą i najlepiej promującą się postacią wśród polskich pisarzy, porównywalną jedynie z Witoldem Gombrowiczem i Witkacym. To porównanie, nie dość, że zaszczytne, to prawdziwie oddaje intelektualne bogactwo i niezależność oraz szerokie spektrum zainteresowań Sobieraja, których szczegółów Dehnel nie wymienia, umiejętnie podsycając w ten sposób ciekawość czytelnika. Także recenzje książki „polskiego Balzaka” znajdujące się na stronie Empiku jednoznacznie wskazują, że rozdział poświęcony przez autora Tomaszowi Sobierajowi jest najciekawszy; mimo że tekst już się zdezaktualizował (pochodzi z 2009 roku), takie przypomnienie na dzisiaj i uwiecznienie dla przyszłości jest gestem, którego nie można nie docenić.

Tekst Jacka Dehnela rozpoczął blisko cztery lata temu żywą, trwającą do dzisiaj wymianę poglądów pomiędzy młodym literatem a starszym niemal o pokolenie artystą. Te dyskusje, których ślad jest zarówno w internecie, jak i pismach papierowych, dowodzą, że możliwa jest rozmowa bez ekscytacji, nawet jeśli strony wychodzą z tak skrajnych pozycji jak apologia homoseksualizmu chrząszczy i drobiu, zbieranie staroci (Dehnel), czy miejsce człowieka w postetycznym świecie i zagadnienia metafizyczne (Sobieraj). Niewątpliwie ten niekiedy ironiczny, pełen humoru i energii dialog pomiędzy Tomaszem Sobierajem i Jackiem Dehnelem stanie się dla przyszłych badaczy jednym z najciekawszych przejawów życia literackiego w Polsce na początku XXI wieku.

KL

Esej: Tomasz Sobieraj KTO NIE WIERZY W DMUCHANE SŁONIE? Fenomen Jacka Dehnela


Na stronie wydawanego przez Narodowy Instytut Audiowizualny pisma kulturalnego Dwutygodnik.com (nr 101/2013) znalazłem artykuł zatytułowany „Ten potwór Jacek Dehnel” Grzegorza Wysockiego. Zaczyna on tymi słowami:

Jacek Dehnel to grafoman, hochsztapler i złodziej. Grafoman, bo pisze dużo i źle. Hochsztapler, bo sprytnie oszukuje wszystkich swoich czytelników, chociażby wmawiając im, że jest utalentowany i ma coś do powiedzenia. Złodziej, bo kradnie, fałszuje, kopiuje i podrabia, nie mówiąc niczego nowego, oryginalnego i już tysiąc razy powiedzianego.

Tak z grubsza prezentowałby się biogram autora „Saturna”, gdyby jego sporządzenie powierzyć niektórym naszym krytykom i innym reprezentantom środowiska literackiego. Epitety dość wiernie oddają uczucia, jakie względem niego żywią, choć nie jest to, oczywiście, wyliczenie kompletne i długo można by je kontynuować. Krytykowali Dehnela m.in. Piotr Śliwiński (głośny tekst „Dehnelizacja” w „Tygodniku Powszechnym”), Igor Stokfiszewski („Polska poezja uników” w „Gazecie Wyborczej”), czy, całkiem niedawno, Agata Pyzik, która na internetowych łamach „Krytyki Politycznej” podsumowała twórczość autora „Lali” słowami: „wynurzenia Jacka Dehnela o jego cierpieniach «arystokraty»” (...)

Na liczne tekstowe wyprawy przeciwko Dehnelowi wyruszali także młodzi poeci, Jaś Kapela („Dehnel się usuwa na bezpieczne pozycje eleganckiej dulszczyzny i światłego ciemnogrodu”) czy Tomasz Pułka. Słynny jest również obszerny esej Elizy Szybowicz (opublikowany w „Krytyce Politycznej”, a następnie przedrukowany w tomie „Polityka literatury”), w którym krytyczka miała Dehnelowi za złe chociażby to, że chce on tylko, „żeby było ładnie”, a zupełnie nie zajmuje się naprawianiem świata i, w domyśle, tworzeniem literatury zaangażowanej.

Jakby tego było mało, Grzegorz Wysocki napisał drugą część artykułu, gdzie cytuje Krzysztofa Uniłowskiego, profesora Uniwersytetu Śląskiego, cenionego literaturoznawcę i krytyka literackiego, laureata nagrody im. Kazimierza Wyki. Profesor Uniłowski w numerze 1-2/2011 kwartalnika FA-art rozprawia się z twórczością Jacka Dehnela, który „demonstruje nam swoje własne spóźnienie”, „może jedynie fingować i symulować uprawianie sztuki”, „może ją uprawiać jedynie pod postacią fałszerstwa”. Krytyk dowodzi, że „pisarz-kopista” jest fałszerzem, i że mamy w jego przypadku do czynienia z „fabrykowaniem rodowodu, duchowej genealogii, kulturowego kapitału”, oraz że „Saturn” jest tak naprawdę opowieścią o Dehnelu, który tworzy literaturę tylko udającą, że jest literaturą.

Jak widać, ataki na Jacka Dehnela przypuszczają krytycy wszystkich opcji politycznych i o różnych poglądach na literaturę, co w sposób oczywisty wskazuje, że autor Ekranu kontrolnego nie jest obiektem złośliwej nagonki jednego środowiska, i pozwala domniemywać o zasadności stawianych mu zarzutów.

Właściwie jedyną pozytywną cechą, jaką po lekturze cytowanych przez Wysockiego analiz można przypisać literackim produktom Jacka Dehnela jest warsztatowa poprawność. Nie wyróżnia go to jednak spośród dziesiątków tysięcy dobrych uczniów. Z faktami się nie dyskutuje, tylko je uznaje (dyskutować można o faktach, ale nie z nimi). Chylę więc czoło przed znawcami literatury, chciałbym jednak przypomnieć, że Jacek Dehnel to pisarz niespełna 33-letni, a posiada już dorobek wielokrotnie większy, niż mieli w jego wieku wybitni pisarze i poeci. Żeby nie być gołosłownym, przedstawiam małe statystyczne zestawienie:

Autor                  Książki wydane      Książki wydane
                              do 33 roku życia    do 50 roku życia

Witkacy                            0                                 5
Gombrowicz                   2                                 3
Schulz                                0                                 2
Miłosz                                2                               10
Herbert                             2                                 6
Zagajewski                       3                                13
Kapuściński                     2                                11
Sobieraj                            0                                 5
Dehnel                             14                               31   (ostrożna prognoza)

Źródło: Literatura polska, przewodnik encyklopedyczny, PWN, 1984; Andrzej Franaszek Miłosz Biografia, Znak 2011; Jan Błoński Witkacy na zawsze, Wydawnictwo Literackie 2003; Jerzy Ficowski Regiony wielkiej herezji i okolice, Fundacja Pogranicze, 2002; materiały własne; Biblioteka Narodowa; zasoby Internetu; dla J. Dehnela – Wikipedia.


Równie blado przy Jacku Dehnelu wypadają poeci i pisarze amerykańscy.


Autor                  Książki wydane     Książki wydane
                              do 33 roku życia   do 50 roku życia

Hemingway                     3                               5
Bellow                                2                               6
Malamud                          0                               3
Roth                                    2                             12
McCarthy                         1                               4
Frost                                  0                               4
Jeffers                                2                              11
Lowell                                2                               8
Ginsberg                            1                             11

Źródło: The Literary Encyclopedia,; Library of Congress; zasoby Internetu; Wikipedia (English).


To oczywiście losowy wybór, jednak analiza bibliograficzna wykazała, że i pozostali pisarze z USA nie mają się czym pochwalić. Podobne statystyczne zestawienia z ludźmi pióra z Europy, Azji, obu Ameryk a nawet z Afryki i Australii, w tym z noblistami, laureatami Pulitzera, Bookera, National Book Awards, Neustadt i innych poważnych nagród, są dla nich równie niekorzystne – Dehnel to niekwestionowany światowy lider w produkcji literackiej!

W tak młodym wieku Jacek Dehnel ma już tyle do powiedzenia!

A może to jakiś nieopanowany stachanowski zew sprawia, że Dehnel wyrabia 800 procent normy i pragnie zdobyć tytuł Wincentego Pstrowskiego polskiej literatury?

Po tych statystykach niektórzy przypomną sobie zapewne opowiadanie Sławomira Mrożka Słoń, w którym dyrekcja prowincjonalnego ogrodu zoologicznego z braku tego sympatycznego ssaka chce go zastąpić trzema tysiącami królików. Oczywiście króliki nie zastąpią słonia, bo ilość nigdy nie przejdzie w jakość i nie zmieni tego żadna propaganda. Jednak inwencja dyrektora zoo jako żywo przypomina inwencję apostołów i apologetów Dehnela – postanawia on wykonać słonia „sposobem gospodarczym”. Czytamy w opowiadaniu: „Możemy wykonać słonia z gumy, w odpowiedniej wielkości, napełnić go powietrzem i wstawić za ogrodzenie. Starannie pomalowany, nie będzie się odróżniał od prawdziwego, nawet przy bliższych oględzinach”.

Co było dalej? Nie będę streszczać opowiadania, ale niech wyjęte z niego zdanie „Osłupiałe małpy patrzyły w niebo” stanowi symboliczny obraz.

I my mamy dzisiaj w Polsce swojego dmuchanego słonia literatury. Bo Jacek Dehnel to przecież jednak nie 3000 królików, tylko ten dmuchany słoń z opowiadania Mrożka, i też potrafi zaskoczyć – dowodem niech będą chociażby jego analizy życia seksualnego chrząszczy i drobiu (Młodszy księgowy), a nawet prace z dziedziny kartografii (Kosmografia). Tego rodzaju renesansowy umysł pojawił się w Europie ostatni raz w drugiej połowie ubiegłego wieku – był to Geniusz Karpat, którego dzieła na wszelkie tematy wypełniały księgarnie Rumunii, a tłumaczono je na większość języków świata. Dlatego z radością i nadzieją myślę, że tak wszechstronne i dynamicznie zmieniające się zainteresowania Jacka Dehnela będą owocowały kolejnymi wybitnymi utworami, te zaś przyćmią nie tylko dzieła Nicolae Ceauşescu czy Ojca Turkmenów Saparmurata Nijazowa, ale także akademickie prace naukowe ze wszystkich dziedzin, nie wyłączając budowy dróg i mostów, ekonometrii, seminizacji, a kto wie – może nawet nauki o gotowaniu i smażeniu.

A jakie były losy Mrożkowego dmuchanego słonia i skutki całej akcji? Odsyłam do opowiadania Słoń.

Proza: Józef Baran SPADAJĄC PATRZEĆ W GWIAZDY, odc. III


***

Nie można wykluczyć - pisze Marcus Chown w książce „Nieskończone życie nieboszczyka” – „takiej możliwości, iż gwiazdy stanowią technologiczne artefakty pozaziemskiej inteligencji; że cztery linijki programu komputerowego to wszystko co potrzeba, by wygenerować mnie, ciebie i cały świat, który widzimy wokół siebie; że gdy czas dobiegnie końca, wszyscy będziemy mogli zostać przywróceni do życia w symulacji komputerowej” (tłum. Jacek Bieroń).


WSZECHŚWIAT I MROWISKO

A skoro jesteśmy przy filozofii i sprawach ostatecznych…

Spotkanie po długim czasie właśnie z filozofem, religioznawcą i jedną z najbarwniejszych postaci, jakie poznałem w życiu — profesorem W. P.

Jak zwykle rozmawiając z nim mam wrażenie, że jest teraz nie w krakowskiej kawiarni Dworku Białoprądnickiego, lecz na Drodze Mlecznej, w dalekich Przestworzach, kędy przemyka się zawinięty w kokon rozmyślań o Sprawach, których będąc znakomitym specjalistą, nigdy nie będzie Ekspertem Ostatecznym. Bo kowal, który zna się na przybijaniu podków koniom i informatyk zajmujący się komputerem, a więc mający wycinek zainteresowań stąd-dotąd, owszem, mogą być w swojej dziedzinie ekspertami doskonałymi, zaś P., który — jak mawiał Białoszewski — „tołkuje się” rozmyślaniami na temat początku i końca świata — wszedł w nieskończoną przestrzeń, której Gospodarzem i Ekspertem jest tylko Pan Bóg. Jeśli Pan Bóg „Jest”, bo W., choć deklaruje się jako wierzący — oczywiście nie na sposób katechetyczny — twierdzi, że Boga, w ludzkim rozumieniu, „nie ma”. Istnieje po bosku, czyli jak mówili niektórzy wielcy mistycy — jako pustka, jako próżnia, jako Nicość, w każdym razie nie tak jak my i Wszechświat, lecz gdzieś poza sferą ludzką, poza sferą materialną.

Wiec powtarzam pytanie: jak P., mistrz nawet najbardziej wymyślnych paradoksów, może ogarnąć i przeniknąć umysł Boga, skoro ma tylko 75 lat, a Bóg liczy sobie biliony? tryliony? kwadryliony?… co ja mówię… jest nieogarniony Czasem i Przestrzenią? Zresztą i Wszechświat bardzo trudno ogarnąć umysłem, bo to Prastwór liczący sobie podobno 15 miliardów lat i trzeba by owe 15 miliardów odwijać wstecz jak taśmę czy czarodziejski dywan, ażeby zrekonstruować historię początku, co też niektórzy naukowcy czynią, w tym także filozof P. siłujący się niczym mrówka z Umysłem Boga i Wszechświata, a więc z problemami, które go przerastają, bo przerastają każdego człowieka. Pisząc swoje książki stara się wyjaśnić, co wyjaśnić się nie da, a nawet ma pewne osiągnięcie w tej dziedzinie, to znaczy. jest jednym z głębszych umysłów kosmogonicznych w Polsce…

Ostatnio w B., gdzie mieszka, dyskutował z fizykiem właśnie o Wszechświecie. Zapytał go mniej więcej tak: — Jak wiesz Hawking zajmuje się w swoich dziełach pierwszymi piętnastoma sekundami Wielkiego Wybuchu, czyli powstaniem Wszechświata. Ale ja pytam ciebie — jako fizyka — co było przed owymi piętnastoma sekundami, czy istniały przed Wszechświatem Prawa Fizyki, a więc czy istniał jakiś precyzyjny plan wybuchu? Przecież doskonale wiesz, że Wielki Wybuch mógł dać rezultaty, jakie dał, tylko pod warunkiem, że przebiegnie tak jak przebiegał, precyzyjnie, ze wszystkimi parametrami i szczegółami. Gdyby wybuch nie przebiegał wedle precyzyjnie obmyślonych etapów i gdyby owe etapy i parametry wybuchu były ciut-ciut inne, odrobinę mniejsze, odrobinę większe, czyli, gdyby tym wybuchem nie kierowała jakaś precyzyjna, genialna, bo chyba nie ślepa siła wynikająca z praw fizyki — Wszechświat by się roztrzaskał jeszcze przed narodzeniem i rozwinięciem…

Następnie W. przeszedł w rozmowie do mrowiska. Kopiec mrowiska usypany w lesie przez dzielny naród małych niestrudzonych mrówczych pracowników jest słusznie nazywany przez architektów arcydziełem architektury.

Skomplikowany system labiryntów, nisz, korytarzy, mostków, przełazów, chodników i pięter usypanego kopca, wskazywałby na to, że prace nad nim nadzorował jakiś mrówczy inżynier, realizujący swój plan zgodnie z określonym planem budowy, rozdzielający prace między pracowników i doglądający każdego szczegółu. W jaki więc sposób mrówki porozumiewają się ze sobą i gdzie wśród nich nie znajduje się naczelny architekt?

O nikim takim badacze mrówek nie wiedzą.

Nie ma naczelnego architekta, nie ma śladu planu — a mrówczy kopiec stoi!

Podobnie ze Wszechświatem, który genialnie zdarzył się i istnieje, choć nic nie wiemy o Sprawcy tego genialnego Przypadku…


FILOZOF ŻENI SIĘ Z KSIĘŻNICZKĄ Z RWANDY

W. nie zawsze zajmował się tylko Sprawami Ostatecznymi, ale także sprawami doczesnymi: ot choćby podróżami do fantastycznie odległych, egzotycznych krajów (Etiopia, wyspy Sołowieckie, Grenlandia) w poszukiwaniu kamienia filozoficznego, badaniem smaku dobrych trunków czy po prostu odszyfrowywaniem piękna zaklętego w kobietach, z których niektóre też żywo interesowały się barwnym umysłem - a od umysłu do ciała niedaleko - Filozofa.

Ostatnia z tej serii fantastycznych przygód profesora miała miejscu parę lat temu w rodzinnym mieście wojewódzkim B., gdzie P. oprócz tego, że jest pomnikową postacią, mieszka naprawdę, bo przeprowadził się do córki i wnuka z Krakowa po przejściu na profesorską emeryturę.

Pewnego razu wypatrzył mianowicie, że stary sklepikarz z sąsiedniej ulicy więzi „w lochach” willi piękną czarną dziewczynę, która okazała się jego… żoną. Od słowa do słowa, od rozmowy do rozmowy i W. dowiedział się, skąd w B. pojawiła się „księżniczka” z Rwandy. Podobno sklepikarz był zawołanym pszczelarzem. W związku z czym wyjechał z Caritasem do Afryki, aby nieść pomoc biedakom w kraju ogarniętym pożogą domowej wojny. Na czym miała polegać jego pomoc? Wymyślono, że będzie uczył Rwandyjczyków mordujących się nawzajem szlachetnej sztuki pszczelarstwa, co powinno ich odciągnąć od mordu.

Z edukacji pszczelej niewiele wyszło, za to udało mu się wreszcie znaleźć żonę z jakiegoś wysokiego rodu, co w czasie wojny w tym kraju nie miało dużego znaczenia, którą zakupił za śmieszną kwotę i przywiózł do Polski. Tutaj porozumienie okazało się jednak trudniejsze niż sobie wyobrażał, tym bardziej, że prawie nie mówił po angielsku, a dziewczyna wzbudzała na ulicach niezdrowe zainteresowanie podrostków, dlatego jej sędziwy i dość szpetnie wyglądający mąż zaczął odczuwać coraz większy dyskomfort sytuacyjny. Kiedy filozof wzruszony i przejęty losem dziewczyny zażartował przy kieliszku, że odkupi ją i ożeni się z nią, bo „chwilowo jest wolny”, żart — o dziwo — został potraktowany na serio. W dwa dni później sąsiad się zjawił, oświadczając, że przystaje na propozycję profesora. Wstępne oględziny i rozmowa profesora z „księżniczką” wypadła korzystnie dla obojga stron; przypadli sobie bowiem nawzajem do gustu

Pierwotny właściciel zażądał 3 tysięcy złotych, zwrotu biletu za samolot z Afryki i…honorowego napiwku.

Jak się bawić to się bawić…Transakcja i ceremonia weselna, usankcjonowana toastem, miała się odbyć następnego dnia w domu przyszłego pana młodego.

Przy stole rodzinnym w mieszkaniu P. zebrała się rodzina i paru znajomych czyli goście weselni, którzy uznali, że profesor zwariował, ale czekali z ciekawością na dalszy rozwój wypadków. Najbardziej podniecony zajściem okazał się wnuk, który zacierał ręce, że będzie się mógł pochwalić w szkole, iż jego dziadek, ajajaj!, ożenił się z Czarną…

Wzniesiono na to konto parę toastów. Niestety, panna młoda nie zjawiła się. Zjawił się za to handlarz żywym towarem, który zerwał kontrakt , twierdząc, że jego sąsiad miał warunek, iż po wywiązaniu się z płatności, natychmiast wyjedzie z panną młodą do K. i nikt w B. nie dowie się o zdarzeniu.

Ten warunek jednak okazał się niemożliwy do spełnienia, w związku z czym do ślubu nie doszło, z czego najbardziej niezadowolony był wnuk…

Na ile ta kolejna baśń z życia profesora P. zbliża się do prawdziwych faktów, a na ile jest zmyślona trudno mi powiedzieć. Znając jednak inne fantastyczne fakty z jego życia, gotów jestem uwierzyć, że jest tylko z lekka okraszona humorystyczno-czekoladową polewą.

W każdym razie dałem chyba przynajmniej cząstkową odpowiedź, dlaczego W., z którym wypiłem w Krakowie parę beczułek trunków rozmaitych, uważam nie tylko za jednego z tęższych i głębszych umysłów, ale i za jednego z moich najbarwniejszych znajomych…

(III odcinek fragmentów dziennika Józefa Barana Spadając patrzeć w gwiazdy, który ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa Zysk i S-KA w Poznaniu).

Esej: Denis Dutton SZTUKA I RZECZYWISTOŚĆ


Tłumaczenie: Jerzy Luty


To, co uznajemy za współczesną ludzką osobowość, ewoluowało w okresie Plejstocenu między 1,6 miliona a 10 tys. lat temu. Jeżeli spotkalibyśmy jednego z naszych przodków z początków Plejstocenu wałęsającego się dziś po ulicy, prawdopodobnie zawiadomilibyśmy Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami i poprosili o ekipę wyposażoną w strzałki usypiające i sieć, aby zgarnąć bestię do zoo. Gdybyśmy zobaczyli kogoś z końca okresu Plejstocenu, czyli 10 tys. lat temu, zadzwonilibyśmy zapewne do służb emigracyjnych. Nasi przodkowie z tego okresu nie wydawali by się bardzo różni od kogokolwiek z nas współczesnych. To jest ten decydujący okres, te 80 tysięcy Plejstoceńskich pokoleń, poprzedzających epokę współczesną, który jest kluczowy do zrozumienia ewolucji psychologii człowieka. Cechy życia, które uczyniły nas bardziej ludzkimi: język, religia, urok osobisty, zdolność uwodzenia, zabieganie o status społeczny i sztuka pojawiły się w tym okresie. Zwłaszcza w okresie ostatnich 100 tysięcy lat. Ludzka osobowość, wliczając w to te jej aspekty, które są wyobrażeniowe, ekspresyjne i twórcze, wymaga darwinistycznego wyjaśnienia. Jeżeli potraktujemy aspekty osobowości, wliczając w to estetyczną ekspresję, jako adaptacje, musimy uczynić to w terminach trzech czynników.

Pierwszym z nich jest przyjemność. Sztuka daje nam bezpośrednią przyjemność. Brytyjskie badania sprzed kilku lat pokazują, że 6 % całego przytomnego życia przeciętnego dorosłego Brytyjczyka jest spędzane na szukaniu przyjemności w beletrystyce, filmach, grach, i w telewizji. Badania te nie obejmowały nawet kryminałów, powieści czytanych na lotniskach czy literatury wysokiej itd. Ten rodzaj poświęcania czasu owocującego przyjemnością, domaga się jakiegoś rodzaju wyjaśnienia.

Drugim czynnikiem jest uniwersalność. To, z czym mieliśmy do czynienia przez ostatnie 40 lat to pewna ideologia dominująca w życiu akademickim, która uważa sztukę za konstrukt społeczny, a przez to ograniczony do kultur lokalnych. Nazywam to ideologią, ponieważ nie jest to udokumentowane, a po prostu założone w większości dyskursów estetycznych. Pokrewna temu stanowisku jest myśl, że bardzo rzadko, albo być może nigdy, nie jesteśmy w stanie rozumieć sztuki innych kultur. Także inne kultury nie są w stanie zrozumieć naszej sztuki. Każdy żyje w jego lub jej własnym, społecznie skonstruowanym, hermetycznie szczelnym, wyjątkowym świecie kulturowym.

Ale oczywiście nawet krótki namysł ujawnia, że nie może to być prawdą. Wiemy, że ludzie w Brazylii kochają Japońskie ryciny, że włoska opera podoba się w Chinach, a zarówno Beethoven jaki i filmy hollywoodzkie ogarniają świat. Pomyślcie — wiedeńskie konserwatorium ocalało dzięki współpracy Japońskich, Koreańskich i Chińskich pianistów. Uniwersalność sztuki jest faktem, który również wymaga wyjaśnienia. Nie możemy po prostu robić bez końca tego błędnego założenia, że sztuka jest ograniczona do kultur.

I po trzecie musimy wziąć pod uwagę spontaniczność sztuki. Spontaniczność pojawia się, poczynając od doświadczeń dzieciństwa, pod każdą szerokością geograficzną. Myślę o sposobach w jakie dzieci w momencie gdy mają trzy lata, potrafią zaangażować się w udawanie i pozostawiać wyimaginowane światy oddzielone jeden od drugiego. Wyobraźmy sobie małą dziecięcą zabawę z pluszowym misiem w picie herbaty. Jeżeli potrącisz filiżankę i rozlejesz zmyśloną herbatę, dziecko nie będzie miało problemu z tym, którą z trzech pustych szklanek należy ponownie napełnić. W sytuacji, gdy napełnisz niewłaściwą pustą filiżankę i będziesz utrzymywał, że to była ta, z której się rozlało, dziecko może wybuchnąć płaczem. Dziecko odchodzi następnie od zabawy w herbatkę w kierunku telewizora i ogląda Królika Bugsa i Ulicę Sezamkową. Następnie idzie oglądać książkę wkraczając w (kolejny) fikcyjny świat, a następnie je kolację z mamą i z tatą. Nawet trzylatek potrafi utrzymywać wszystkie te rzeczywiste i fikcyjne światy sensownie oddzielone jeden od drugiego. Takie spontaniczne intelektualne wyrafinowanie (spróbuj sobie wyobrazić uczenie trzylatka tego wszystkiego od zera) jest znakiem ewolucyjnej adaptacji.

Przyjemność, uniwersalność, spontaniczny rozwój — widzimy je w międzykulturowych realiach muzyki, uniwersalności opowiadania, a także w takich rzeczach jak smak, zainteresowanie erotyczne, opiekowanie się potomstwem, zainteresowanie sportem, nasza fascynacja rozwiązywaniem zagadek czy plotkowanie. Lista jest tu nieokreślenie długa. Charles Darwin miał dużo więcej do powiedzenia o tym, jak ewoluowaliśmy jako twórcze i ekspresywne zwierzęta społeczne z naszymi niesamowitymi osobowościami, niż mu się to przypisuje. Te aspekty ewolucji mają głębokie konsekwencje dla genezy i ewolucji sztuki.

Pytasz skąd się wzięło moje długoletnie zainteresowanie genezą doświadczenia artystycznego. Tak naprawdę nie wiem. Dorastałem w Południowej Kalifornii. Moi rodzice poznali się w Paramount Pictures, gdzie pracowali w latach 30-tych. Później założyli sieć księgarni Dutton Books of Southern California. Myślę, że wśród moich najwcześniejszych wspomnień musi być takie: siedzę na podłodze w pokoju dziennym, puszczając w kółko nagranie Siódmej Symfonii Beethovena. Dla mojego dziecięcego umysłu ta muzyka była magiczna, a przyjemność intensywna.

Jako dziecko pobierałem lekcje skrzypiec i pianina, ale nigdy nie byłem dobry w niczym, czego nie mogłem nauczyć się na pamięć. Wydaje się, że mam jakąś odmianę łagodnej dysleksji do płynnego czytania muzyki, chociaż moje muzyczna pamięć jest dosyć niezwykła — naprawdę znam od podszewki standardowy zestaw zachodniej muzyki klasycznej.

Wstąpiłem na Uniwersytet Kalifornijski w Santa Barbara, początkowo na kierunek chemiczny, ale wkrótce zmieniłem go na filozofię i zafascynowałem się estetyką. Jako student byłem nauczany — co mniej lub bardziej akceptowałem — pewnych elementów z Wittgensteina i antropologii, które głosiły wyjątkowość i niewspółmierność różnych kultur i form sztuki. Nie było to nigdy poparte poważnymi argumentami, lecz opierało się na anegdotach. Moje pokolenie było uczone, że Eskimosi mają 500 słów na określenie śniegu. Jest to miejska legenda i jest to po prostu nieprawda. Ale jeśli wierzyłeś w to, to mogłeś wierzyć, że Eskimosi żyją w jakimś wyjątkowym intelektualnym świecie, którego my nie jesteśmy częścią.

Zastanówmy się nad historią równie fantazyjną, o Afrykaninie, któremu po raz pierwszy pokazano fotografię osoby i który nie wiedział jak odgadnąć, że jest to fotografia, nie widział jej jako reprezentacji osoby. A to dopiero! Skołowany Afrykanin nie potrafi dostrzec żadnego naturalnego podobieństwa pomiędzy fotografią a żywą osobą! Moje doświadczenie w Nowej Gwinei wskazywałoby, że jest to po prostu niepoważne i śmieszne. Mogę sobie wyobrazić, że Afrykanin może być trochę skonsternowany, kiedy po raz pierwszy zobaczy ciężarówkę wjeżdżającą do jego wioski, z wysiadającym z niej białym mężczyzną, wpychającym mu pod nos kawałek papieru. Ale przekręcać tego typu wydarzenie w błędne rozumienie naturalistycznej reprezentacji — to po prostu stuknięta, społeczna konstrukcjonistyczna ideologia, nie jest to poważne badanie tego, co zwykło się określać mianem kultur „prymitywnych".

Kolejnym moim ulubionym mitem jest historia Ravi Shankara, dającego koncert w San Francisco. Wychodzi on na scenę i stroi swój sitar. Trzeba pamiętać, że sitar jest bardzo skomplikowanym instrumentem do nastrojenia, więc zajmuje mu to około dziesięciu minut. Kiedy kończy, kłania się publiczności, a wszyscy biją mu brawo, myśląc, że był to właśnie pierwszy utwór programu. Tym samym ludzie naprawdę nie potrafią zrozumieć obcych kultur.

Po tym jak wyniosłem się z college’u, przyłączyłem się do Korpusu Pokojowego i pojechałem do Południowych Indii. Pracowałem w wiosce na północ od Hyderabad. Była to kultura ludzi mówiących w języku drawidyjskim z indyjskim systemem kastowym. Na wiele sposobów starożytna i bardzo obca -Południowa Kalifornia to to nie była. Z drugiej jednak strony, jeśli spojrzało się na fobie i pasje, absurdy, ambicje i plany, w które ludzie wyposażali swoje życia, kultura Indii była kulturą całkowicie rozumną.

Mieszkańcy Indii nie są innym gatunkiem zwierząt, oni są ludźmi, a my potrafimy ich zrozumieć. I odkryłem, że jesteśmy w stanie zrozumieć ich muzykę, ponieważ w Indiach zacząłem grać na sitarze i studiować z Pandarungiem Parate, uczniem Ravi Shankara. Nadal gram na sitarze. Prawdę mówiąc, mogę dostać darmowy posiłek w Indyjskich restauracjach w mieście, w którym mieszkam, tylko dzięki temu, że pobrzdąkam chwilę dla rozrywki na sitarze. Gram na tym instrumencie z przerwami od czterdziestu lat.

Przy okazji zwróćcie uwagę, co kryło się za historią Ravi Shankara w San Francisco. To jest kolejna miejska legenda spreparowana dla poparcia tezy, że kultury nie potrafią się nawzajem porozumieć. Nikt, kto widział to strojenie nie mógłby pomyśleć, że majstrowanie przy kołkach i strunach jest utworem muzycznym. Nawet widownia w San Francisco, nieważne jak naćpana, nie mogłaby pomylić tego z właściwym pokazem. Aplauz był po prostu wyrazem ulgi, że to nudne strojenie dobiegło końca. Ale ta historia wpisała się w ducha lat 60-tych. Czas skończyć z tymi bajkami po czterdziestu albo pięćdziesięciu latach i zapytać siebie samych, dlaczego sztuki są uniwersalne. Pogląd, że sztuka jest konstrukcją całkowicie społeczną, a w istocie, że ludzka osobowość jest społecznie skonstruowana, otworzyło drogę do czegoś bardziej złożonego.

Po ukończeniu NYU i UCSB (Uniwersytet Kalifornijski w Santa Barbara) wykładałem filozofię na Uniwersytecie Michigan w Dearborn, a później przeprowadziłem się do Nowej Zelandii, gdzie przez kilka lat uczyłem filozofii sztuki w lokalnej akademii sztuk pięknych. Uczyłem przedmiotów dotyczących wszystkich dziedzin filozofii — historii filozofii i różnych działów filozofii, ale dręczące pytania estetyczne pozostały. Moi wszyscy koledzy zdawali się zgadzać z tym, że kultura jest jedynym sposobem wytłumaczenia sztuki, ale stanowisko to wydawało mi się niezadowalające.

W późnych latach 80-tych odkryłem w sobie namiętne zainteresowanie sztuką oceaniczną i rzeźbiarstwem Nowej Gwinei. Pewnego dnia moja żona zasugerowała: „Jesteśmy całkiem blisko, więc dlaczego po prostu nie pojedziesz do Nowej Gwinei i nie odkryjesz jakie są ich normy estetyczne". W tym czasie byłem dobrze obeznany z tym, co europejscy koneserzy zwykli określać jako „największe" dzieła sztuki Nowej Gwinei. Ale czy europejskie oceny mogłyby być zgodne z ocenami Nowogwinejczyków? Australijscy przyjaciele, starzy nowogwinejscy robotnicy, pomogli mi znaleźć wioskę Yentchenmangua nad rzeką Sepik, gdzie tradycje rzeźbiarskie były ciągle żywe. (Ten projekt miał pewien niezamierzony produkt uboczny, a mianowicie gdzieś w jakimś muzeum albo galerii znajduje się autentyczna nowogwinejska rzeźba wyrzeźbiona przeze mnie. Zostawiłem jedną z moich prac rzeźbiarskich w wiosce i jakiś czas później dowiedziałem się, że została ona pomalowana i sprzedana.) To doświadczenie nauczyło mnie czegoś o zasadniczym znaczeniu: że nowogwinejskie normy wielkości i doskonałości, jeśli chodzi o to, co mogłem ustalić, są takie same jak te, tworzone przez znających się na rzeczy europejskich kuratorów, koneserów i kolekcjonerów.

Nie twierdzę, że Nowogwinejczycy mogliby wydawać opinie, które pokrywałyby się z opinią każdego naiwnego turysty — nowicjusza w dziedzinie sztuki — którzy zszedł z łodzi na ląd. Turyści, według mego doświadczenia, dokonują bardzo złych wyborów w kupowaniu nowogwinejskiej sztuki. Ale ludzie, którzy naprawdę znają dobre prace w muzeach, którzy są głęboko zaznajomieni z nowogwinejską sztuką, chociaż nigdy nie postawili nogi w Nowej Gwinei, mają te same wzorce smaku, co nowogwinejscy rzeźbiarze. I to pokazuje, że jeśli chodzi o formę sztuki, wiedza i obeznanie z określonym zakresem rozstrzyga o zbieżności smaku. I to także powinno być wyjaśnione.

Można spróbować wytłumaczyć to mówiąc, że Bóg zaopatrzył nas w znak czegoś. Jung myślał, że posiada sposoby na zbliżenie się do tego. Joseph Cambell też interesował się tymi kwestiami. Ale osobą, która naprawdę zna odpowiedź jest Charles Darwin. W swych pierwszych książkach, które są niezwykle drobiazgowe, nie mógł zagłębić się we wszystkie te szczegółowe kwestie estetyczne, ale wytyczył dla nas plan. I możemy zastosować darwinowskie idee i zbliżyć się do jakiegoś wstępnego, orientacyjnego wyjaśnienia. Mam nadzieję, że w kolejnych latach moje argumenty dotyczące genezy artystycznego smaku będą udoskonalane.

I muszę podkreślić, że jestem daleki od stwierdzenia, że posiadam wszystkie odpowiedzi na tematewolucyjnych źródeł smaku estetycznego. Estetyka darwinowska nie jest żadnym rodzajem niepodważalnej doktryny, która miałaby zastąpić ciężki poststrukturalizm czymś równie przygniatającym. Tym, co zaskakuje mnie w oporze przeciwko zastosowaniu Darwina do psychologii, jest krzykliwy sposób w jaki ludzie chcą to odrzucić, nawet się nad tym nie zastanawiając. Czy jest to relikt marksizmu, czy pozostałość doktryn religijnych? Nie wiem. Stephen Jay Gould był jednym z tych, którzy mieli taką ideę, że ewolucja pozwala wyjaśnić wszystko: moje paznokcie, moją trzustkę, sposób w jaki zaprojektowane jest moje ciało, wszystko z wyjątkiem jednego — nie może powiedzieć nic o czymkolwiek powyżej szyi. Na temat ludzkiej psychologii nic nie może być wyjaśnione w terminach ewolucyjnych. Po prostu jakoś wynaleźliśmy duży mózg z jego pachwinami łuków i tak dalej, i to wszystko.

To stanowisko jest nie do zaakceptowania. Wiemy, że istnieją integralne, spontaniczne cechy ludzkiej osobowości, wyraźnie obecne np. w ewolucyjnym rozwoju mowy. Ale inne aspekty osobowości, również te, które mają do czynienia ze sztuką, są także uniwersalne, pojawiając się w dzieciństwie, w wyniku niewielkiego pobudzenia lub w ogóle bez niego, albo po prostu rodząc się naturalnie, tak, że wydają nam się cechami społecznego oddziaływania.

Nie mogę zrozumieć dlaczego istnieje ciągle tak duży opór wśród akademików do tego rodzaju idei. Jeżeli chcesz być jednowymiarowym deterministą, bardzo proszę — zrzuć wszystko na kulturę. Moja strona argumentacji nie próbuje uczynić wszystkiego „naturą", uczynić wszystkiego genetyką. Nasze ludzkie życie jest wypośrodkowane pomiędzy naszym genetycznym zdeterminowaniem z jednej strony, i kulturowym z drugiej. Nie dotyczy to ludzkiej wolności. Dzieła artystyczne — sztuki Szekspira, powieści Jane Austen, dzieła Wagnera i Beethovena, Rembrandta i Hokusai, znajdują się pośród tych najbardziej wolnych, najbardziej ludzkich aktów, jakie kiedykolwiek udało się dokonać. Te kreacje są najwyższym wyrazem wolności.

Nie ma sensu dłużej utrzymywać, że nasze artystyczne i ekspresyjne życia są zdeterminowane tylko przez kulturę, tak jak nie ma sensu utrzymywać, że jesteśmy zdeterminowani tylko przez geny. Ludzkie istnienia są produktem obu tych czynników. Dlaczego nie możemy wykroczyć poza naszą post-marksistowską tęsknotę za ekonomicznym albo kulturowym determinizmem, i zaakceptować ludzką rzeczywistość taką, jaka faktycznie jest?

Prawda ludzkiej sytuacji jest taka, że jesteśmy biologicznie zdeterminowanymi organizmami, które żyją w kulturze. To, że jesteśmy istotami kulturowymi jest częścią tego, co jest zdeterminowane przez nasze geny.

To wspaniałe pytanie, czym jest sztuka? Ale było wyjaśniane w niewłaściwy sposób przez filozofów przez ostatnie 40 lat. Fundamentalnym błędem było wyobrażenie, że jeżeli będziemy w stanie wyjaśnić dlaczego wspaniałe dzieło Duchampa, Fontanna, jest dziełem sztuki, to będziemy wiedzieli czym są tradycyjne dzieła sztuki. Mówię „nie" takiemu zabiegowi. Zamiast pytać, jak to jest, że ready-mades Duchampa są dziełami sztuki, zapytajmy co sprawia, że Symfonia Pastoralna jest dziełem sztuki. Dlaczego Sen Nocy Letniej jest dziełem sztuki? Dlaczego Duma i Uprzedzenie jest dziełem sztuki? Spójrzmy najpierw na niekwestionowane paradygmatyczne przypadki i odkryjmy, co one mają ze sobą wspólnego — i to nie tylko w tradycji Zachodu, ale również w wielkich Wschodnich tradycjach Chin i Japonii. Spójrzmy na Hokusaia, weźmy pod uwagę rzeźbiarstwo Nowej Gwinei, spójrzmy na rzeźbę afrykańską. Lepiej najpierw zrozumieć je i dopiero następnie analizować modernistyczne eksperymenty i prowokacje, takie jak cudowne dzieła Duchampa. Uważam Duchampa za płomiennego geniusza, ale nasze uznanie dla niego musi zawierać rozpoznanie faktu, że w swoich niektórych pracach eksperymentował on w sposób zamierzony, aby oburzać i prowokować ludzi poprzez domyślne zapytywanie o to, jakie są granice sztuki.

Weźmy sytuację analogiczną: jeżeli uczysz etyki na zajęciach filozofii i chcesz uzyskać zrozumienie tego, czym jest morderstwo, nie zaczynasz od pytania o to, czy kara śmierci albo aborcja albo asystowanie przy samobójstwie jest morderstwem. Starasz się raczej zacząć od przypadków klarownych i dopiero później przechodzisz do pytania, czy kara śmierci jest morderstwem. Powinniśmy najpierw zrozumieć oczywiste przypadki.

Nasza obsesja na punkcie przypadków marginalnych w istocie osłabia dyskusję w obrębie teorii estetycznej na temat tego, czym jest sztuka. Muszę powiedzieć, że przyczynia się to do tego, że zajęcia z filozofii sztuki stanowią niezły ubaw. Jest niemal pewne, że gesty Duchampa spotkają się z zainteresowaniem studentów. Czy tak samo jest z pytaniami odnośnie tego, co złego jest w fałszerstwie albo czy mamy do czynienia z celową zwodniczością w interpretowaniu literatury? Problemy te stwarzają intrygujące łamigłówki. Więc po tym jak mieliśmy już swój ubaw, musimy powrócić do centralnych pytań o to, czym jest to, co sprawia, że Iliada albo Guernica jest sztuką. Wtedy też lepiej poradzimy sobie z Duchampem.


***

Przez długi czas modernizm dysponował projektem, który, nieco upraszczając, skierowany był przeciwko nadużyciom, pompatyczności i absurdom XIX-wiecznej sztuki, która go poprzedzała. Pomyślmy o tych ogromnych, krzykliwych, sentymentalnych obrazach, wytworzonych w epoce wiktoriańskiej. Znajdziecie ich wiele w piwnicach galerii sztuk i muzeów w Nowej Zelandii. Gigantyczne płótna z motywami biblijnymi — Odlot z Egiptu albo jakiś innym biblijny temat. Wiele z tych obrazów może być dziś uważane za nic innego, jak wielkie ponure szkaradzieństwa i chybione inwestycje zalegające w przechowalniach. Nikt nie chce ich oglądać, ale nikt też nie wie, co z nimi zrobić.

Jesteśmy w tej samej sytuacji właśnie teraz, na początku XXI wieku. Nasze muzea są obładowane gigantycznymi megapłótnami. Czy ktokolwiek będzie zainteresowany ich oglądaniem za setki lat? Czy kogokolwiek za setki lat będzie faktycznie obchodzić rekin w formalinie (jedno jest pewne - nawet w formalnie rekin ten prawdopodobnie rozpadnie się przez te kilkaset lat. Albo może fakt ten jest także częścią dzieła sztuki?). To interesujący problem. Nie jestem pewien, czy chciałbym dać te dzieła na stałe do przechowalni. Albo ogromne płótna wyprodukowane w latach 70 — tych, gdzie jedynie rozmiar miał dowodzić wielkości tej sztuki…

Wiele razy w swej historii, wliczając w to czasy obecne, sztuka przechodziła okresy szaleństwa. Patrzenie na to jest oczywiście zabawne, ale jako darwinista, jestem również zainteresowany cechami dzieł sztuki, które sprawią, że będzie się je chciało oglądać, słuchać i czytać za lat pięćset. To jest dla mnie ważne pytanie. Nawiasem mówiąc, myślę, że Warhol ma szansę, podobnie jak Jackson Pollock. Z drugiej strony, nie jestem pewien co do Schonberga, zwłaszcza jego muzyki atonalnej.

Swego czasu Anton Webern sugerował, że pewnego dnia dojdziemy do takiego momentu, że listonosz w swym wyrafinowaniu będzie robił obchód, gwiżdżąc atonalne nie-melodie. Cudowna nadzieja dla modernizmu, ale myśl zupełnie nieprawdopodobna. Co jest takiego w melodii, że seria tonalna Schonberga nie całkiem kwalifikuje się w umysłach większości ludzi jako muzyka? To jest pytanie o podstawy ludzkiej psychologii muzycznej. I oczywiście jest to też pytanie o recepcję dwunastotonowej muzyki, przedstawianej zwykle, jak gdyby była ona pytaniem o kulturę, albo o opór wobec zmiany. Nie sądzę, że chodzi tu o kulturę. Nie tylko o nią.

Jedną z wcześniejszych inspiracji mojego myślenia o tym była Ellen Dissanayake, która napisała trzy ważne książki i masę artykułów. Napisała książkę zatytułowaną What is Art For (Po co jest sztuka), a następnie Homo Aestheticus. Jej ostatnia książka nosi tytuł Art and Intimacy (Sztuka i intymność). Jej spojrzenie na sztukę było objawieniem. Nie próbowała dyskredytować sztuki, redukować jej do zwierzęcego popędu, albo sprawiać, że byłaby czymś mniejszym niż wspaniała rzecz, którą jest. Chciała połączyć ją z ewoluującą ludzką naturą w sposób, w którym było wiele sensu. Jedną z wielkich ironii akademickiego świata jest to, że ta kobieta, która swoimi książkami i artykułami wniosła ogromny wkład w naukę, nigdy nie była w stanie podłapać akademickiej posady. Jest stenografem medycznym w Seattle. Po tym jak pracuje cały dzień, idzie do domu, aby w nocy albo podczas weekendów pisać pionierskie książki na temat estetyki ewolucyjnej. Uważam ją za jedną największych, niezwykłych intelektualnych postaci naszych czasów.

Oczywiście John Tooby i Leda Cosmides są niezwykle ważni w ich przełomowych pracach z psychologii ewolucyjnej. Stephen Pinker jest tak pomysłowy i poinformowany — on również był wielką inspiracją. Joseph Carroll przeprowadził niezwykle wyszukane badania na temat literackiego darwinizmu, niekiedy u boku swego młodszego kolegi Jonathana Gottschalla. Brian Boyd, mój kolega znany w Nowej Zelandii ze swej biografii Nabokova, jest także mocno zaangażowany w psychologię ewolucyjną literatury.

Ci ludzie wiele dla mnie znaczą i pomogli mi przezwyciężyć — jeśli mogę tak powiedzieć — moje własne wittgensteinowskie wpływy, podług których formy życia są niewspółmierne kulturowo. Nie tylko Foucault i Derrida, Wittgenstein ma również wiele na sumieniu. Jest jakiś głęboki antynaturalizm w jego pracach, ale konsekwentna niejednoznaczność sprawia, że jest on trudny do zidentyfikowania. Rozważmy gnomiczne, pozornie głębokie twierdzenie Wittgensteina, „Gdyby lew mógł mówić, nie moglibyśmy go zrozumieć". Czyżby? To głęboko szkodliwa myśl. I Wittgensein z pewnością wiele zyskałby poznając jednego, bądź drugiego etologa zwierzęcego. Jeżeli lew mógłby mówić, etologowie są co do tego całkiem pewni, mówiłby o: drażnieniu innych lwów i członków przeciwnej lwiej płci, o smacznych zebrach, i tak dalej. Ludzie, którzy żyją ze zwierzętami mogą je rozumieć, czasem w sposób zupełnie niezwykły.

Z drugiej jednak strony, etologia zwierzęca wykorzystywana w sposób niewłaściwy może być zwodnicza. W estetyce ewolucyjnej zwierzęta używane są zwykle do wyjaśnienia ewolucyjnych zasad doboru naturalnego i selekcji seksualnej u człowieka. Weźmy np. sztukę szympansów. Staliśmy się ludźmi w okresie Plejstocenu, oddzielając się od szympansów pełne 5 mln lat wcześniej, co oznacza, że w rzeczywistości jesteśmy cięgle bardzo odlegli od naszych najbliższych prymitywnych krewnych, którzy przetrwali. Obecnie ludzie pracujący w zoo i niektóre prymitywne centra badawcze lubują się w tym, że biorą wielkie płachty papieru do pakowania i pozwalają szympansom chodzić po nich z pędzlami i malować. Szympansy świetnie się bawią, bazgrząc albo robiąc typowe pionowe kształty. Zasadniczo znajdują one przyjemność w zwykłym zapełnianiu białego podłoża jednolitym kolorem. Przyjemność ta nie różni się specjalnie od tej, którą ma większość z nas malując palcami albo podczas pierwszych prób malarskich w szkole. Znajdujemy przyjemność po prostu w kontrastach, które tworzymy.

Czy to jest „sztuka szympansów"? Ludzie, którzy tak twierdzą nie są zwykle świadomi innych aspektów zachowania szympansów. Po pierwsze, typowy pionowy kształt nie jest w rzeczywistości obrazem odwzorowania, ponieważ szympans nie jest w stanie przewrócić go na drugą stronę albo przedstawić do góry nogami. To nie jest reprezentacja, a jedynie część sekwencji ruchów ramion i dłoni szympansa. Po drugie, jeżeli trener nie zabierze szympansowi kawałka papieru odpowiednio wcześniej, rezultatem będzie nieuchronnie brunatna plama, ponieważ szympans nie ma pojęcia kiedy przestać. Nie istnieje cel albo poczucie planu albo punkt końcowy w tworzeniu dzieła. Jest to dla nas dziełem sztuki tylko dlatego, że trener zabrał to szympansowi, zanim stało się to bezkształtną plamą. I wreszcie, co jest dla mnie najbardziej wymowne, kiedy kończą albo kartka papieru zostaje im zabrana, szympansy nigdy ponownie nie wracają, aby popatrzeć na swoje dzieło.

Oznacza to dla mnie, że ktokolwiek mówi: „Tak, szympansy mają sztukę", popełnia błąd. Szympansy lubią popaćkać biały papier wielkimi kolorowymi plamami. Jako istoty ludzkie możemy to zrozumieć, ale nie czyni ich to twórcami dzieł sztuki. Nie istnieje tradycja kulturalna, w obrębie której szympansy tworzą, nie istnieje krytyka, rozmowa o sztuce, albo jakikolwiek rodzaj oceny wśród szympansów. Nie istnieje styl w znaczeniu jakiegoś wyuczonego sposobu robienia tego, chociaż istnieje jednorodność produkcji, której przyczyną są mięśnie. Nazywanie tego sztuką albo protosztuką, lekceważy sztukę i jest złym rozumieniem tego, czym jest sztuka człowieka.

Zwierzęta mogą nas wiele nauczyć, ale z perspektywy darwinowskiej istoty ludzkie są naprawdę czymś innym.



Tekst jest transkrypcją rozmowy Denisa Duttona z Jerrym Brockmanem, założycielem i wydawcą portalu internetowego „The Edge", który stanowi forum wymiany myśli najwybitniejszych naukowców.

Przypowieść: Igor Wieczorek TAJEMNICA ISTNIENIA


Maksymilian Niebylski należał do tego rodzaju ludzi, którym na samą myśl o nieuniknionej śmierci odechciewa się żyć. Perspektywa nicości, której złowieszcze przejawy wypełniały mu życie, rzec można, po same brzegi, tak bardzo go krępowała, że nie był zdolny do działań, uczuć tudzież przemyśleń, którymi normalni ludzie zagłuszają zew śmierci.

Był niezbyt inteligentny, tchórzliwy, próżny, bezwolny, wyzuty z wszelkich ambicji i pożałowania godny. Miał jednak pewną zaletę, czy – ściślej rzecz biorąc – wadę, która w jego mniemaniu była jakąś zaletą i dzięki której mógł znosić swoje psychiczne kalectwo. Był niesłychanie ciekawy prawdziwej natury nicości. Sam fakt istnienia nicości, czy raczej jej nieistnienia, nie tylko go obezwładniał, ale również podniecał i w pewnym sensie zachwycał. Nicość była wyzwaniem, którego nie chciał odrzucić – być może po prostu dlatego, że jego żałosna osoba była dziurawa, czy przeniknięta nicością, a może raczej dlatego, że nic tak bardzo jak nicość nie wpływa na sposób myślenia nowoczesnego człowieka. Faktem jest, że Niebylski był oczarowany nicością, a jego jedynym pragnieniem było jej zrozumienie. Zrozumieć coś, czego nie ma, a jednak w tym swoim niebyciu jest niezaprzeczalnie realne, nie można, rzec jasna, bez trudu, a zdaniem większości ludzi (w tym wielu poważnych badaczy) jest to wręcz niemożliwe.

Nicość wymyka się myśli, bo według jednych badaczy jest tylko zwykłą iluzją, a według innych badaczy jest pewnym sposobem istnienia materii, bądź samej myśli. Chociaż nieszczęsny Niebylski nie był zbyt oczytany, to jednak nie obce mu były poglądy owych badaczy i wcale się z nimi nie zgadzał.

Złowieszcze przejawy nicości, które, jak już wspomniałem, wypełniały mu życie, rzec można, po same brzegi, były zbyt oczywiste, głupie i niematerialne, by mógł je uznać za fikcję, czy pewien sposób istnienia materii, bądź samej myśli. Gotów był raczej przypuszczać, że nicość jest jakimś ukrytym wymiarem rzeczywistości, a jeśli wierzył w możliwość poznania tego wymiaru, to przede wszystkim dlatego, że nie mógł pogodzić się z faktem, iż ludzkie władze poznawcze mogą być ograniczone przez coś niepojmowalnego. Poza tym odnosił wrażenie, że w samym słowie „ukryty” pobrzmiewa już obietnica jakiegoś wielkiego odkrycia.

Zamiast wypełniać swe życie realną, konkretną treścią, ten ekscentryczny nieborak jął ogałacać je z treści. Już w wieku dwudziestu lat przestał spotykać się z ludźmi, bo sądził, że sens wszelkich związków sprowadza się zawsze do walki o prawo do panowania jednego człowieka nad drugim, a on nie umie panować, ani być opanowany. Mniej więcej w tym samym czasie zaniechał wszelkiego udziału w światach kultury, nauki, religii, sportu i sztuki. Twierdził, że sens owych światów zasadza się w gruncie rzeczy na ukrywaniu nicości, a nie na jej odkrywaniu, jak gdyby to dziwne zjawisko powinno być jeszcze dziwniejsze i jeszcze głębiej ukryte.

Wiódł życie tępego odludka, pogrążył się w swej indolencji i umarłby pewnie za młodu, gdyby ciekawość nicości nie postawiła go z czasem w obliczu pewnego Hindusa, który przemierzał kosmos w poszukiwaniu ofiary. Ten niegodziwy myśliwy przedstawił się Niebylskiemu jako znany indolog, który we wczesnej młodości również był indolentny, ale dzięki lekturze indologicznych rozpraw pokonał zjadliwą niemoc, został wybitnym uczonym i – co szczególnie ciekawe - przejrzał nicość na wylot.

Przez blisko dwadzieścia lat oczarowany Niebylski słuchał jego zapewnień o tym, że nicość jest czysta, nieważka, przejrzysta, bezkształtna, a jednak ze wszech miar prawdziwa i niesłychanie istotna. Ta pusta wykładnia nicości i próżna osoba Hindusa tworzyły przedziwny związek, w którym i jedna i druga stwarzały się i niszczyły, więziły i uwalniały, jawiły się jako realne i nierealne zarazem, a jednocześnie na przemian.

Zawiły, niejasny związek Hindusa i jego urojeń nie był czymś określonym, ani autonomicznym. Nie był też samym Hindusem, zespołem jego urojeń, ani – tym bardziej - nicością – przynajmniej nie taką nicością, którą jego spojrzenie przeszywało na wylot. To było coś całkiem innego i bardzo zaraźliwego, bo Maksymilian Niebylski doszedł nagle do wniosku, że tak, jak w słowie „ukryty” pobrzmiewa już obietnica jakiegoś wielkiego odkrycia, tak w samym nazwisku „Niebylski” czai się nieobecność człowieka we własnej osobie. I wcale się nie pomylił, bo wkrótce po prostu zniknął. Niestety, nikt nie zna sensu tej niezrozumiałej historii, ponieważ jej główny bohater nigdy się nie urodził, nie żył, ani nie umarł.

 
Opowiadanie ze zbioru Igora Wieczorka  Małpi Wieszcz, Wydawnictwo Artis, Wrocław 2007.

Esej: Jarosław Marek Rymkiewicz NIE MA POLSKI, NIE MA ROSJI, NIE BYŁO POWSTANIA - „Tygodnik Ilustrowany” w roku 1863


Nie można powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc prawdę – zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali.

25 lipca 1863 r. – jak opowiada w piątym tomie „Dziejów 1863 roku” Walery Przyborowski, przedstawiając historię warszawskiej sekcji sztyletników – więc 25 lipca na stokach Cytadeli powieszeni zostali Antoni Heine, Ignacy Stefanowski, August Zawistowski i Franciszek Nowicki. Pierwszy był wyrobnikiem, drugi stróżem, trzeci palaczem, czwarty czeladnikiem kotlarskim. Złapano ich 8 lipca na Nalewkach, kiedy próbowali zabić rewirowego Frycza. 4 września powieszono w Cytadeli Józefa Kamińskiego, czeladnika krawieckiego, który 24 sierpnia uderzył sztyletem w brzuch Kazimierza Skowrońskiego, urzędnika w biurze oberpolicmajstra warszawskiego. Tego samego dnia, 4 września, na stoku Cytadeli powieszono jeszcze czterech sztyletników: szewca Józefa Bachlińskiego oraz czeladników Jankowskiego, Gołębiowskiego i Kochańskiego. 9 sierpnia tych czterech zamordowało właściciela domu na Świętokrzyskiej, Wicherta, jego siostrę i jego służącą. Jak podaje Przyborowski, sztyletnicy zabili także małego pieska Wichertów. Wichert oskarżony był o to, że – kiedy zgłosił się do niego poborca podatku narodowego – kazał swojej służącej sprowadzić policję. 17 września w Cytadeli powieszony został Michał Wagner, drukarz z drukarni bankowej. Dwa tygodnie wcześniej zabił on w szynku na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej szpiega nazwiskiem Bosakiewicz. 30 września na pięciu placach Warszawy – na placu Bankowym, Grzybowskim i Trzech Króli, na Rynku Starego Miasta i na Nowym Mieście – rozstrzelano publicznie pięciu rzemieślników: Stanisława Jagoszewskiego, Stanisława Janiszewskiego, Józafata Kosińskiego, Tymoteusza Raczyńskiego i Leopolda Zelnera. Aresztowano ich kilka dni wcześniej, mieli przy sobie sztylety. 13 września Wilhelmowi Algerowi, robotnikowi z fabryki Ewansa na Świętojerskiej, zgasła, kiedy wieczorem szedł ulicą, latarka. Kto wówczas w Warszawie przed godziną policyjną, ale już po zmierzchu, wychodził na miasto, musiał mieć w ręku zapaloną latarkę. Algera, z powodu tej zagasłej latarki, zatrzymano i znaleziono przy nim osiem granatów. 17 października rozstrzelano go na dziedzińcu fabryki, w której pracował, „a trupa – pisze Przyborowski – ze straszną raną w piersi, z której strumieniem krew się lała, wieziono na tak zwanej karze (to jest wózku do wywożenia śmieci) przez ulice Świętojerską i Freta do Cytadeli. Ludzie maczali w tej krwi chustki i głośno przeklinali rząd najezdniczy”. Opisawszy te egzekucje, Przyborowski próbował ułożyć listę tych, którzy zostali w Warszawie zabici przez sztyletników w lipcu, sierpniu i wrześniu 1863 r. Wyliczył 18 ofiar powstańczego terroru, ale ta jego lista nie była oczywiście kompletna, bowiem, jak pisał, „wiele morderstw zostało ukrytych i nigdy na jaw nie wyszło”.

W numerze 206. z dnia 5 września 1863 r. – sztyletowanie i wieszanie weszło już wówczas, rzec można, w warszawski obyczaj – czytelnicy „Tygodnika Ilustrowanego” mogli przeczytać w „Kronice tygodniowej” – pisywał ją wtedy Wacław Szymanowski – co następuje: „Rzeczywiście, co do cygar i papierosów przyznać należy, że w paleniu ich za mało może zwracamy uwagi na dogodność drugich, a zwłaszcza kobiet. Wszakże puszczanie dymu z ust nie jest niezbędną potrzebą, żeby się od niego na chwilę wstrzymać nie można było. [...] W ogóle sądzimy, że rozpowszechniające się coraz bardziej używanie papierosów bardzo niedobre przynieść może skutki dla zdrowia publicznego. Jeżeli, według zdania doktorów, sam tytuń jest szkodliwy w cygarach albo fajkach, to olejek wydobywający się z palonego papieru daleko jeszcze większą szkodę zdrowiu przynieść może”. Aby nie było żadnych wątpliwości co do tego, jaką problematyką zajmowali się w tych strasznych dla Warszawy – i dla całej Polski – miesiącach redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego”, przedstawię pełną treść dwóch numerów tego pisma. Ten numer, w którym kronikarz dywagował na temat szkodliwości palenia tytoniu, otwarty był – jak zresztą niemal każdy numer „Tygodnika” – życiorysem wybitnej postaci historycznej. Tym razem był to życiorys Jerzego Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego. Następną pozycją numeru była wspomniana już „Kronika tygodniowa”. Obok problemu palenia cygar i papierosów Szymanowski podejmował w niej jeszcze polemikę z „Warschauer Zeitung” na temat nazewnictwa ulic Warszawy. Zastanawiał się mianowicie, czy w niemieckojęzycznym piśmie należy używać nazwy Biergasse czy raczej Piwna. Opowiadał się, jako że był patriotą, za tą drugą ewentualnością. Czytelnicy mogli też znaleźć w tym numerze artykuł opisujący ruiny zamku w Radziejowicach, opowiadanie historyczne o Albrechcie księciu pruskim, korespondencję z Moraw i wreszcie opis wsi Lubasz pod Czarnkowem. Numer zamknięty był kącikiem szachowym i rebusem. Tak wyglądał numer z 5 września. Numer 212 z 17 października – tego właśnie dnia, przypominam, przez Świętojerską i Freta wieziono do Cytadeli trupa „ze straszną raną w piersi” – więc ten numer otwarty był opisem klasztoru kamedulskiego w Biniszewie. Autor „Kroniki tygodniowej” podejmował w niej tylko jeden temat. Piętnował mianowicie drobne kilkugroszowe oszustwa przy kupowaniu biletów w omnibusie i grze w karty oraz przywłaszczanie sobie drobiazgów: chowanie cygar do kieszeni w czasie wieczorów towarzyskich i kradzież ciastek w cukierni. „A cóż powiecie – pisał – o wypożyczających książki? Wieluż to myśli o oddaniu ich? Porachujmy się z sumieniem, bracia moi, i opatrzmy, wielu z nas posiada cudze książki. Dzieje się to bez myśli skrzywdzenia właściciela, tylko wprost oddaniu przeszkadza lenistwo i lekceważenie cudzej własności, które u nas bardzo daleko jest posunięte”. Następne pozycje numeru 212. „Tygodnika” to „Przegląd polityki zagranicznej” – przynoszący wiadomości z Paryża, Madrytu, Rzymu, Kopenhagi, Berlina i Aten – oraz „Ostatnie depesze” z Paryża, Londynu i Berlina. Depesze donosiły między innymi o tym, że „królowa Wiktoria wypadła z powozu. Jej królewska mość doznała lekkiej tylko kontuzji”. Dalej mamy jeszcze w tym numerze życiorys Albrechta Stanisława Radziwiłła, kanclerza wielkiego litewskiego, opis zamku książęcego w Poznaniu, ciąg dalszy „Pomywaczki”, obrazka z końca XVIII wieku Józefa Ignacego Kraszewskiego, rebus i szachy. Ostatnią pozycją numeru był rysunek Juliusza Kossaka z cyklu „Dawne ubiory i uzbrojenia”.

I przeszłość, i ówczesna teraźniejszość

Choć „Tygodnik Ilustrowany” reklamował się jako pismo „obejmujące ważniejsze wypadki spółczesne”, w istocie był jednak pismem zwróconym ku przeszłości i pragnącym przypomnieć swoim czytelnikom to, co minione, odległe, zapomniane. Czynił to zresztą – co na dobro jego redaktorów godzi się zapisać – w sposób bardzo udatny. Dwa działy pisma, którym Ludwik Jenike – jak mówiono wówczas: „redaktor główny” – poświęcał niewątpliwie najwięcej uwagi, to owe wspomniane już życiorysy wybitnych postaci historycznych oraz opisy „miejscowości, kościołów, zamków i gmachów”. Ten drugi dział wydaje się szczególnie interesujący, bowiem zestaw artykułów, które nań się składały, ujawnia dość nieoczekiwaną – chciałoby się rzec: liberalną – stronę ówczesnej cenzury, skądinąd, jak wiadomo, niebywale wtedy rozzuchwalonej. W dziale tym w drugim półroczu 1863 r. ukazały się między innymi następujące – zawsze pięknie ilustrowane – artykuły: „Pińsk i Pińszczyzna”, „Kościół św. Stefana i klasztor mariawitek w Wilnie”, „Skała Czackiego pod Żytomierzem”, „Góra Ochrymowa w Żytomierzu”, „Kościół św. Rafała i figura Zbawiciela w Snipiszkach”, „Kościół św. Krzyża czyli bonifratrów w Wilnie”, „Zamek w Białej”. Na 31 artykułów pomieszczonych w tym dziale w owym półroczniku aż osiem ma za temat miejscowości i zabytki znajdujące się na ziemiach zabranych. Na marginesie warto zauważyć, że niebawem miało być już znacznie gorzej i w drugiej połowie roku 1865 spośród artykułów, które zamieszczono w tym dziale, tylko jeden był poświęcony zabytkowi znajdującemu się na ziemiach zabranych, a to kościołowi bazylianów w Poczajowie i wiszącemu w tym kościele cudownemu obrazowi Bogurodzicy. Te artykuły przedstawiające przeszłość ziem zabranych mówiły coś istotnego o intencjach redaktorów „Tygodnika” i dlatego o nich wspominam. Ale o tych intencjach za chwilę.

Teraz należy zauważyć, że choć „Tygodnik” zwrócony był ku przeszłości, to obecna była w nim również i ówczesna teraźniejszość. Jakież to „ważniejsze wypadki spółczesne” mieli na oku jego redaktorzy? „Tygodnik” przynosił przede wszystkim wiele wiadomości z zagranicy. W styczniu 1863 r. jego czytelnicy mogli się dowiedzieć, że „w bitwie pod Fredericksburgiem separatyści stracili tylko 3000 ludzi. Federaliści uderzyli na Kingston w Karolinie, lecz i tu odparci, cofnęli się ze stratą”. W tym samym miesiącu „Tygodnik”, relacjonując atak generała Shermana na Vicksburg – „obie strony walczyły z zajadłością dobrze już znaną z dziejów tej smutnej bratobójczej wojny” – przepowiadał, że jeżeli „wojna potrwa rok jeden jeszcze w takich rozmiarach, ojczyzna Waszyngtona zniszczoną będzie do gruntu”. Obok wojny toczącej się w Stanach między federalistami a separatystami – w roku 1863 „Tygodnik” informował o niej czytelników niemal w każdym numerze – szczególną uwagę redaktorów przyciągała wojna tocząca się w Meksyku. „Depesze z New Yorku z dnia 5 stycznia donoszą, że Francuzi zdobyli Pueblę, skąd po otrzymaniu posiłków wyruszyć mają na Meksyk”. Tę wiadomość „Tygodnik Ilustrowany” podał 24 stycznia. Ciekawe, kogo zdobycie meksykańskiej Puebli mogło wówczas w Warszawie zainteresować? Pewnie nikogo, jeśli się zważy, że dzień wcześniej wybuchło powstanie, o czym, z niejasnych przyczyn, czytelnicy „Tygodnika” poinformowani nie zostali.

Wśród informacji z zagranicy, zamieszczonych w „Tygodniku” w roku 1863, znalazłem jednak dwie takie, które, owszem, mogły się wydać ówczesnym czytelnikom dość znaczące. W połowie stycznia „Tygodnik” informował, że w Mediolanie „kilku wieśniaków wykonało demonstrację przed kościołem św. Łucji. Proboszcza i kilkanaście innych osób aresztowano i zabrano piśmienne dokumenta”. W lutym natomiast czytelnicy „Tygodnika” mogli się dowiedzieć, że król Wiktor Emanuel przyjął na audiencji posła pruskiego i „w tymże dniu w Neapolu rzucono bombę pomiędzy arkady pałacu podczas balu u księżny genueńskiej”. Nie były to zapewne informacje aluzyjne, ale wreszcie za takie właśnie mogły lub mogłyby zostać uznane. Wypada więc przyjąć, że ukazały się w „Tygodniku” dzięki przeoczeniu starszego cenzora Antoniego Funkensteina. Nazwisko godne jest zapamiętania – Funkenstein – bo żeby wymyślić coś takiego jak ten „Tygodnik Ilustrowany” w roku 1863, na pewno nie wystarczy być zwykłym cenzorem i trzeba być przynajmniej starszym, a może nawet najstarszym cenzorem.

Choć gorzej, to lepiej

W Warszawie – według Funkensteina i redaktorów „Tygodnika Ilustrowanego” – oczywiście nie rzucano wówczas bomb jak na balu u księżny genueńskiej, nie dokonywano aresztowań, nie konfiskowano piśmiennych dokumentów. Działy się jednak w Warszawie, a także w tym bezimiennym, nie nazwanym kraju, w którym miasto to leżało, różne okropne rzeczy i Funkenstein, jak się zdaje, nie miał nic przeciwko temu, aby Jenike o tych okropnościach – a nawet potwornościach – informował swoich czytelników. „Korespondentka z Sokołowa Podlaskiego pisze nam, że tam stawy powysychały, a skutkiem tego wyginęły i ryby, tak iż ceny na nie do niepamiętnej z dawna doszły wysokości”. Tę wiadomość przyniósł „Tygodnik” w styczniu. „Wiadomo każdemu, że pomiędzy mnóstwem źle urządzonych u nas zakładów niezaprzeczenie prym trzymają łazienki letnie wiślane.

Nieporządek jest tam na porządku dziennym”. To informacja z lipca. „Doprawdy, chleb jaki otrzymujemy obecnie nie jest do jedzenia. Czarny jak glina, stęchły i niedopieczony. Jak go ukroić kawałek, a położyć na obrusie, to ślady wilgoci po nim się pozostają. Taki chleb żadną miarą dla zdrowia nie może być pożytecznym. [...] I dziwna rzecz, na ulicy, gdzie mieszkam, znajduje się kramik, w którym sprzedaje się chleb wypiekany przez starozakonnego, otóż ten chleb jest daleko bielszy, smaczniejszy i lepiej wypieczony”. Tak krytykował „Tygodnik” warszawskich piekarzy we wrześniu. Można się też było dowiedzieć z tego pisma w tym pełnym nieszczęść roku 1863, że woda zalewa piwnice na Tamce, że na placu Teatralnym reperuje się bruki, „a ta naprawa tymczasem tak się odbywa, że w miejsce starych dziur powstają nowe, jeszcze gorsze”, że grabarze na Powązkach „nie odznaczają się wielką ostrożnością w dopełnianiu grobowych obowiązków swoich” oraz że omnibusy warszawskie są „niedogodne, brudne, trzęsące, zapełnione wszelkiego rodzaju śmieciami i nieczystością”. Autor „Kroniki tygodniowej” nie mógł jednak nie zauważyć, że choć było coraz gorzej, to było coraz lepiej, bo komunikacja miejska funkcjonowała coraz sprawniej, gdyż omnibusów było coraz więcej. „Liczba omnibusów u nas zwiększyła się w przeciągu roku do sześćdziesięciu kilku”. Było w nich co prawda coraz więcej śmieci, ale na to, dzięki Bogu, Funkenstein pozwalał.

Pisząc prawdę, haniebnie kłamali

Wziąwszy pod uwagę te wszystkie informacje, które dotąd za „Tygodnikiem Ilustrowanym” podałem, warto może zastanowić się przez chwilę nad dziwnym stosunkiem, jaki zachodzi pomiędzy prawdą a kłamstwem. Nie można powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc prawdę – zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. Można przyjąć, że każda z wiadomości i opinii była i nadal jest prawdziwa. W Sokołowie Podlaskim naprawdę powysychały wówczas stawy, w związku z czym ceny ryb poszły w górę. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu i doznała lekkiej kontuzji. Federaliści naprawdę uderzyli na Kingston i cofnęli się ze stratą. Palenie tytuniu naprawdę mogło przynieść wielką szkodę zdrowiu. Skała Czackiego pod Żytomierzem naprawdę wyglądała tak, jak przedstawiała ją piękna rycina w „Tygodniku”. Nie kłamały też rebusy, kącik szachowy i ryciny Juliusza Kossaka. Więc nie kłamali. Ale wszystkie te prawdziwe informacje, dodane do siebie, składały się na jedno wielkie, niesamowite kłamstwo. Kłamliwa była bowiem ze swej istoty struktura rzeczywistości: struktura, którą z prawdziwych elementów budowali zacni redaktorzy „Tygodnika”, przy pomocy cenzora, a zapewne także przy pomocy i za namową – choć nic o tym nie wiem i może niesłusznie ich podejrzewam – kogoś, kto urzędował na Zamku (lub w biurze oberpolicmajstra) i komu zależało, mogło zależeć na tym, aby czytelnicy tego pisma otrzymywali co tydzień stosowną porcję obezwładniającego kłamstwa. Źródłem tego kłamstwa było oczywiście przemilczenie.

Potworność przemilczenia i kłamliwość całej struktury czyniły i czynią kłamstwem – nie wiem, nie jestem pewien, czy dla ówczesnego czytelnika, ale na pewno dla dzisiejszego – każdą informację, która sama w sobie była, mogła być prawdziwa. Te prawdziwe, ale przez wejście w związek z kłamstwem tracące swą prawdę informacje dają w sumie obraz upiornej nierzeczywistości, świata niczyjego, bo takiego, z którym nikt – nawet chyba starszy cenzor Funkenstein – nie był w stanie się utożsamić. Taka jest więc potęga kłamliwej całości: nic, co w niej uczestniczy, nie może być prawdą. I choćby było prawdą, wchodząc w kłamliwą całość prawdą być przestanie. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu. Ale ja, dowiadując się o tym z „Tygodnika Ilustrowanego”, wcale w to nie wierzę. Kłamią, więc nie wypadła. I zastanawiam się tylko: dlaczego i w tej sprawie, mało wreszcie dla mnie i dla nich istotnej, też mnie okłamują.

O Polsce i Rosji inaczej

Trzeba powiedzieć, że – budując tę swoją niesamowitą nierzeczywistość z elementów prawdy – redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego” jawią się (z naszego punktu widzenia) jako ludzie nieoczekiwanie nowocześnie myślący, a także obdarzeni niezwykłą zdolnością przewidywania przyszłości. Ludwik Jenike, sądząc z jego wspomnień, był człowiekiem zacnym, ale jednak niezbyt inteligentnym. Sądząc natomiast z pisma, które założył i redagował, był człowiekiem szalenie inteligentnym. Pojął przecież, że znacznie ważniejsze od tego, co się mówi, jest to, czego się nie mówi. I że właśnie to, czego się nie mówi, powinno być przedmiotem dziennikarskiej manipulacji. Można więc rzec, że pojął, jaka będzie przyszłość słowa drukowanego. Pomysł, żeby kłamać mówiąc tylko prawdę, wydaje się nam pomysłem, na który wpadli dopiero pisarze i dziennikarze wieku XX. Tymczasem Jenike wpadł na ten pomysł, bagatela, niemal sto lat przedtem, nim Czesław Miłosz napisał w „Dziecięciu Europy”:

„Z małego nasienia prawdy wyprowadzaj roślinę kłamstwa,
Nie naśladuj tych co kłamią, lekceważąc rzeczywistość”.

Rady Miłosza, pochodzące z roku 1946, zwrócone były do obywatela któregoś z totalitarnych państw XX wieku. Państwo, w którym żył Jenike, trudno nazwać totalitarnym. Ale mechanizm przemilczeń, a więc mechanizm tworzenia nierzeczywistości, jaki stosował w swoim piśmie, był akurat tak samo skuteczny – i w swej istocie właściwie taki sam – jak ten, który w wieku XX miała zastosować prasa państw totalitarnych. Ten mechanizm przemilczeń – a także jego przypuszczalny cel – najlepiej chyba widoczny jest w „Tygodniku Ilustrowanym” w sposobie używania dwóch słów: Polska i Rosja. A właściwie jednego z nich, bowiem słowa Rosja redaktorzy „Tygodnika” nie używali w ogóle. Istniały według nich na świecie różne państwa – Anglia, Francja, Włochy, Madagaskar – ale Rosja nie istniała. Czegoś takiego – zdawali się mówić ci redaktorzy swoim czytelnikom – nie ma i co więcej w ogóle nigdy nie było na świecie. W każdym numerze pisma, tuż pod tytułem, ukazywała się co prawda informacja mówiąca między innymi: „Prenumerata na prowincji i w Cesarstwie: rocznie rsr 12”. Ale na to nie było po prostu rady, trzeba było jakoś licznych czytelników z Kijowa czy Żytomierza poinformować, ile mają płacić za prenumeratę.

W ciągu całego roku 1863 ukazała się natomiast w „Tygodniku” tylko jedna informacja, z której mogłoby wynikać, że coś takiego jak Rosja istnieje. Mogłoby wynikać, ale niezbyt jasno, bo nazwa państwa nie została wyraźnie wymieniona. „Petersburg. 7 kwietnia – mówiła ta informacja. – Towarzystwo rosyjskie otrzymało koncesję na budowę kolei żelaznej z Kijowa do Odessy, długiej 647 wiorst, z dwiema bocznymi liniami, każda dłuższa nad 300 wiorst. Kapitał zakładowy 55 milionów rubli, państwo zapewnia 5%”. Naprawdę – była to jedna jedyna informacja, jaką w roku 1863 otrzymali czytelnicy „Tygodnika” o tym państwie, które skądinąd było przecież dość dobrze widoczne, jako że odległość między jednym a drugim jego stójkowym na ulicach Warszawy wynosiła wtedy około dwustu kroków i nie mogła – z rozkazu najwyższych władz – być większa. Zastanawiam się, czy na słowo Rosja był wtedy zapis w rosyjskiej cenzurze? Czy to raczej sam Jenike wpadł na taki pomysł zlikwidowania sprawy polsko-rosyjskiej? Jeśli chodzi o Polskę, sprawa wyglądała natomiast zupełnie inaczej. Słowa Polska i Polacy pojawiały się w „Tygodniku” bardzo często, tylko jednak w życiorysach ludzi dawno zmarłych, opisach zabytków, wspomnieniach historycznych. Cenzura była w tym zakresie widać dość łaskawa i fałszowania historii nie żądała. Redaktorzy „Tygodnika” wciąż więc przypominali swoim czytelnikom, że istniała kiedyś jakaś Polska. Przypominali też, co więcej, że ta Polska niegdyś istniejąca była wspaniała, bogata, potężna. Używali również słowa ojczyzna i z „Tygodnika” w roku 1863 można się było na przykład dowiedzieć, że Jerzy Lubomirski „zasłaniał ojczyznę”, Stefan Czarniecki był „oswobodzicielem ojczyzny”, a w artykule o Michale Mniszchu użyto nawet sformułowania „miłość ojczyzny”. Bardzo starannie jednak zarazem podkreślano, że wszystkie te słowa – Polska, Polacy, ojczyzna – odnoszą się do przeszłości i tylko do przeszłości, że Polska była, właśnie była, w jakiejś przeszłości, która właśnie jest przeszłością, i że w tej przeszłości można ją było, owszem, zasłaniać i kochać. O tym, kiedy, dlaczego, w jaki sposób ta Polska przestała istnieć, oczywiście, nie wspominano, ponieważ wymawianie słowa Rosja było zakazane.

Dziedzic przeszłości bez narodowości

Co miał z tego wnioskować czytający „Tygodnik Ilustrowany” mieszkaniec miasta, w którym jeździły brudne omnibusy, a w sklepach sprzedawano źle wypieczony, niesmaczny chleb? Miał, myślę, godzić się na to, że jest jak jest, że żyje gdzie żyje, pocieszając się przy tym miłą myślą, że – choć nie ma już narodowości – to jest jednak dziedzicem wspaniałej przeszłości. Omnibusy były co prawda zaśmiecone, ale nikt go nie krzywdził, nikt nie prześladował. Rosja nie istniała. Był mieszkańcem kraju realnych omnibusów i powinien się z tym pogodzić. Powinien się pogodzić z realną rzeczywistością, bo jest jak jest, a inaczej nie będzie. O to, myślę, chyba właśnie chodziło. Nie nazywać czegoś, co nie istnieje, a przecież istnieje, nie jest jednak łatwo.

Redaktorzy „Tygodnika” mieli więc wyraźne kłopoty stylistyczne, kiedy przychodziło do nazywania tej realnej nierzeczywistości, której przeszłość nazywała się Polską, ale której teraźniejszość nazwana być w ten sposób nie mogła. Dwa lata później, kiedy zaczęły ukazywać się „Kłosy”, Kazimierz Władysław Wójcicki wpadł więc na fenomenalny pomysł, aby tę nierzeczywistość realnych omnibusów nazwać po prostu krajem. Z artykuliku podsumowującego pierwsze półrocze istnienia „Kłosów’, opublikowanego w listopadzie roku 1865, można się było dowiedzieć, że w piśmie tym były drukowane między innymi: „opisy podróży – osobliwości kraju własnego i obszernej obczyzny – sprawozdania z literatury krajowej i zagranicznej – korespondencje z różnych miast kraju naszego”.


Gazeta Polska, Nr 1 z 2 stycznia 2013 r.