LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


NAGRODA KRYTYKI LITERACKIEJ


Celem fundatorów nagrody Krytyki Literackiej jest uhonorowanie autora dzieła literatury pięknej stanowiącego według redakcji najwybitniejsze jej osiągnięcie w ostatnich dwóch latach poprzedzających ogłoszenie nagrody.

REGULAMIN NAGRODY

1. Wyboru książek dokonują:

a) czytelnicy, przysyłając jedną propozycję i wraz z nią krótkie (od 1000 do 2000 znaków) uzasadnienie lub recenzję, wolne od błędów logicznych, językowych, ortograficznych i ewidentnych błędów interpunkcyjnych;
b) redakcja Krytyki Literackiej.

2. Do drugiego etapu przechodzi dziesięć książek: te, które otrzymały najwięcej głosów czytelników i jednocześnie zyskały uznanie redakcji.

3. Książki muszą być napisane w języku polskim i wydane w ciągu dwóch lat poprzedzających nagrodę (i tak, nagrodę w roku 2011 dostanie autor książki wydanej pomiędzy 1 stycznia 2009 i 31 grudnia 2010).

4. Lista nominowanych do nagrody książek będzie opublikowana w internetowej wersji Krytyki Literackiej i w wersji papierowej.

5. Decyzję o przyznaniu nagrody podejmuje redakcja Krytyki Literackiej.

6.Nagrodę przyznaje się co dwa lata, wiosną, począwszy od 2011 roku. Nagroda może być nieprzyznana, gdy żaden utwór nie spełni wymagań redakcji. Ogłoszenie laureata nastąpi na łamach Krytyki Literackiej.

7. Wysokość nagrody to kwota 15000 /piętnastu tysięcy/ złotych.

8. Redakcja Krytyki Literackiej ustanawia również nagrodę w wysokości 1000 /tysiąca/ złotych dla autora najlepszej recenzji/uzasadnienia.


Czekamy na propozycje książek do nagrody. Zgłoszenia, zgodne z regulaminem, proszę przysyłać na adres: w.egerth@wp.pl do końca lutego 2011.

Rozmowa: Jan Siwmir, Tomasz Sobieraj PIOSENKA O ZALEŻNOŚCIACH I UZALEŻNIENIACH



Jan Siwmir – Słyszałeś, znów coś się objawiło w Republice Kolesiów. Po raz kolejny Nike (czyt: najki) się rozkleiły i przeciekają.
Tomasz Sobieraj – Ty ciągle swoje... zawsze były jakieś układy. Weź skamandrytów, którzy świetnie ustawili się w okresie międzywojennym – związani z obozem sanacyjnym, piastowali stanowiska za granicą, wydawali swoje utwory, opanowali Wiadomości Literackie, namaszczali zgodnie ze swoimi upodobaniami. To oni przecież odrzucili Gombrowicza, Jasieńskiego, kpili z Witkacego... z drugiej strony pamiętasz Wiosnę Tuwima... nieźle się naraził dytyrambem...
Jan Siwmir – ...owszem, ale pamiętam też, jak Miłosz źle pisał o Lechoniu, podobnie Wat...
Tomasz Sobieraj – ...ale i po wojnie chłopcy umieli się zakrzątnąć. Tuwim, Słonimski, Iwaszkiewicz ponownie dobrze ustawieni, i tacy entuzjastyczni wobec nowej władzy – z wyjątkiem Słonimskiego może...
Jan Siwmir – ...no tak, ale to byli świetni pisarze, a współcześni geniusze nie radzą sobie nawet z interpunkcją. Wtedy przecież ton nadawali, oprócz skamandrytów, Żeromski, Nałkowska, Strug...
Tomasz Sobieraj – ...Boy, a po cichu nad swoją „małomówną sławą” pracowali boski Staff i boski Schulz. Pisma literackie też trzymały klasę. Cóż, inna wtedy była kultura... nawet ta awangardowa...
Jan Siwmir – ...jakby wyższa. Jednak wracając do Nike...
Tomasz Sobieraj – ...chodzi o tę fabrykę dresów? To oni dają nagrody zaprzyjaźnionym literatom? Teraz rozumiem, dlaczego niektórzy laureaci Nike prezentują poziom dresiarsko-ludowy. Mówiąc ludowy, mam na myśli żulerski, marginesowy, ponury i antyintelektualny folklor miejski, bo wiejski, radosny, zdaje się, jest na wymarciu. A zatem kto ostatnio został namaszczony i będzie sławił polską literaturę za granicami naszego grajdoła? Jak wiesz, nie mam radia i telewizora, gazet nie czytuję, więc nie wiem, o kim mówią teraz w bezkrytycznych i bojaźliwych mediach. Kto więc dołączył do grona utytułowanych i nagradzanych sępów żerujących na stypendiach za pieniądze podatnika, fundowanych przez publiczne instytucje oraz pojeździ sobie – również za pieniądze ludzi pracy – na luksusowe i płatne ekskursje po dwudziestu paru instytutach polskich rozsianych po całym świecie?
Jan Siwmir – Sto tysięcy złotych zostało zaoferowane niejakiemu Dyciowi (jak sam o sobie pisze), czyli Eugeniuszowi Tkaczyszynowi-Dyckiemu za Piosenkę o zależnościach i uzależnieniach. W większości bibliotek, niestety, jej nie uświadczysz, instytucje te bowiem kupują wyłącznie książki mające szanse na to, że choć jeden człowiek je przeczyta. W tym przypadku zaś, wiele do czytania nie ma. Wiersze sklecone na zasadzie: podaj mi parę dowolnie wybranych wyrazów, ożenię je z kilkoma przymiotnikami i spójnikami, a może coś z tego będzie. Ubożuchny ten świat, do którego autor ma ambicję nas zaprowadzić. Zgodnie ze współczesną, sztywno obowiązującą modą, rozpościera się pomiędzy wódą, spermą, moczem i kałem. A na tym torcie parę, ni przypiął, ni przyłatał, parę słów o Bogu, w charakterze zdobiącej wisienki. Bo teraz trzeba koniecznie wstawić w wiersze kilka ciepłych słów do Wszechmogącego (byle nie szargających jego świętości!), żeby mieć szansę na zauważenie, w przeciwnym razie jest się spychanym na nic nie znaczący margines. Taki koniunkturalizm...
Tomasz Sobieraj – ...ach, ten Dycki..., co to nie słyszał o interpunkcji i ciągle przychodzą do niego ludzie, których nie ma? Powtarza to i powtarza, wiersz po wierszu, żeby potem zabłysnąć stwierdzeniem, że „istotą poezji jest nie tyle zasadność co bezzasadność powtórzeń i napomknień”. Taką łatwiznę sobie wymyślił! Albo pisze o matce pijącej ocet zamiast denaturatu, przez co on moczy się do łóżka. To jest poezja według Dyckiego? Boże, ilu mamy w takim razie poetów zamkniętych w szpitalach dla psychicznie chorych! Chodzą tam wzdłuż ogrodzeń i powtarzają swoje monologi sikając w pampersy, jednocześnie tworząc poezję. I nic o tym nie wiedzą, a tu nagrody i krytycy czekają. Ale ja, mimo serdecznego współczucia dla tych ludzi i szacunku dla nich – należnemu każdej istocie, dziękuję za taką poezję. Wolę Staffa, Kawafisa, Frosta. Poetów intelektualnych, erudytów, a nie poszukujących psychoanalizy nieszczęśników, którzy nie umiejąc niczego innego, biorą się za pisanie.
Jan Siwmir – Ja też rozumiem, że można głęboko przeżyć czyjąś chorobę psychiczną czy śmierć, ale przeżycie, to jeszcze nie literatura, nie poezja, samo nie czyni z nikogo poety. Nie można żerować na uczuciach czytelników mówiąc: ja miałem trudne dzieciństwo, wobec czego proszę mi to teraz jakoś wynagrodzić. Poza tym w dzisiejszych czasach tak się jakoś stało, że w dobrym tonie jest pisać o chorobie psychicznej, a najlepiej zasugerować wszystkim, że samemu jej się uległo. Pamiętam jak na warsztatach literackich w Piszu jedna panna latała po korytarzu i chwaliła się swoją rzekomą chorobą psychiczną, pokazując wszystkim jakieś pigułki, które miały dowieść tejże choroby, a ta pośrednio miała być utożsamiana z talentem. Reaguję alergicznie na tego typu poczynania, lecz nie to jest głównym powodem zarzutów w stosunku do „poezji” Dyckiego. Bardziej irytuje mnie fakt, iż niczym nie wyróżniające się próby wierszoklectwa wskazywane są przez krytyków jako przykład czegoś doniosłego.
Tomasz Sobieraj – No, ale Nike to prywatna nagroda, więc niech sobie Agora i GW robią co chcą ze swoimi pieniędzmi. Tylko po co to robią? Jaki to ma cel? Jeszcze bardziej ośmieszyć Polskę? To by było wredne. Czy może jest to jakaś próba badania społecznej wytrzymałości, socjologiczny eksperyment z cyklu: no, w pysk im – Polakom – napluliśmy, powiedzieli, że smaczne, no to co jeszcze można zrobić, co wmówić masom „inteligentów”, zanim się ockną z letargu i zorientują, że to zgrywa, hucpa, blaga i podniosą głowy? Czytałem wiersze Tkaczyszyna-Dyckiego – to porażające nieudolnością produkty przypadkowe, pozbawione logicznej i filozoficznej analizy, utrzymane w modnej obecnie konwencji dyslektycznego bełkotu niedouków, promowanej od lat przez apologetę ponurej grafomanii Maliszewskiego Karola i jego uczniów. A zatem nowe objawienie to Dycki – kolejny wytwórca wierszy rynsztokowych, wyniesiony przez media, krytykę i niesamodzielnych umysłowo literaturoznawców do rangi narodowego wieszcza. Gombrowicz w Dzienniku pisał o polskich literatach, że są „niedorobieni, niedonoszeni, ponure twory gett polskich, obywatele polskiej zapadłej dziury”. A wtedy jeszcze nie było poezji fekalno-genitalnej! Cóż by teraz Wicio napisał!? I co, to naprawdę nie jest żart, z tym Dyckim? Przecież ten rodzaj twórczości degeneratywnej uprawiają całe rzesze, co więcej, niekiedy z ciekawszym skutkiem. Niektórzy trafiają nawet na tzw. slamy poetyckie. Czym więc się wyróżnia ten nasz najnowszy geniusz?
Jan Siwmir – W tym potoku identycznych, bełkotliwych i nic nie oferujących czytelnikowi utworów poetyckich nie dałoby się w ogóle Dyckiego zauważyć, gdyby nie to, że podczas przyznawania sobie nawzajem tytułów i pieniędzy pomiędzy kolegami, padło akurat na niego. Zrobiłem pewien sprawdzian, wybrałem mianowicie po kilka wierszy Świetlickiego, Dyckiego, Matusza, Maliszewskiego, Graczyka, Wiedemanna (więcej nie chciało mi się drukować) i zapytałem kilkanaście oczytanych osób, czy są w stanie wyodrębnić autorów. Wszyscy stwierdzili jednomyślnie – wiersze wyszły spod tej samej ręki. Można je spokojnie wrzucić do jednego wora i podpisać dowolnie wylosowanym nazwiskiem. Dokładnie w tym samym stylu pisze literacka drobnica, i to niestety w ilościach zastraszających, vide jakikolwiek numer pisma Migotania Przejaśnienia. A najciekawsze jest to, że rok temu w Kutnie miałem okazję wysłuchać prześmiewczego (rzekomo) eseju, prezentowanego przez Dyckiego, o tym jak to Konopnicka była wyszydzana przez środowisko endeckie i związane z Kościołem, które nie doceniło jej talentu, bo miała czelność pisać o kontrowersyjnych tematach. Analogię Dycki zrobił łopatologiczną. Otóż on i jemu podobni są ponoć w dzisiejszych czasach w sytuacji Konopnickiej, są niezrozumianą awangardą, ale także przyszłością polskiej literatury. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. To przecież tak, jakby Salieri grzmiał ex cathedra, że zalewa go disco-polo w wykonaniu Mozarta i jemu podobnych, a on, Salieri, wraz z przyjaciółmi jest tym, który wprowadzi muzykę w trudną lecz ambitną epokę.
Tomasz Sobieraj – Tak, ale Salieri był świetnym kompozytorem, o czym się zapomina, szczególnie po filmie Formana, a Mozart czasem rzeczywiście zaspokajał ówczesne najniższe gusta. Obaj jednak mieli talent, wiedzę i umieli komponować – każdy robił to inaczej, wybierał inną metodę pracy, bo każdy miał inny temperament. Pisała o tym Nadieżda Mandelsztam. Natomiast nasi wybrańcy Kaliope to raczej uliczni grajkowie, pastuszkowie, co najwyżej orkiestra weselna. A twierdzenie czy też sugestia Dyckiego, że on i jemu podobni są awangardą, to oczywisty nonsens. Awangarda to mniejszość, a „awangardowo” piszą obecnie szerokie masy, zatem taka jest konwencja epoki, a konwencja nie może być awangardą, bo to logiczna sprzeczność...
Jan Siwmir – ...i o to mi w tej analogii chodziło! Ale masz rację, porównywanie wypocin naszej „wierchuszki literackiej” z Salierim to nadużycie. Ni tu warsztatu, ni oryginalności...
Tomasz Sobieraj – ...owszem, na początku XX wieku, gdy pojawił się futuryzm, dadaizm, awangarda krakowska, Zwrotnica, były one świadectwem zerwania z tradycją, polem do artystycznych poszukiwań wywołanych impulsami współczesności. Dążono wtedy do programowości, uzasadniano teoretycznie tę blagę, jak chociażby Peiper w Nowych ustach i Tędy. Twórczość miała pozostawać w „uścisku z teraźniejszością”. Wyobrażasz sobie, że współcześni tak zwani awangardziści piszą spójne, jasne i logiczne programy teoretyczne? To by była komedia. Przecież często nawet nie mają matury, nawet giertychowskiej czy prywatnej, i jedyne co mogą, to bredzić od rzeczy i polegać na korektorach, którzy usuną ich niezliczone błędy ortograficzne. Oni są w istocie przedstawicielami literatury przydennej, łatwej, masowej i hiphopowej, w sam raz dla ćwierćinteligenta, którego potoczny i wulgarny język podnieca. Nazwiska, które wymieniłeś, to nie jest awangarda – to zanurzeni po szyję w nieudolności i banalności wierszokleci, twórcy ludowi, narcystyczni i nieświadomi swojego epigoństwa, zachłystujący się własnymi przypadkowymi wydzielinami słownymi, uznawanymi w ich kręgu za ewaporaty najtęższej myśli. Dołączył do nich Dycki. I tak jak koledzy, pewnie nie czytał Horacego, który pisał: „Nie bardzo też wiadomo, czemu kleci wiersze, czy że oszczał ojców prochy, czy nieczysty, naruszył smętne gromowisko: to jest pewne, że szalejąc jak niedźwiedź, co kraty wyłamał, gna za głupcem...”. Tak, już wtedy przyjaciel Mecenasa zauważył istnienie „awangardy”. Niemniej, twój osąd wierszy Dyckiego wydaje mi się niepełny – dla mnie są one również świadectwem, jak można swobodnie połączyć wołanie do Boga, homoseksualny stosunek oralny, wytrysk, robiącą kupę matkę, szczanie do pisuaru z lamentem nad marnymi w istocie właściwościami nalewki z pigwy, która nie czyni życia poety łatwiejszym. Ale, gdy pisał, czy chodziło mu o to, żeby czytelnik się nad nim użalał? O co, do licha, chodzi Dyckiemu? Żeby go pogłaskać? Przytulić do piersi? Jaki jest jego program artystyczny...
Jan Siwmir – ...program artystyczny Dycia streszcza się w jednym zdaniu, które urzekło cię tak samo jak mnie: „istotą poezji jest nie tyle zasadność co bezzasadność napomknień i powtórzeń”. Szukając zatem tego co dobre w tym tomiku, można powiedzieć, że program jest konsekwentnie realizowany a nawet zrealizowany do ostatniego braku kropki. Poza tym niemożność zdecydowania, którą wersją wiersza z brudnopisu uszczęśliwić świat, stawia Dyckiego w sytuacji trzyletniego dziecka nie mogącego wybrać, czy dać mamusi laurkę z nabazgranym serduszkiem, czy raczej kolorowankę z serduszkiem i strzałą. Obie rzeczy wprawdzie na poziomie kilkulatka, ale ile emocji temu wyborowi towarzyszy! A zaprzyjaźnieni z autorem krytycy zachwycają się (podobnie jak muszą to robić rodzice dziecka) powtórzeniami i pieją z zachwytu nad szczupłą (pomimo tychże powtórzeń) objętością tomiku. To, co krytykowali chociażby w twoim Domu Nadzoru, tu jawi się jako obraz geniuszu! Tak to już jest, że u przyjaciół wszystko jest arcyciekawe, a u wrogów te same rzeczy uznawane są za niedopuszczalne. Rzadko kto potrafi oddzielić sympatię do autora od jego twórczości. Czy wyobrażasz sobie, że Dycki z przyjaciółmi prowadzi takie spory, jakie my niekiedy prowadzimy w prywatnej korespondencji, brutalnie krytykując nawzajem swoje utwory po to, żeby to, co ujrzy światło dzienne, było najlepszą wersją z możliwych? Sądzę, że nie, bo obracam się w środowisku literatów i zdaję sobie sprawę, że zarzucenie któremukolwiek z nich jakiegoś błędu, jakiejś niezręczności, skutkuje jedynie stworzeniem sobie śmiertelnego wroga. Wracając do rozmiarów dzieła, czy warto w ogóle podnosić zarzut, że coś jest mizerne objętościowo, czy wręcz przeciwnie, ma kilka tomów? Moim zdaniem istotna jest jakość.
Tomasz Sobieraj – To oczywiste. Wolę jeden diament, niż kupę żwiru, nawet jeśli są w niej barwne krzemienie. Ilość nad jakość mogą przedkładać tylko głupcy, którzy nie czytają, i nigdy nawet nie widzieli szczupłych objętościowo dzieł Nietzschego, Schulza, Gombrowicza i wielu innych, dla których ważna była myśl, a nie stachanowskie współzawodnictwo, tak dzisiaj modne wśród piszących. Przypomnij sobie serię Mikropowieść wydawaną przez PIW – jakie tam były nazwiska! Dzisiejsi niedouczeni krytycy uznaliby te „książeczki” za „skromniutkie utwory”. Jednak Piosenka o... Dyckiego to przykład książeczki niepozornej pod każdym względem, literatury nieistotnej, gdzie nie uświadczysz ani jednej lotnej frazy czy głębokiej myśli, o estetycznych zachwytach nawet nie ma co marzyć. Jest w niej za to życiowy banał, społeczny margines, naturalizm – bynajmniej nie w genialnej formie, którą znamy chociażby z Les Fleurs du Mal. Zobacz jeszcze, jak z ekshibicjonizmu i bezradności Dyckiego robi się atut. Taki Morsztyn czy Kawafis poprawiali wiersze, szlifowali, cyzelowali, odkładali do szuflady i wracali do nich, nawet po latach. Robi to zresztą każdy świadomy i dojrzały poeta. Tylko infantylni, nieudolni a jednocześnie zakochani w sobie twórcy każde wydalone przez siebie słowo traktują jak Słowo, boski głos wieszcza, co prowadzi jedynie do śmieszności – patrz von Dehnel, Milewski, Zumis, Maliszewski czy inni geniusze spod znaku sekcji literackiej koła gospodyń wiejskich. Wracając do Dyckiego: sam pisze, że „machnął” wiersz – rzeczywiście, on i jemu podobni w istocie nie piszą, nie analizują, nie myślą, nie przeżywają metafizycznych niepokojów i estetycznych zachwytów – ich literackie wytwory to są machnięcia, drobne bączki, a nie dojrzała twórczość.
Jan Siwmir – U jakiegoś apologety Dyckiego znalazłem stwierdzenie, że w omawianym przez nas wierszopodobnym tomiku znajdują się wyrafinowane sceny homoerotyczne. No, stwierdziłem, jeśli tak wygląda wyrafinowanie w tym środowisku, to ja im głęboko współczuję. Ale, niestety, moja druga połowa przytoczyła jakąś zasłyszaną niedawno historię o prostytutce, która opowiadała, że dla niej najbardziej wyszukane żądanie klienta, to było bieganie po pokoju z zapaloną świecą w pupie. Toteż jakby od tej strony interpretacyjnej spojrzeć...
Tomasz Sobieraj – ...rety, i ta kapiąca na dywan stearyna! Ale mówiąc poważnie: rzeczywiście, erotyczne wyrafinowanie jest w tomiku Dyckiego równie szalone i barwne jak życie seksualne tęgoryjca. Przejdźmy jednak do konkretów – nie tylko erotycznych. Wybrałem co smaczniejsze frazy z nagrodzonego Nike cherlawego zbiorku powtórzeń, czknięć i napomknień. Cytuję stojąc na baczność, by okazać szacunek należny wielkim słowom poety: „nekrologi będą zawsze czymś więcej aniżeli współczesna poezja polska na którą nikt się nie rzuca” – słusznie; „ślimak ślimak wystaw rogi dam ci sera na pierogi albo wypierdalaj” – didi gugu dada lala jeb; „i jeszcze mu mało gdy bierze do ust” – nie jestem znawcą stosunków homoseksualnych, ale może by tak spróbować od tyłu? – „w kakałko” – jak pisał inny geniusz, Winiarski Jakub; „po bolsie pewnego razu machnąłem utwór polityczny ale mi wyszedł paw” – tylko jeden? To dobrze czy źle? Jeśli źle, to może trzeba było nie pić? Pisanie na trzeźwo ma jednak, wbrew powszechnej opinii, sporo zalet; „każdy poeta jest zbokiem pisząc wiersze z Bogiem i mimo Boga” – cóż, ja nie podzielam tego optymizmu pana Dyckiego, bowiem pisząc z Bogiem i mimo Boga czuję się poetą niezboczonym, aczkolwiek stawia mnie to poza dzisiaj obowiązującymi konwencjami; „choć na takiego co dał dupy nie wyglądam” – i znowu ten nieprzystojący nowoczesnemu poecie optymizm, panie Dycki; wiersz XLVIII opisuje za pomocą banalnej i cienkiej jak ciasto ryżowe metafory trzymanie męskiego przyrodzenia w garści, po czym pojawia się propozycja spuszczenia do ust przyjaciela, w konsekwencji jednak wytrysk następuje na sprzęty w pokoju a kończy Dycki radosnym „hej hej”; tomik zamyka wołanie do Boga „uczyń mnie uczyń poetą” – no, przynajmniej tyle rozumie nasz laureat, że poetą nie jest, chociaż podejrzewam, że to fałszywa skromność, poprawna politycznie i obliczona na zyskanie sympatii czytelnika. Nie wiadomo natomiast co z sympatią Boga, chociaż historia dowodzi, że wielu „zboków” Najwyższy obdarzył łaską talentu – Kawafis, Pessoa, Whitman, to pierwsi z brzegu. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Ja na razie nie jestem tak entuzjastycznie nastawiony do twórczości Dyckiego jak fundatorzy nagrody i, oczywiście, jury, ale też nie otrzymałem żadnej gratyfikacji, żeby mówić pochlebnie – bo, jak rozumiem, praca jury nie jest wolontariatem? Swoją drogą, to ciekawe, czy tym podpisującym się pod werdyktem ludziom nie jest głupio. A może oni naprawdę uważają, że Dyckiemu należy się nagroda? Trudno mi w to uwierzyć, bo podobno skończyli studia. Z dwojga złego chyba wolę wersję, że robią to z innych niż szczere przekonanie pobudek.
Jan Siwmir – W innej interpretacji to nie Boga prosi o uczynienie go poetą, ale woła: świecie uczyń mnie uczyń poetą. Świat w osobach kolegów, jak widać stanął na wysokości zadania. Czy to wystarczy Dyckiemu, żeby patrzeć bez bólu w lustro? Zapewne tak. Czy wystarczy, żeby przejść do historii? Ano, zobaczymy, bywa ona niepodatna na towarzyskie względy. Natomiast ja mam do Ciebie dwa pytania. Pierwsze brzmi: czy naprawdę sądzisz, że po krytycznej ocenie twórczości swojego kompana – jakiej dokonał chociażby Tomasz Jastrun w Przeglądzie – koledzy Dyckiego zaczną bić się publicznie w piersi, gromko wołając „tak, to prawda, wiersze ma mierne, ale daliśmy mu nagrodę, bo taki z niego fajny i nieszczęśliwy kolega”?
Tomasz Sobieraj – To się nie zdarzy. Koledzy są silni, mają poparcie ministerstwa kultury, mediów, są lojalni, i prędzej zjedzą Tomasza Jastruna, nawet dławiąc się guzikami jego marynarki, albo ponownie obrzucą mi śnieżkami okna, niż opuszczą towarzysza.
Jan Siwmir – A czy uważasz, że warto zajmować się tego rodzaju „literatami”? Czy nie szkoda na to czasu?
Tomasz Sobieraj – Mówi Pismo: „Jeśli nie my, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy?” – sprawa jest prosta: jeśli nasze, podatników pieniądze, idą na tych „tfurców” kultury, to musimy się tym zajmować i wskazywać ludziom, na co są przeznaczane ich podatki. Państwo, w tym ministerstwa i inne instytucje publiczne, mają służyć nam, a nie my im. Kolejna rzecz: partyzantka, jaką uprawiamy, może w dalszej perspektywie spowodować przywrócenie do literatury przynależnych jej wartości i odwrót barbarzyńców – tym bardziej, że robimy to już jakiś czas i są pierwsze jaskółki, pierwsze ważne głosy podobne do naszych – jak chociażby artykuł Leszka Bugajskiego Polska literatura jak PZPN. Wielu chętnych do tej roboty nie ma, bo potrzebna jest odwaga, a można wiele stracić.
Jan Siwmir – Chętnych nie ma, fakt. Dobrze, dajmy przykład innym, ciągnijmy tę autopsję środowiska literackiego. Poznajmy chore tkanki, zlokalizujmy zrakowaciałe guzy, wskażmy je studentom, niech się przyjrzą. Przynajmniej będziemy mieli świadomość dołożenia małej cegiełki do budowania zrębów poważnej krytyki literackiej, zbliżonej chociażby do jej najlepszych, międzywojennych wzorów. Takiej krytyki z prawdziwego zdarzenia, soczystej, konkretnej, bezwzględnej wobec artystycznej nędzy, a nie takiej, jaka obecnie króluje: wylizanej i ugrzecznionej wobec uznanych i popularnych autorów oraz piszących kolegów, głupawej i złośliwej wobec pisarzy i poetów szerzej nieznanych, wśród których najczęściej, czego dowodzi historia, znajdują się Schulze i Hölderliny.
Tomasz Sobieraj – A co z Dyckim? Do kosza?
Jan Siwmir – Do kosza.


Tekst z cyklu Dwaj Panowie S - rozmowy o literaturze i nie tylko z 2009 roku; przedruk za niezależnym kwartalnikiem społeczno-kulturalnym InterMosty, nr 1 październik-grudzień 2010.

Riposta: Jan Z. Brudnicki CZEMU PAN...


Autor: Jan Z. Brudnicki

Czemu Pan te brzydkie wyrazy wstawił do słownika? – A czemu Pani tam zaglądała?

W czasie moich studiów tę anegdotkę opowiadało się o prof. Witoldzie Doroszewskim.

Bardzo dobrze rozumiem Tomasza Sobieraja i Jana Siwmira, kiedy nie uznają dyktatu: dostał nagrodę to jest genialny, dostał Nike, to można o nim pisać tylko w superlatywach. Przecież to nagroda tylko jednego skupiska literackiego, które się wynosi do nieba, żeby inne zamilczeć na śmierć (ten termin wysłuchałem w radiu, bardzo dobrze oddaje atmosferę wykluczenia z literatury, strategii bojkotu i szantażu). Polemiści znaleźli taki właśnie – jak to się modnie mówi – projekt towarzyski i podskoczyli z uciechy. Krytyka środowiskowa bowiem orzekła, że tom Eugeniusza Tkaczyszyn-Dyckiego Piosenka o zależnościach i uzależnieniach (2009) oraz dziewięć innych tomów poezji, tom prozy, tom esejów (szkice o literaturze homoerotycznej), jego wykłady (na podobne tematy) to kategoria twórczości psycholi, to wierszoklectwo, hucpa, blaga, bełkot, wydzieliny słowne. Są zniesmaczeni niską lingwistyką (że tak powiem), niedojrzałością emocjonalną i myślową, homoerotyzmem i szmacianymi kukiełkami wypchanymi banałem.

Polemiści nie przyjmują do wiadomości, że ta twórczość została odczytana jako narracja elementarna, jako „opłakiwanie umierających”, jako afirmacja nicości. Dyckiego ogłoszono na salonach nowym trubadurem, jak niegdyś Stachura, wcześniej Norwid, Leśmian, Czechowicz – porzucających dom, zdających się na lęk samotności, wybierających psychiczną samotność, włóczęgę.

Sam poeta, pochodzący spod lubaczowskiej wsi, obarczony zmaganiem się z okrutną śmiercią chorej psychicznie matki, powiada, że jest skazany na poszukiwanie tożsamości najtrudniejszej z trudnych.

Pochodzi z polsko-ukraińskiej rodziny, w której się zdarzali i esesmani i upowcy i katowani przez nasze AK członkowie. Cóż, los? Cóż w takim wypadku historia? Pcha ku wynaturzeniu, pcha ku przeżyciu śmierci, grobów (jak to poeta mówi – jest to poezja nekrologowa). Zatem opowiadający zwrócił się ku rozliczeniu bluźnierstwa, nieczystości, złodziejstwa, uzależnienia, schizofrenii, cmentarzom, jako pamięci czasu nienawiści. Matka wiedźma, szpital psychiatryczny, koszary bez upiększeń – to tło. Filozofia rozpadu i dysharmonii – to esencja. Poezja, z którą autor zetknął się dopiero w wieku szesnastu lat – to kraina ocalenia.

A Kresy (był współzałożycielem grupy Kresy i pisma Kresy) są źródłem napoju miłości wynaturzonej i żalu, kiedy bliscy „umierają zostawiając nas samych”.

A jak to się dzieje? Naturalnie, ja bym nie komplikował tego zjawiska dziwacznymi przezwiskami, to po prostu solidny polski autentyzm. Proszę bardzo, otwieram na przykładowej stronie i czytam wiersz XLIV:

„powrót jest niemożliwy nie nie / powrót jest nazbyt skomplikowany / tym bardziej że matkę obiega / ktoś całkiem inny (śmierć ściga // się ze mną) a dookoła szpital psychiatryczny / na ulicy Kościuszki i czyjeś kroki / krzyki a dookoła jak okiem sięgnąć niewidzialna / materia izolatek dla naszych szurniętych // matek tak tak bez dwóch zdań świętych / i szurniętych trzyma się w grubych / murach a mury runą runą błękitne wieżowce / wyrosną w ich miejsce”.

No, solidny tekst. A całość układa się w kresową, ponurą balladę, co to (jak mówiono o Mickiewiczu: „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”.

Zaraz, zaraz, a co Wy Rozmówcy cytujecie, że „ślimak, ślimak wystaw rogi dam ci sera na pierogi albo wypierdalaj”. A to jest zmyślenie, bo trzeba starszego bezzębnego krytyka, żeby mu się chciało sprawdzić i żeby odczytał prawidłowo, że na s. 30 jest „wypierniczaj”. Myślę, że za takie przekłamanie każdy sąd skazałby pamflecistów na zjedzenie swego tekstu. Czyżby anegdota – „Po co umieścił Pan w słowniku te brzydkie wyrazy?” miała wymowę zgoła inną: „Czyżby w podświadomości autorów roiło się od brzydkich wyrazów, które przysłaniają te zapisane w tekście przez poetę?”.


Przedruk za niezależnym kwartalnikiem społeczno-kulturalnym InterMosty, nr 1 październik-grudzień 2010.

Komentarz redakcji do tekstu Jana Z. Brudnickiego



Autor: Witold Egerth


Widocznie jednak brak uzębienia u krytyka wpływa na jego zdolność rozumienia tego, co czyta. Na szczęście pamfleciści wykorzystują do swojej pracy organ może nie tak efektowny jak zęby, nieco banalny i zdecydowanie już niemodny, ale za to skuteczny – mianowicie mózg.

Mózg, chociażby w szczątkowej formie, przydaje się także w pisaniu. Nie wiadomo bowiem, co ma wspólnego przytoczona przez pana Brudnickiego anegdotka o profesorze i głupiej studentce z błyskotliwą rozmową dwóch panów S – brzydkie wyrazy istnieją, powinny być w słownikach i mogą zdarzać się w literaturze; nie sądzę, żeby gorszyły one obu panów, podobnie jak z całą pewnością nie gorszy ich homoseksualizm ani nawet pederastia. Natomiast z pewnością gorszy ich uznawanie za sztukę, za największe osiągnięcie polskiej literatury wytwórczości idącej na łatwiznę, bylejakiej i fizjologicznej, wypranej z wyobraźni, wyzbytej myśli, pozbawionej językowej wynalazczości, skamlącej i ziejącej bezdenną nudą – nawet formalną. Z rozmów panów S wyraźnie widać, na czym im zależy – chcieliby, żeby Polska nie była postrzegana jedynie jako kraj flejtuchów, pijaków, złodziei i tanich dziwek, w którym za poezję uważa się nieudolny i powtarzający się jak czkawka opis zwyczajnych życiowych przypadków, a szczytem prozy jest pseudodresiarski bełkot.

Lament rozmaitych Janków Muzykantów może i powinien wzruszać, skłaniać do refleksji, ale nie powinien mieć wpływu na ocenę ich produkcji. Ani ciężkie życie, ani choroba, ani nawet preferencje seksualne nie mogą stanowić usprawiedliwienia dla grafomanii, czy szerzej – artystycznej nieudolności. Jest tylko jeden wyjątek – terapia; każda bowiem terapia jest dobra, jeśli przynosi poprawę, ale i wtedy trzeba rozważyć, czy zarządzona odgórnie afirmacja twórczości nieszczęśliwych jednostek nie okaże się inhibitorem rozwoju kultury dla bardziej wymagających. Tej kultury, która ma chronić przed zalewem barbarzyństwa.

Na zakończenie: Tomasz Sobieraj i Jan Siwmir nie popełnili przekłamania w kwestii pięknego skądinąd słowa „wypierdalaj”, o czym łatwo się przekonać sięgając do omawianego tomiku, zaś ich odczytanie wierszy pana Dyckiego jest tylko jedną z wielu możliwości, podobnie jak interpretacja twórczości poety dokonana przez doktora Marka Trojanowskiego. Natomiast powyższa, wyciskająca łzy apologia pióra pana Brudnickiego stanowi kolejny dowód słabości polskiej krytyki, o której już Stanisław Witkiewicz pisał: „Krytyka nasza okłamała opinię publiczną. Fałszywymi sądami potworzyła mnóstwu miernot sławę i stanowiska zaszczytne; w końcu zatraciwszy wszelkie poczucie prawdy, wszelką miarę sądu i zdolność odczuwania szczerych wrażeń, sprostytuowała język, tworząc w nim cudactwa, przy których nawet najdziksze potwory jezuickiego stylu zdają się mieć sens i logikę”.

Listy: Ławrynowicz do Sobieraja



Szanowny Panie,Przeczytałem pańska rozmowę z nijakim Siwmirem na temat poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Uważam, że to gówniarstwo. Proszę mi więcej nie przysyłać żadnych zaproszeń.
Marek Ławrynowicz

Komentarz redakcji do listu




Autor: Witold Egerth


Po takim zabawnym liściku, pisanym w gniewie i z wypiekami na twarzy, aż się prosi zacytować Williama Blake'a:

Wysłuchaj zarzutów głupca, to tytuł królewski.

Albo, odnosząc się nie tylko do pana Ławrynowicza, ale ogólnie do wszystkich sympatyków nieudolności artystycznej:

Dureń widzi nie to samo drzewo, co mądry człowiek.

Ale to by było niegrzeczne, no i może za dużo trudnego Blake'a jak na jedną głowę redaktora Wyspy, więc odpowiem grzecznie i krótko:

Zaliczenie do grona gówniarzy w takim kontekście jest najwyższym zaszczytem. Bo czy nie jest honorem znaleźć się pośród innych „gówniarzy”, takich jak: Słowacki, Witkacy, Gombrowicz, Herbert a nawet Miłosz, którzy niezależnym swym głosem, odwagą, wiedzą, logiczną i merytoryczną argumentacją, postawą niezłomną wobec dziadostwa i przeciętności dali niezbite świadectwo, że właściwe gówniarstwo to w istocie niedouczeni, trwający w myślowej obstrukcji ludzie o mentalności dworskich pachołków, z którymi przyszło im walczyć i, ostatecznie, wygrać?


Recenzja: Jan Polkowski CANTUS



Autor: Marek Trojanowski, HISTORIAMOICHNIEDOLI.PL


Jako czytelnik mam określone oczekiwania w stosunku do współczesnej poezji. Kiedy sięgam po książeczkę z wierszami zaczynam w niej poszukiwać nonsensu, bełkotu czy też objawów literackiego ogłupienia. Zwykle znajduję to, czego szukam ale od czasu do czasu – czyli tak, jak to w bajkach bywa – nie znajduję nic. Popadam w takich sytuacjach w dziwną nerwowość gdyż wiem, że mam do czynienia z takim casusem, kiedy to muszę wykazać się powagą.

Cantus Jana Polkowskiego jest zbiorem tekstów, które ze wszech miar zasługują na powagę oraz uwagę. Ta publikacja, to bez wątpienia trafiona inwestycja redaktorów Wydawnictwa a5 – ale mimo, że Polkowskiemu udała się trudna sztuka pisania wierszy, to stwierdzam, że nie jest to poezja dla mnie.

Bo mi się podobają takie wiersze:

Dzisiaj wielki bal w Operze!
Sam Potężny Archikrator
Dał najwyższy protektorat
Wszelka dziwka majtki pierze

Jan Polkowski pisze inne wiersze. Pisze bardziej plastycznie – obrazowo:

(…)
Umarł diabelski wiek. Nie będzie zadośćuczynienia. Pokolenia
przesypują się przez dłonie kapłanów
nicości, przez nasiąkniętą śmiercią
klawiaturę Bacha.
Żaden alfabet nie ma w sobie dość sił by przebaczać.
Inaczej niż pięciolinie i niepodległe
nuty.
(…)

[podróż do Święcian]

Autor tomiku Cantus pisze swoje wiersze ładnie. Buduje zdania z taką samą finezją z jaką profesor matematyki zapisuje zdanie: 1 + 2 = 3. Jednak czy ktoś zna profesora matematyki, który napisał (lub napisałby) taki oto wiersz:

Przez ul. Zdobywców,
Przez Annasza, Kajfasza
Przez Siwą, przez św. Tekli
I Proroka Ezdrasza

Przez Krymską, Kociołebską
Przez Gnomów i przez Dziewic
Przez Mysią, Addis-Abebską
I Łukasza z Błażewicz

Przez Czterdziestego Kwietnia,
Przez Bulwary Misyjne –
Jadą za miasto wozy
Asenizacyjne.

Z facjatki budy drewnianej
Tłusta panna wygląda:
- Która godzina, gówniarzu?
- Piąta, kurwo, piąta…

Cantus jest zbiorem wierszy, do których – jak to mawiał mój kolega – nie można się przyjebać. Sporadycznie pojawią się tu i ówdzie perełki w stylu:

Splatają się: słone powietrze, szorstka rosa i chłodne dłonie [pragnienie]
Wiatr bezszelestnie wyrywa się z ust [***]
Strach sztywniejący od mrozu i dotknięty wstydem [powodzianie]
Ciemna, niema truskawka łopoce bezgłośnie [***]

Ale chociaż na temat „bezgłośnego łopotania” w polskiej poezji współczesnej można napisać przynajmniej 2093 doktoraty i tyle samo habilitacji, to wiersze Polkowskiego są faktycznie dobre. Oto przykład:

(…)
Budzę się z bólem serc moich dzieci
Wokół nieruchome oddechy woskowych figur podróżnych.
Blakną, majaczą na korytarzach, w przedziałach, nikną
w cieniu obok kolejowego nasypu.
Już nigdy nie wyruszymy dalej,
ani do W. ani gdziekolwiek.
Szary śnieg? piasek? przysypuje pociąg.
Ziemia przygasa, pokrywa się drżącym popiołem.
Zapamiętale, zawzięcie zapada się w sobie,
przemienia w wiatr, głuchy gwizd
drutów wysokiego napięcia, sen ciężkiego
dymu, zawodzenie zamkniętych dworców.

[mgły, ścierniska]

W tym momencie należałoby zebrać wszystkie superlatywy, którymi współczesna krytyka literacka zwykła obdarzać każde wydane dzieło poetyckie, zebrać i opatrzyć wspólnym mianownikiem: „Jan Polkowski, Cantus, wydawnictwo a5, Kraków 2009”. To pierwsza i historycznie niepowtarzalna okazja – zgodziłbym się z Maliszewskim, Winiarskim i innymi supermanami polskiej krytyki.

Ale mimo wszystko wiersze Polkowskiego mi się nie podobają (chociaż mimo czysto subiektywnego niepodobania się potrafię docenić ich obiektywną wartość jako wierszy bardzo dobrych).

Bo mi się podobają takie wiersze:

Bo patrzcie! Patrzcie, jaka sensacja!
Brawo dyrekcja! Co za atrakcja!
Gąsienicą hipopotamową,
Glistą, na miarę przedpotopową,
Na salę wpełza tłusty Jaszczur,
Czołg złotociekły, forsiasty praszczur:
Szczurząc i wsząc, i pchląc wspaniale,
Książę Karnawał wjeżdża na salę!
Tajniaki z tyłu, tajniaki na przedzie
Mlaskiem, człapem, wijąc się, jedzie,
Pełznie smoczysko – a na nim okrakiem
Goła, w pończochach, w cylinderku na bakier,
Z paznokciami purpurowymi,
Z wymionami malowanymi
Z szmaragdowym monoklem w oku
Z neonową reklamą w kroku
Skrzecząca szlagiera:
„Komu dziś dać?
Komu dziś dać?
Komu dziś dać!
Wierzga na gęstym pieniężnym potoku
Promieniejąca Kurwa Mać!

Człowiek czytający wiersze odkrywa przede wszystkim siebie samego. Poezja jest zaledwie pomostem, po którym się przechodzi na drugą stronę przepaści. Taka podróż można odbyć tylko jeden raz – pomost znika i człowiek jest skazany na dożywotnie spędzenie czasu z samym sobą. Wiersze Jana Polkowskiego to bardzo dobre wiersze, ale ten pomost, który zbudował mi autor zboru pt. Cantus zupełnie mi nie odpowiada. To dobra droga, ale nie dla mnie.


Poezja: Piotr Grobliński ULICA PRZEDWIOŚNIE



x x x

nasze życie jest obliczone
na cztery psy

pierwszy tak się składa
zdycha gdy jesteś na wakacjach
ojciec bierze na siebie
jego śmierć

drugi umiera sam
nie masz akurat czasu
by mu pomóc płaczesz
dopiero gdy go chowasz w ziemi

trzeciego długo wozisz po
weterynarzach choć wcześniej
raczej się śmiałeś z tanich
egzaltacji

z czwartym starzejecie się razem
spacerując coraz wolniej coraz
głośniej gadając do siebie
na ulicy

nasze życie jest obliczone
na cztery psy
nasze życie jest oblizane


Alien

obrazy wystawiane w galeriach
po wewnętrznej stronie skóry miasta
oglądają się bez udziału publiczności

w snach o samospełniającym się planie
przeczesywał kwartały ulic wybierał
ludzi z basenów parkingów i hipermarketów
wieczorami obcy oglądali inne panoramy
inne widzieli kosmosy i tańce z gwiazdami
inne mieli sprawy dla reportera on zaś jak Ikar
nie był z nimi ani przeciw nim
nie był też obojętny jego Tybet był wszędzie
a Chiny nigdzie współczuł miastu
zasiedlanemu niebiańskim spokojem klasy średniej
nowy archetyp zakupów siatki reklamujące nicość
wszędzie kostka i dużo kafelków

przy ogniskach rozpalonych obok latarni
mięso tańczy hip hop
neon jaskrawym światłem zachęca
do wstępowania w wody Styxu
zagraj jeszcze raz tę smutna muzykę
do naszego filmu


x x x

miło się w sobie
pobawić tkanką miejską
wstawić na weekend unijne implanty
podnieść podatki aniołom
wydłużyć czas pracy zwierząt

smutna podaż pytań
łapie równowagę z wesołym popytem
ale indeks optymizmu spada
w ujęciu rok do roku
nie jesteśmy wcale piękniejsi

serce klasy średniej
bije w nas po twarzy


x x x

podróżowanie jest tańcem przestrzeni gonitwą
ogrodów roślinnych komórek wyświetlanych
rzutnikiem słonecznej projekcji na plan miasta

wskroś lotniczych zdjęć pada śnieg na wyspy
na żwirownie na wypukłe druki
materia rozprasza się ku prawej w kosmosie
wszystko w ruchu nawet kamienie na ścieżce

ciągła zmiana perspektyw nagłe skoki pulsu
para działkowców z cieknącym wiaderkiem
spokojnie przechodzi na emeryturę czas gra
muzykę na wodzie


x x x

filmy które oglądają się same
lecą w kinach po drugiej stronie snu
dlatego musimy się pakować jutro
przesyłki wspomnień zostaną oclone na lotniskach
przez celników znikąd

spisek zawiązuje się na naszych oczach
początek z napisem fine
budzi sprzeciw jednoznacznością ocen
wartość wyrażona liczbą gwiazdek
przypomina o przesyłce zagubionej w szatni


x x x

wciągnęliśmy na maszt sztandar pogrzebu
pogrzeb ciotki to niewielkie państwo
graniczące z jednej strony z cudem
życia z pustką straty z drugiej

pozostałe przy życiu ciotki szeptały ksiądz
mówił miał pewne trudności w momencie
żegna ją syn z żonami i dziećmi
ja wybierałem jak zawsze swoją
miss pogrzebu myśląc o paniach
minionego czasu

obraz pogrzeb ciotki jest szary z żółtym
słońcem droga do kaplicy jak dym
z komina do urny
wrzucono wiele głosów przeciw

śmierć kandyduje z naszego okręgu


Wiersze pochodzą z przygotowywanego do druku zbioru Ulica Przedwiośnie.