LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Esej: Marcin Królik JAK NIE ZOSTAŁEM PSUJEM LITERATURY PRZEŁOMU WIEKÓW


Monografia Magdaleny Lachman „Gra z tandetą w prozie polskiej po 1989 roku” to dla mnie lektura przede wszystkim sentymentalna. Kiedy ją przerzucam – dość, przyznaję, wybiórczo – mam przyjemne wrażenie powrotu do domu. Po rocznym akademickim wygnaniu w Pułtusku w roku 2000 przeniosłem się na warszawską polonistykę i trafiłem w schyłkowy – co bynajmniej nie oznacza, że mniej gorący – etap literackich zjawisk, które w swej pracy Lachman ujmuje w syntetyczne klamry, niniejszym zamykając je w szufladzie z etykietką „historia literatury lat 90″. Odnajduję u niej całe passusy brzmiące mi nader znajomo, fragmenty tekstów krytycznych, które czytałem z rozpaloną głową nowicjusza usiłującego odnaleźć swoją ścieżkę dotarcia do pisarstwa, no i oczywiście omówienia książek, o jakich wtedy było głośno w naszym polonistycznym grajdołku. A niektóre z nich – jak choćby „Wojna polsko ruska” Masłowskiej, czy „Jak nie zostałem menelem” Klejnockiego – wtedy właśnie wyszły i narobiły trochę bałaganu. No, przynajmniej Masłowska narobiła.

Wszedłem w ten klimat jak nóż w masło – przypadkowa zbieżność z nazwiskiem pisarki z Wejherowa – właśnie dzięki Klejnockiemu. Jego zajęcia z teorii lektury, obowiązkowe dla studentów drugiego roku, były tak naprawdę inicjacyjnym misterium, dzięki któremu takie nazwiska jak Dunin-Wąsowicz, Varga, czy Stasiuk, oraz ich pomysły na literaturę – Lachman nazywa ją „literaturą popsutą” – w ogóle zaistniały w polu mojej czytelniczej percepcji.

Klejnocki nie był jedynym na wydziale nauczycielem rzeczonego przedmiotu, ale jego grupa funkcjonowała trochę jak krąg wtajemniczonych, trochę podobnie do seminarium prof. Janion. Być w grupie Klejnockiego, znaczyło posiąść klucz do alchemii literackiego tu i teraz. Trafiłem do niej zresztą zupełnie przypadkiem, wciskając się do sali bez uprzedniego zapisu wraz z około czterdziestką innych wagabundów, którzy przegapili termin zamykania list, z nadzieją, że się zlituje i przyjmie. Na jego liście było dwadzieścia osiem nazwisk, a miejsc w grupie dziekanat przewidział trzydzieści. Klejnocki kazał nadprogramowym napisać na karteczkach nazwiska, poskładać je i wrzucić do czapeczki, którą miał ze sobą. Wylosował dwa. Reszcie kategorycznie polecił wyjść i poszukać sobie innej grupy, co graniczyło z cudem, jeśli wziąć pod uwagę, że była połowa października. Znalazłem się w gronie wybranych szczęśliwców. Potem uznałem to za zrządzenie literackiej opatrzności.

Jednak ów nostalgiczno-afirmatywny ton, w którym to piszę, jest pozorny. Tak naprawdę – mimo całej wdzięczności, jaką odczuwam wobec Klejnockiego, także za to, że obdarzył mnie czymś w rodzaju zdystansowanej sympatii – wniknięcie w „popsuty” krwiobieg, który już niebawem miał radykalnie zmienić bieg, unaoczniło mi, jakim pisarzem z pewnością nie chcę zostać. Ale po kolei.

Co konkretnie oznacza przymiotnik „popsuty” często powtarzany przez Magdalenę Lachman w jej książce? Jest to bardzo trafna synteza kierunku artystycznego, jaki – najpierw intuicyjnie, a następnie z pełną premedytacją – obrali prozaicy i poeci (o nich Lachman nie pisze) debiutujący po 1989 roku. Oczywiście, jak zawsze bywa z tego typu całościowymi programami wpływającymi na kształt sztuki i determinującymi drogi obierane przez twórców chcących się liczyć, jego korzeni należy szukać wcześniej – w ruchu kontrkultury lat 80, w tworzonych na wpół chałupniczo zinach, w TotArcie, w Pomarańczowej Alternatywie, i wreszcie w ”BruLionie”, którego zeszyty (także ten słynny, ostatni, gdzie Robert Tekieli dokonał radykalnego odwrócenia kursu swojego flagowego okrętu ku religii, co doprowadziło do jego zatonięcia) także pokazywał nam Klejnocki. To właśnie tamten anarchistyczny prąd, w którym młodzi buntownicy niechętni wobec pustoszącej polską kulturę solidarnościowej tyrtejskości odrabiali zapóźnienia z postmodernizmu, oczyścił grunt pod późniejsze „psucie” literatury. A po upadku Żelaznej Kurtyny swoje dołożyła jeszcze powódź kultury masowej.

Tak jak „BruLion” miał – wedle deklaracji jego twórców – być brudnopisem kultury, przepuszczoną przez krzywe zwierciadło odpowiedzią na wysoki, wysmakowany ton „Zeszytów Literackich”, tak też cała „ważna” literatura po 1989 roku chciała widzieć siebie jako ersatz, składowisko odpadów poddawanych twórczemu recyclingowi i przetasowywaniu bez głębszego sensu. Celowo biorę tu ważność w cudzysłów. Literatura lat 90 straciła już bowiem złudzenia co do swojej społecznej i kulturowej rangi. Przeistoczyła się w – jak w jednym z przytaczanych przez Lachman tekstów ujął Krzysztof Varga – „cudaczny sposób zabijania wolnego czasu”, kumpelską zgrywę.

Stąd między innymi jej silnie eksponowana środowiskowość, ostentacyjna sztuczność, autotematyzm, szyderstwo i niemal kanoniczna wtórność, czyli świadoma tandeta. Magdalena Lachman stara się udowodnić, że tacy autorzy jak wczesna Gretkowska, Burzyńska, czy cała stajnia „Lampy” sięgali po formalny eklektyzm i narzędzia metafikcji bynajmniej nie po to, by wytyczać jakieś nowe drogi lub zmierzyć się z ważkimi problemami współczesnego świata, lecz by wykazać pustkę i zbędność pisarstwa zdegradowanego przez spluralizowaną rzeczywistość do poziomu zabawy czeredki znudzonych, sarkastycznych inteligentów przyklejających sobie – oczywiście też dla zgrywy – metki barbarzyńców, parnasistów, banalistów, katechetów i frustratów.

I właśnie to – mimo osobistej czułości względem kilku książek z tamtego okresu – usposobiło mnie do tej literatury negatywnie, kazało zająć ławę w jednoosobowej opozycji. Nie takiej literatury chciałem!

Kuriozalne wydawało mi się tracenie umysłowej energii, o prądzie do zasilania komputerów i papierze nie mówiąc, na to, by udowodnić, że pisanie na dłuższą metę nie ma sensu. Wkurzała mnie kumpelskość wpychająca pisarzy jeszcze głębiej do getta zbędności, w które wtrąciła ich ekspansja popkultury. Coraz bardziej hermetyczny język środowiskowych kodów, których nie sposób było rozszyfrować, jeśli się nie wpadało na jednego do Zwisu albo do Rastra, brzmiał mi obmierźle i pretensjonalnie. Zredukowanie procesu wydawniczego do koleżeńskiej wymiany usług – ty mi machnij przychylną recenzję powieści debiutanta, a ja ci puszczę tomik wierszy – pachniało zwykłym kunktatorstwem. A poza wszystkim innym nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego pisarze dobrowolnie dezerterują z placu boju, dlaczego nie chcą podjąć wysiłku przekroczenia siebie i wzięcia się za bary ze światem za drzwiami knajpy. Ale najbardziej dołujące było dla mnie zdanie sobie sprawy – a nastąpiło to po ekspansji „Masła” – że właśnie to, co sytuowało mnie w negatywie, było przepustką, dzięki której mógłbym się w końcu do literatury wedrzeć.

Nie chcę przez to dać do zrozumienia, że rżnąłem jakiegoś konserwatystę wkurwionego na gówniarskie hulanki. Ani bowiem obraz tamtej literatury przełomu wieków nie był aż tak jednorodny, jak go tu prawem kaduka odmalowuję, ani ja nie byłem aż tak na cztery nogi kuty, żeby stroić się w togę mędrca. Ja po prostu chciałem nic nie musieć, pisać o tym, co dla mnie ważne, przepracowywać kluczowe dla mnie problemy i nie zostać oszołomem, który nie nawija masłem i nie jest na „ty” z Duninem-Wąsowiczem.

O pisarstwie lat 90 często mówi się w dykcji rozczarowania. Podkreśla się jego bezideowość, tymczasowość, wyrzuca się zawiedzione nadzieje, że miało sportretować rzeczywistość, a zamiast tego ganiało radośnie własny ogon lub pławiło się w arkadiach małych ojczyzn. Takie głosy pojawiały się już wówczas, gdy uczęszczałem na zajęcia do Klejnockiego. Zresztą nawet on sam dokonał krytycznego i gorzkiego w tonie (auto?) rozliczenia z minioną dekadą w artykule „Pejzaż z wisielcem”. Tekst ów stanowił część dużej krytycznoliterackiej debaty przetaczającej się przez szpalty „Tygodnika Powszechnego” (tak, tak, wtedy jeszcze takie brewerie się w prasie zdarzały). Jej hasło „Coś się skończyło, nic się nie chce zacząć” dobrze wyrażało ten schyłkowy, abnegacki klimat literackiego czyśćca, w który wparowałem prosto z pułtuskiej czarodziejskiej góry. Powszechne było w tej naszej humanistycznej niszy oczekiwanie na jakiś przełom, na wyklarowanie się jakiejś nowej (duchowej?) jakości. Wiatr, który owiewał mi twarz, kiedy w piątek popołudniu, po odprawieniu misterium w sali numer 10, opuszczałem gmach polonistyki, niósł nieśmiałe przeczucie, że to nowe – jeszcze nienazwane i bezkształtne – czeka tuż za winklem, i że, jeśli mi się poszczęści, będę miał w tym swój udział.

Dalej więc kartkuję książkę Magdaleny Lachman i zastanawiam się, co z opisywanej przez nią międzyepoki mógłbym wziąć dla siebie, do czego się bez żenady przyznać. Na pewno galicyjski magiczny realizm Stasiuka. Jego zaczepna autobiografia niby trochę też, ale raczej w kategoriach ciekawostki, wesołego przerywnika. Na pewno opowiadania Nataszy Goerke – zwarte, tajemnicze, oszczędne w stylu, ale gęste od symboli. I oczywiście przyjaźń z nią samą, jej ciepły uśmiech i dobroć. Na pewno „Dom dzienny, dom nocny” i „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk. „E E” czytałem jak protokół z sekcji zwłok, od jej wyrachowanego, prosektoryjnego chłodu szczękały mi zęby. Coś z wyrobów „Lampy” przed dziewczyną z Wejherowa? Nie, przynajmniej nic z tego, co zdołałem przeczytać. Jerzy Sosnowski? O tak, zdecydowanie tak – biorę wszystko hurtowo. Masłowska jako symboliczny kres ery tarotowego wisielca? Hm… no, muszę to jeszcze przetrawić.

Praca łódzkiej badaczki ukazała się siedem lat temu. Od tego czasu nowe zdążyło już stracić kilka włosów i nieco przybrać na wadze. Niedługo pewnie ktoś je stosownie podsumuje i też zamiecie do historycznej przegródki. Pewne jaskółki nad to pole już nadfrunęły, co niechybnie oznacza, że do tematu będę musiał powrócić. Oczywiście znów w konwencji bardzo osobistej.

Opowiadanie: Tomasz Sobieraj BABIE LATO


Najbardziej lubił wrzesień. Szczególnie jego ostatnie dni, należące już bezwzględnie do jesieni, całkowicie i niedemokratycznie przez nią zawładnięte, wtulone w jej bujną kobiecość, odurzone bezgraniczną anarchią kolorów. Dni o chłodnych porankach, przesycone niemal erotycznym zapachem przejrzałych owoców, leżących w ogrodach na trawie. Ten czas estetycznej obfitości i dojrzałości ciągnął się zwykle do połowy października, a gdy nie pojawiały się przymrozki i chłodne północno-zachodnie wiatry, trwał do początku listopada, pozwalając mu sycić się walką kolorów z zapachami. Walką, co zawsze stwierdzał z satysfakcją, nigdy nie rozstrzygniętą, bowiem nawet jeśli jedna ze stron wydawała się pokonana, to tylko na chwilę, kilka godzin, by po upozorowanym odwrocie powrócić ze wzmożoną siłą i toczyć niemy bój do ostatniego liścia, do ostatnich unoszących się w powietrzu atomów obezwładniającej woni. Dopiero nadejście atlantyckich niżów, niosących ze sobą kłęby ciemnoszarych chmur i strumienie gniewnych podmuchów, kończyło ten wyrównany i szlachetny pojedynek. Patrzył wtedy ze smutkiem, jak ostatni maruderzy porywani wiatrem z drzew kończyli krótki, barwny żywot heretyków w płomieniach stosów wznoszonych przez ponurych grabarzy i żegnał zapachy rozpływające się w eterycznej nicości, odchodzące dyskretnie i ostatecznie.

Zwykle od połowy września, gdy park prawie pustoszał i wakacyjny nastrój był już tylko wspomnieniem utrwalanym w szkolnych wypracowaniach, przychodził codziennie wczesnym popołudniem i siadał na ławce, stojącej tuż przy brzegu stawu, nazywanego stawem Babiego Lata. Nazwa wzięła się od wyjątkowego w tym miejscu natężenia srebrnych nitek, którego nie mogli wytłumaczyć najwięksi specjaliści od przyrodniczego obyczaju, zdumieni niezgodną z ich naukowym poglądem bezczelnością natury, mającej za nic ustalone przez nich porządki i z niezwykłą swobodą podchodzącej do statystycznie ustalonych praw. Oburzenie naukowców udzielało się również łabędziom, stałym lokatorom akwenu, zwykle pyszniącym się swoją urodą, w bezdennym podziwie przyglądającym się swoim odbiciom w zielonej wodzie. Właśnie we wrześniu ptaki stawały się niespokojne, jakby przeczuwały nadejście nieposkromionych hord babiego lata. Nerwowo pływały od chińskiego mostku nad kanałem do drewnianej przystani, wyczekując pajęczej awangardy. I zawsze były zaskoczone, bowiem lotne nitki pojawiały się znienacka, frunęły znad usypiających już łąk za miastem, urządzając nad stawem coś na wzór zgromadzenia wojsk. Wtedy łabędzie, początkowo oniemiałe ze zgorszenia, że ktoś próbuje pozbawić je hegemonii nad skrawkiem wody, usiłowały za pomocą trzepotania skrzydeł i przerażających dźwięków rozgromić błyszczącą w słońcu niespokojną armię. Po kilku dniach udawało im się, albo, jak twierdzą niektórzy znawcy entomologicznej etykiety, babie lato samo opuszczało przestrzeń powietrzną stawu, kierując się nad tereny bardziej sprzyjające niezakłóconej kontemplacji jesieni.

Siadywał na jedynej ławce w stylu wiedeńskim, zupełnie nie pasującej do pozostałych elementów parkowej architektury, utrzymanych w stylu chińskim. Zwykle czytał książki, co wydawało się w tych czasach czynnością tajemniczą, niemal metafizyczną – szczególnie gdy dzień był chłodniejszy, wtedy bowiem zakładał na garnitur długi za kolana, wełniany płaszcz, kapelusz, a na ręce cienkie skórzane rękawiczki – wszystko czarne, co podkreślało jego wygląd starego kruka albo kapłana mrocznej sekty wyznającej starodawną wiarę, że istnieją książki mające siłę dynamitu, ale wybuchającego nie raz, a tysiące razy. Czasem przerywał lekturę, wyjmował małą lornetkę i uważnie, niemal w napięciu obserwował spadające z drzew liście, pyszniące się przedśmiertnymi barwami, bezwolnie poddające się bezdusznej grawitacji i delikatnym tchnieniom wiatru. Wtedy wyglądał trochę jak hazardzista oglądający wyścigi koni, który postawił wszystko na szlachetną klacz, posiadającą na koncie tyle samo gonitw wygranych, co przegranych. W tych chwilach wydawał się szczęśliwy; mimowolnie przybierał wyraz twarzy, jakby wygrał najwyższą stawkę, niekiedy zaś okazywał niezadowolenie zaciskając usta. Zdarzało się też, że przynosił ze sobą stary aparat fotograficzny i krążył z nim wokół stawu. Podpierał się statywem, wyszukiwał, jak się wydawało, najbardziej funeralnych tonów jesieni i zainspirowanych nimi najniezwyklejszych przepoczwarzeń, rejestrując na kliszy wyłącznie degeneraty i nowotwory, skupiając się na wszelkich niedoskonałościach, jakby chciał z całą mocą zaprzeczyć własnej śmiałej wizji tej pory roku jako najbardziej dojrzałej, bujnej i kobiecej.

Felieton: Jan Siwmir LITERATURA I JĘZYK


Lubię kląć. Lubię okrągłą miękkość, włochatość i szorstką czepność brzydkich słów. Nawet ich zapach mi nie przeszkadza. Ludzka głupota, prymitywizm, zachłanność i zawiść ożeniona z bezinteresowną złośliwością przekroczyła już granice, które można opisywać zwykłymi, kulturalnymi słowami. Trzeba sięgnąć do arsenału słów zaczerpniętych ze słownictwa armii lub złapać za słowa powszechnie uważane za wulgarne. Co też pewnie w jakiś sposób łączy się z armią.

Niemniej jednak... O ile rozumiem, że czasami zarówno pięść jak i stół to zbyt mało, aby nas usłyszano, to przecież nie może być tak, że używamy słów w sposób niekontrolowany, bez sensu, li tylko dla ukrycia faktu, iż nie mamy nic do powiedzenia. Jeśli nie mamy nic interesującego do powiedzenia, to nie mówmy. Wulgaryzmy w charakterze protez czy osłonek dla ziejącej pustki, sprawiają karykaturalne wrażenie. Moim zdaniem język służy do tego, aby przekazywać pomiędzy ludźmi komunikaty. Informujemy o faktach, emocjach, o chęciach i niezgodzie na coś. Podobnych informacji wysłuchujemy.

Nie odbierzemy współczesnemu światu możliwości używania słów, co do których umówiliśmy się, że są nieprzyzwoite. Im bardziej będziemy zakazywać, tym większy opór będzie stawiał świat. Szczerze mówiąc sam bym protestował. Rozumiem bowiem ludzi, którzy od dawna nie wyobrażają sobie podzielenia się swoimi emocjami za pomocą jednego treściwego słowa. Co więcej, nawet takie autorytety jak profesor Miodek dopuszczają sytuacje, w których wulgaryzmy są najzupełniej zrozumiałe. Ba, sam kilka lat temu byłem świadkiem, kiedy użycie pewnego słowa okazało się wręcz niezbędne. Otóż idąc przez tzw. studnię, czyli plac, wokół którego wybudowane zostały bloki, zobaczyłem naprzeciwko siebie młodego mężczyznę trzymającego za rękę małe dziecko. Nagle na ostatnim piętrze jednego z bloków otworzyło się okno, wychyliło się z niego dwóch osiłków, krzycząc jeden przez drugiego coś, co po zamianie jednego z bardziej plastycznych epitetów na neutralnie brzmiący wyraz „korba”, brzmiałoby tak:

- Ty, Zenek, kiedy korba oddasz wiertarkę?
- Dzisiaj wieczorem – padła odpowiedź.
- Ty, pytam korba kiedy?
- Zaprowadzę syna do babci i przyniosę.
- E, no korba miałeś oddać, to oddaj.
- Ale mówię przecież, że oddam.
- Ale korba kiedy?
- No korba wieczorem – mężczyzna desperacko wyrzucił z siebie słowo-klucz, pomimo obecności synka.
- Aha – informacja poparta przecinkoprzerywnikiem w końcu dotarła do tego szczególnego gatunku odbiorców.

Siedziałem wtedy na chodniku i płakałem ze śmiechu. Dzisiaj zastanawiam się czy przypadkiem w naszej mowie przecinkoprzerywnikami nie są zwykłe słowa, a komunikatem właściwym wulgaryzmy?

Przytoczyłem tę historię, żeby zilustrować fakt, iż w pewnych środowiskach wulgaryzmy są swego rodzaju kodem językowym, bez którego nie jest zrozumiała treść wypowiadanych zdań. Opisując te środowiska, nie możemy sięgać lewą ręką do prawego ucha, bawiąc się w karkołomnie brzmiące opisy, będące synonimami wulgaryzmów. Jeśli chcemy skierować pewne treści do tychże odbiorców, chcąc nie chcąc musimy się do tego kodu dostosować. Jeżeli, rzecz jasna, chcemy osiągnąć jakiś efekt. Do takich jednak komunikatów służy proza. Po co mieszać w to poezję, z natury swojej elitarną? Zostawmy w literaturze choćby jeden bastion, który jak oaza na pustyni będzie dawał ukojenie spragnionym. Od długiego czasu ta dziedzina literatury zachwaszczana jest przez ludzi, dla których zbyt trudne jest namalowanie obrazu zwykłymi słowami. Nie potrafią, chcą mienić się artystami, więc szukają elementów, które zastąpiłyby talent. Cóż prostszego? Wystarczy kilka niecenzuralnych słów użytych wprawdzie bez sensu, ale wystarczająco skandalicznie, by ukryć niedostatek talentu. Odpowiednia promocja, nagłośnienie w mediach, zrzeszenie się w grupy podobnych sobie osób utalentowanych inaczej. Sukces gotowy.


A ja chciałbym w malarstwie wrócić do czasów Rembrandta, w literaturze zaś do czasów Skamandrytów i Szymborskiej. Wiersze tkane kiedyś były z sensu słów, nie z protez sens zastępujących, a jeśli pojawiały się wulgaryzmy, to w ściśle określonym celu i w precyzyjnie zaplanowanych momentach, nie „zamiast”. Szklanka wody zamiast życia seksualnego też by was zirytowała. I mówię to ja, który lubi pić wodę, kląć, walić pięścią w stół i nazywać rzeczy po imieniu. Więc może jednak przekroczyliśmy już ten próg oddzielający piękno od zbędnego odpadu w prozie życia, wodę od piasku?

Każdy z nas chciałby przecież choć na chwilę uciec od szarości, mdłych, rutynowych dni, gdzie nie ma na czym zawiesić wzroku. Dziwicie się, że ludzie oglądają łzawe seriale? Ja się nie dziwię. Skoro sięgnąwszy po tomik poezji mogą przeczytać tylko o „brudzie miast”, czy o „zalanych spermą kobietach”, bardziej drastycznych opisów nie wypominając, to wolą pstryknąć pilotem telewizora.

Sztuka umiaru w epatowaniu skandalem w poezji, arystotelesowski złoty środek w połączeniu z unikalnością talentu – oto recepta.

Problem w tym, że niewiele osób mogłoby wtedy nazwać się artystą.

Smutne.

Felieton: Igor Wieczorek CZEGO WIĘCEJ NAM TRZEBA?


Pewien znajomy filmowiec, którego usiłowałem skłonić do ekranizacji krótkiego opowiadania, wytłumaczył mi, że filmowców nie interesują opowiadania, ale ich scenariuszowe adaptacje, których autorami w żadnym razie nie mogą być literaci. Na moje pytanie o powód, dla którego literaci nie mogą pisać scenariuszy, filmowiec uprzejmie wyjaśnił, że literaci myślą za pomocą słów i – w przeciwieństwie do scenarzystów - nie potrafią nauczyć się myślenia za pomocą obrazów.

Ponieważ ta dziwna odpowiedź niewiele mi wyjaśniła, zacząłem zgłębiać teorie z dziedziny kognitywistyki. Szybko stało się jasne, że w jakimś bardzo ogólnym, a jednak konkretnym sensie, znajomy filmowiec ma rację. Ciągły proces poznawczy zwany powszechnie myśleniem polega, między innymi, na kojarzeniu obrazów i do pewnego stopnia może się toczyć bez słów. O tym, że tak jest w istocie, świadczy chociażby fakt, że wszystkie rodzaje pisma pochodzą od piktogramów, które są nieme i głuche, a jednak w pełni czytelne.

Wielu neurobiologów uważa, że słowo „film” jest niesłychanie plastyczną metaforą umysłu, czyli neuronalnej samoreprezentacji danych zmysłowych, docierających do mózgu za pomocą impulsów elektrycznych.. Profesor Antonio R. Damasio, jeden z największych autorytetów współczesnych badań nad funkcjami mózgu, twierdzi, że wielu neurobiologów używa słowa „film” jako metafory zintegrowanej i ujednoliconej mieszaniny rozmaitych wrażeń zmysłowych, tworzących multimedialny show nazywany umysłem. Tak rozumiany film nie jest więc niczym innym, jak właśnie procesem myślenia.

Jeden z najbardziej wpływowych filozofów dwudziestego wieku, miłośnik i badacz kina, Gilles Deluze, był przekonany o tym, że filmowcy to myśliciele, którzy myślą za pomocą obrazów, a kino jest manifestem czystej inteligencji. Jeśli Deluze miał rację, to znaczy, że obraz filmowy pod względem wartości poznawczej nie ustępuje nauce, mistyce, czy teologii.

Jako chroniczny sceptyk nie wierzę w istnienie obrazu, który jest manifestem czystej inteligencji i nie przypisywałbym filmom aż tak wielkiego znaczenia, ale nie mogę zaprzeczyć, że niektóre obrazy są bardzo pouczające.

Do takich obrazów zaliczam na przykład najnowszy film Petera Weira, który otworzył mi oczy na to, że sztywna konwencja i pełna swoboda twórcza nie muszą się wcale wykluczać, a tajemnica artyzmu jest z gruntu nieprzenikniona.

Dawno już nie widziałem tak sztampowego, prostego, a jednocześnie pięknego i budującego filmu. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Peter Weir to wizjoner, mag, szaman, czarodziej kina, a jego „Droga powrotna” jest jakąś niesamowitą aborygeńską mantrą, a nie tylko naiwnym ukłonem w stronę polskiej historii.

Bardzo dziwi mnie fakt, że zdecydowanej większości naszych wytrawnych krytyków ten obraz nie przypadł do gustu. Wydaje się to tym dziwniejsze, że ta filmowa opowieść jest uderzająco podobna do „Kanału” Andrzeja Wajdy. Oto historia ucieczki przed śmiercią z rąk okupantów, oto historia obłędnie niebezpiecznej podróży ku bardzo niepewnej wolności, oto historia ludzi, którzy w obliczu zagłady potrafią być niepokonani. Czego więcej nam trzeba? Jacek Szczerba uważa, że „Droga powrotna” jest nudna, banalna, plakatówkowa w warstwie czysto formalnej, a w warstwie światopoglądowej jest śmieszną łopatologią. J. Szczerba uważa ponadto, że trzeba nam wyjaśnienia, że Sławomir Rawicz, autor książki „Długi marsz”, na kanwie której Peter Weir nakręcił ten film, najprawdopodobniej przypisał sobie historię, która w rzeczywistości była udziałem Witolda Glińskiego.

Cóż, „koń jaki jest, każdy widzi, a koń widzi, jaki jest każdy”. Nudny i plakatówkowy jest besserwisseryzm krytyków, którzy nie wiedzą o tym, że ciągły proces poznawczy zwany powszechnie myśleniem polega, między innymi, na kojarzeniu obrazów i do pewnego stopnia może się toczyć bez słów, a dobry film to nie raport ani nie przewód sądowy.