LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Recenzja: POD DOBRĄ GWIAZDĄ opowiadania.

Autor: Wioletta Sobieraj


Wydawnictwo Znak przygotowało dla czytelników „znakomity prezent na Święta” – antologię opowiadań 17 „najlepszych polskich pisarzy”, jak czytamy z tyłu na okładce, co od razu obudziło mojego ducha przekory, ale i skłoniło do lektury, tym bardziej że lubię antologie, których ostatnio na naszym rynku nie brakuje. Lubię je, ponieważ mam możliwość porównania warsztatu, wyobraźni, sposobu widzenia świata, prowadzenia narracji, kreowania bohaterów przez różnych autorów. Z dostępnych recenzji wynika, że nie tylko ja przejawiam taką skłonność, która nierzadko prowadzi do klasyfikowania pisarzy na tych z pierwszej ligi, drugiej, czy poza ligą, jakby literatura ze sportem miała dużo wspólnego. Utwory literackie potrzebują czasu, żeby ich pozycja się uwiarygodniła, poza tym ich twórcy – często im starsi, tym lepsi, a w sporcie, w którym królują młodzi, wyniki uzyskujemy natychmiast i są zasadniczo niepodważalne. Inna rzecz, że po przeczytaniu antologii z ciekawością sięgam po książki tych autorów, którzy wywarli na mnie największe wrażenie, a innych zaczynam omijać, chociaż, było nie było, w każdym przypadku jest to sprawa bardzo indywidualna.

Święta Bożego Narodzenia to dobry moment na dawanie prezentów, które przecież mogą cieszyć przez cały rok, więc nie ma powodu, żeby ta antologia zbyt szybko zakończyła swój żywot, zwłaszcza że zamieszczone w niej utwory w przeważającej mierze w ogóle nie nawiązują do tej świątecznej daty. To, co według wydawcy miało je łączyć, to danie czytelnikowi pretekstu do zajrzenia w głąb ludzkiej duszy i zastanowienia się nad tym, co w życiu najważniejsze, a święta, zbliżający się koniec roku, rodzinne wigilijne spotkania albo, wręcz odwrotnie, dokuczliwie uzewnętrzniająca się w tym czasie samotność sprzyjają takim przemyśleniom. Jedno trzeba tej antologii przyznać, że mimochodem niesie pociechę tym wszystkim, którzy w okresie świąt z różnych powodów nie mogą cieszyć się ciepłem rodzinnej atmosfery, bo pokazuje, że gdzie indziej jest równie źle albo jeszcze gorzej. Rozpad więzi rodzinnych, mroczne tajemnice bliskich, niemożność porozumienia się, strach przed światem, samotność, starzenie się, śmierć to tematy, które dominują w tomie opowiadań „Pod dobrą gwiazdą”, chociaż tytuł mógłby sugerować coś przeciwnego, ale na tyle długo żyjemy w tym kraju, żeby wiedzieć, że to byłoby zbyt proste, żeby nie rzec – banalne. Dlatego autorzy jak ognia unikają pomówienia o banalność (nawiasem mówiąc, trzeba mieć odwagę, żeby przed nią nie uciekać, tylko się z nią zmierzyć, czego dowodem jest opowiadanie Joanny Bator, której „Odlot” uważam za jeden z najlepszych utworów w tej antologii, i bohater Krzysztofa Vargi, który często łapie się na tym, że nachodzą go banalne myśli), dowodząc, że to, co dobre, już minęło, a teraz nieuchronnie zmierzamy w przepaść, czego bardzo sugestywną metaforę zawarł w swoim opowiadaniu „Do kresu” Paweł Huelle: „Zawleczka! Wielka oceaniczna tarcza na dnie. Wskutek trzęsienia ziemi podniesie się i wody ruszą w dół. Rozumie pan? Jak korek wyciągnięty z wanny. Tyle że absolutnie gigantyczny. Co się stanie? Najpierw morza, potem oceany zaczną wysychać. (…) Setki milionów ryb i wszelkich stworzeń wodnych zaczną zdychać. A nad tym błotnistym bajorem, nad tą galaretą drgającego ścierwa – miliardy much! Setki miliardów larw. Biliony bakterii roznoszonych wiatrem na wszystkie wyschnięte kontynenty! (…) Może w najwyższych górach garstka się ostanie przy resztkach lodowca! Święci jacyś mnisi. Nie na długo jednak. Natury nie da się oszukać.” Tak jedna z postaci prorokowała w tym opowiadaniu koniec świata, który w ogólnym wymiarze jednak nie następuje, za to autor z właściwym sobie dystansem do rzeczywistości igra z bohaterem, rzucając go w przeróżne mniej lub bardziej fantastyczne sytuacje – ciekawa zabawa literacka, w której, niestety, dużo rozwiązań typu deus ex machina, co w finale zaczyna już drażnić.

Idąc tropem katastrofy natrafiamy na interesujące opowiadanie Eustachego Rylskiego pod niewinnym tytułem „Szara lotka”, w którym autor w metaforyczny sposób, w nawiązaniu do obrazu rzeki, to rozszerzającej, to zwężającej swój główny nurt, przedstawia losy niemieckiej rodziny Skode na przestrzeni kilkuset lat, od jej powstania do śmierci ostatniego potomka Jana Skode, uwiecznionego na starej fotografii z 1919 roku. Opowiadanie to jest gęste od znaczeń, ma charakter przypowieści, w której ludzkim losem rządzi przypadek, absurd wpisany w każde istnienie, mimo to wyraźnie widać kolejne etapy na drodze od mglistych początków, przez lata świetności, zanik życiowych ideałów, egoizm, osamotnienie, po chęć zemsty i samounicestwienie. Na przykładzie historii tej rodziny autor daje diagnozę współczesnego zachodniego świata, w którym brak woli działania prowadzi ku autoagresji i zagładzie. Jej członkowie „kurczowo trzymali się siebie, a jeżeli już jakaś opresja wymagała od nich deklaracji, pilnowali, by się nic za nią nie kryło.” Byli zwolennikami politycznej poprawności, konsekwentnie trzymali się z boku ważnych spraw, pogrążając się w swoistym letargu.

Rodzina została sportretowana również w opowiadaniach: „Restauracja” Mikołaja Łozińskiego, „Ludek” Kazimierza Orłosia, „Jedna krótka historia” Joanny Szczepkowskiej, „Jezioro” Anny Onimichowskiej – ani w nich porywająca treść, ani ujmująca forma. Moją uwagę zwróciła natomiast infantylna skłonność Anny Onimichowskiej do używania zdrobnień: Tadzik, szczapki, drewienka, stoliczek, komódka z szufladkami, oraz zdanie: „Ula zwykle nie posługiwała się metaforami, była zrównoważona i odpowiedzialna” – wzbudziło ono moją nieufność do poczynań narratora, a stwierdzenie, że „ratownicy odjechali, uwożąc Ulę”, dodam, że nieżyjącą, przekonało mnie, że narrator żyje w innej, niż polska, rzeczywistości. W finale dochodzimy do obcowania dusz małżonków po śmierci, co może tchnąć optymizmem w tych, którym za życia nie wyszło – więc nie wszystko stracone, proszę Państwa, tylko tytułowe jezioro z ciepłą wodą w pobliżu, dla potencjalnych topielców, byłoby mile widziane. Natomiast u Joanny Szczepkowskiej natrafiłam na istny korowód z oczami, bowiem kwestia, po kim główna bohaterka ma oczy, jest kluczowa dla rozwiązania pewnej rodzinnej tajemnicy, w czym pomocą służy bystrooki szwagier. Lektura tego opowiadania raczej skłania do tropienia logicznych błędów, niż do głębokiej zadumy nad kolejami losu polskich Żydów i nad ich zbawiennym wpływem na stan szczęśliwości polskich rodzin, czego sugestię otrzymujemy w zakończeniu. Na przykład o swoim ojcu – nieojcu bohaterka mówi, że nie wyróżniał się niczym szczególnym, chociaż wiemy, że nie miał jednej nogi, był gadatliwy, brylował przy wigilijnym stole i swoim tenorem śpiewał tak głośno, że słychać go było w całej dzielnicy – ot, zwyczajny gość, jakich wielu. Bohaterka zwierza się również, że została poczęta w czasie powstania warszawskiego, a urodziła się, mniemam że po 9 miesiącach, czyli najwcześniej w maju 1945 roku. Autorce nie przeszkadzało połączenie tego faktu z popowstaniową ucieczką ludności ze stolicy, która miała miejsce jesienią 1944 roku, bo w maju 1945 roku, kiedy podpisywano w Berlinie akt kapitulacji, bomby nad podwarszawskim kartoflisku (miejscu narodzin bohaterki) raczej nie „świstały” (od kiedy to bomby świszczą?). Niby drobiazg, ale przeszkadza, w końcu można by daty i lata w ogóle pominąć i nie byłoby tego zamieszania. Wiele tu potknięć, co może świadczyć albo o nonszalanckim traktowaniu szczegółów, albo o ogromnym pośpiechu w konstruowaniu tego opowiadania w myśl zasady, że cel uświęca środki, a w efekcie o braku szacunku dla czytelnika.

Obok problemów rodzinnych kilka opowiadań poświęconych jest samotnym kobietom. W „Che tienne longo verso” Jacka Podsiadły samotna Olga odbywa długą podróż samochodem z Łodzi do Przemyśla z zamiarem spotkania się po dziesięciu latach ze swoim byłym mężem, a po drodze zabiera dwoje autostopowiczów. W efekcie do męża nie dociera, bo ten stracił na spotkanie ochotę (wysyła wiadomość esemesem – nowe zdobycze techniczne zyskują swoje miejsce w literaturze), ale za to miło gawędzi z młodą pasażerką na temat muzyki, znajdując z nią międzypokoleniowe porozumienie, jednocześnie nie kryje poirytowania chłopakiem, który w swoim laptopie ma e-booki z książkami Sapkowskiego. Życzy mu w myślach, żeby, kiedy dowiezie ich na miejsce, „dostał kosza od dziewczyny”, a potem „poszedł w krzaki czytać Sapkowskiego”. Przez cały czas słychać płytę z utworami Josquina Desprez, o którym główna bohaterka chętnie i dużo opowiada. Dziewczynie muzyka bardzo się podoba w przeciwieństwie do utworów Beethovena i Mozarta, których nazywa „nadętymi ważniakami”, „nadymającymi się jak żaby”, żeby potem komponować, więc woli słuchać El grillo, niż, nie daj Boże, V Symfonii czy Requiem bo o radosnych trelach z opery Wesele Figara z pewnością jeszcze nie słyszała. W efekcie powstaje muzyczne opowiadanie drogi, utrzymane w optymistycznej atmosferze, podkreślonej przez słowa piosenki o tchórzliwym lekkoduchu Scaramelli idącym na wojnę.

Samotne kobiety to również bohaterki opowiadań Jana Grzegorczyka, Marka Bieńczyka i Wita Szostaka. Jan Grzegorczyk w „Makatce” konfrontuje po latach czterdziestoparoletnią kobietę ze swoim politycznym wrogiem sprzed ponad ćwierćwiecza, którzy teraz zdają się lgnąć do sobie. Zaczynają wracać wspomnienia i dowiadujemy się, że bohaterka w stanie wojennym chodziła do liceum i na lekcji historii ośmieliła się zapytać o zbrodnię katyńską – temat był jej znany ze wspomnień ukochanego wujka. I z tego powodu przez trzy(!) miesiące przesłuchiwano ją w Pałacu Mostowskich, tzn. rano po nią przyjeżdżała milicja, a wieczorem wypuszczała ją wolno, ale ona, uczennica drugiej klasy, dzielnie nie pisnęła ani słówka o wujku, o którym i tak wszystko wiedziano. Na koniec zakochał się w niej wspomniany wyżej młody esbek i najprawdopodobniej patriotycznie się naprostował. Widać milicja nie miała wtedy innych zajęć, jak kilkumiesięczne wożenie uczniów na wielogodzinne przesłuchania, uczniów, których jedynym przestępstwem nie była działalność wywrotowa, tylko daleki wujek, nawet nie krewny, który w tym czasie swobodnie przekracza granicę, bo mieszka gdzieś poza ojczyzną. Z powodu niewygodnych pytań, krewnych, znajomych, esbecy musieliby wtedy zamknąć niemal całą młodzież licealną, a z tego, co pamiętam, tak się nie stało. Po Katyniu i związanych z nim wspomnieniach przychodzi czas na kolejny patriotyczny element, pudełko z napisem „Popiełuszko” – tu bohaterka trzyma zdjęcia grobu księdza Jerzego, których wujek Zygmunt zrobił setki (sic!), chcąc uchwycić „coś, czego nie rejestrowało oko”. Zdesperowana samotnością bohaterka w wigilijną noc postanawia zapalić Bogu świeczkę, czyli złożyć bez pod tablicą ofiar Katynia w kościele, a diabłu ogarek, czyli rzucić się w ramiona byłego esbeka. To kolejne opowiadanie z cyklu „Cel uświęca środki”, w którym tak zgrabnie udało się połączyć elementy patriotyczne z czysto ludzkimi potrzebami serca i ciała, a przy okazji z tytułowej makatki, pozbawionej wcześniej słowa Bóg, wyparowują dwa kolejne, czyli Honor i Ojczyzna, za to pozostaje pytanie – czy rzeczywiście trzeba było przywoływać tak wiele tragicznych wydarzeń z historii Polski – Katyń, stan wojenny, Jerzego Popiełuszkę, żeby zafundować czterdziestoletniej kobiecie kilka przyjemnych chwil w ramionach mężczyzny?

Tak jak opowiadanie Grzegorczyka wprawia w lekki niesmak grą na nucie rozdętego patriotyzmu, tak „Klinika nad jeziorem” Marka Bieńczyka pobudza do śmiechu. Tutaj główną bohaterką jest samotna lekarka; pracuje w uzdrowisku nad jeziorem, tęskni za miłością i zaczyna obserwować tajemniczego wioślarza, który co wieczór przybija do jej brzegu, a potem zawraca. Postanawia, że „będzie udawała, że żyje, aby żyć, i tak jak sen w końcu przychodzi, gdy się go udaje, tak też przychodzić będzie życie.” Udawanie idzie jej tak dobrze, że w nagrodę na przystani czeka na nią Mickey Rourke – to jakby realizacja przepisu z książki pt. „Sekret”, która podobno zrobiła na świecie w pewnych kręgach zawrotną karierę. Jednak mnie bliższy jest sposób myślenia Stefanii Grodzieńskiej z krótkiego humorystycznego tekstu pt. „Kuracja” w „Kłania się PRL'. „Kurację”, która bawi zamierzenie, traktuję poważnie, a opowiadanie Marka Bieńczyka odwrotnie. W tym odbiorze dodatkowo upewniły mnie niektóre językowe rozwiązania autora, wskazujące na zabawę językiem, albo raczej na brak panowania nad nim, np.: „Poprzesuwał ją po deskach przez dwa kolejne utwory (…)” – tzn. tańczył z nią; „Wyprowadziła swoją felicję z mroku jak ciotkę idiotkę(…); „zapach świeżej farby miał w sobie coś mobilizującego, jak makijaż przed wyjściem”; „(…)ludzie (w sklepie – W.S.) ocierali się o siebie jak dżonki w delcie Mekongu. Zapomniała już jak wyglądają dżonki.” Roi się tu od zadziwiających sformułowań i ludowych mądrości, typu „Wiadomo, że kto nie ma roleksa po pięćdziesiątce, zmarnował jednak życie.”

Natomiast „Plac w Iraklionie” Wita Szostaka to dobry pomysł na opowiadanie o relacjach między dwojgiem nieznajomych, niestety, realizacja mnie nie zachwyciła. Autora, moim zdaniem, zawiódł zmysł obserwacji, przez co staje się niewiarygodny. Patrzy i nie widzi, albo inaczej – patrzy i widzi, co chce, a wraz z nim jego bohaterowie. Na przykład kelner w oślepiającym słońcu z odległości wielu metrów dostrzega u starszej kobiety (pomiędzy nimi rozpościerał się plac otoczony trzema kościołami), skrytej pod platanem, z chmarą gołębi u stóp, zdarte czubki jej butów. Konia z rzędem, komu w tej sytuacji udałoby się dostrzeć jakiekolwiek szczegóły, nawet nie przesłonięte gołębiami. Ona dla odmiany widzi u niego długopis schowany w tylnej kieszeni spodni, ale obrączki na palcu wypatrzeć już nie potrafi, za to potrafi rzucać „z nieoczekiwaną siłą drobne kawałki chleba na wiele metrów przed siebie” – z wrażenia zapiera aż dech w piersiach; rzucanie okruchów chleba na wiele metrów to zadanie godne supermana, a tu proszę – staruszka. Pewnie dawna oszczepniczka albo kulomiotka. Gdyby to było opowiadanie fantasy czy na poły oniryczne, to proszę bardzo, ale opowiadanie realistyczne stawia przed pisarzem szereg wymagań, m.in. zmusza do rzetelnego podejścia do detalu, a Wit Szostak sięga po ów detal z wyjątkowym upodobaniem, co przejawia się również w nadmiernej skłonności do prowadzenia wyliczeń, np. tego, co kelner stawia na stole, a potem, co z niego zabiera, chociaż niczego nowego do opowiadania to nie wnosi, no, może poza czytelniczym znużeniem. Na szczęście, mimochodem, chwilowe ożywienie wprowadzają rozważania kelnera o pochodzeniu pary turystów. Nie jest pewny, czy są Polakami, czy Czechami, bo piękna kobieta i to, jak rozmawia z „zupełnie zwyczajnym” towarzyszem, wskazywałoby na Polaków, ale jej śmiech brzmiał już jakoś po czesku. Do tego słowa „turysta”, „turystka”, „turyści”, padające w tym fragmencie nazbyt często, obnażają językową nieudolność autora. Geografia i biologia też chyba nie należą do jego mocnych stron i być może dlatego odważnie odebrał kościołowi cień, chociaż na tej szerokości geograficznej o żadnej porze dnia i roku promienie nie padają pod kątem prostym, a to warunek konieczny braku cienia, a gołębiom na początku lata przypisał „miłosne gruchanie tworzące pulsujący chór”, mimo że w świecie ptaków dawno już po okresie godowym. Ale tu wchodzimy na grząski teren metafory, która w owych gołębiach pozwala dostrzec zmarłych mieszkańców miasta; ich dusze muszą oczyścić się przed spotkaniem z Bogiem: „Te niemal czarne (gołębie – W.S.) mają najtrudniejszą drogę, białe niedługo ulecą do nieba, oczyszczone.” Zupełnie jak w baśniach dla dzieci – kobieta z czarnymi włosami to czarownica, a blond piękność to dobra wróżka. W efekcie wyszło schematyczne szkolne wypracowanie, złożone z 12 krótkich sekwencji, w których na zmianę autor przybliża nam raz punkt widzenia kelnera, raz punkt widzenia staruszki, można więc poczuć się jak na meczu tenisowym: chłopak – staruszka , chłopak – staruszka …

Za to, opowiadanie Joanny Bator „Odlot” nie daje powodu do narzekania i szukania w nim niedociągnięć, autorka jest wiarygodna w tym, co pisze, więc bez problemu czytelnik daje się unieść sprawnej narracji, naśladującej potoczny język wewnętrznych monologów dwóch bohaterek. Los przypadkowo styka je ze sobą, a choć obie przynależą do różnych światów, zarówno społecznie, jak i pokoleniowo, stają się sobie potrzebne, mając wiele do zaoferowania, bez przymusu, nakazów społecznych, zwyczajnie. Tak się czasem zdarza, że pomagamy innym zupełnie bezinteresownie, a nie potrafimy wyciągnąć ręki do najbliższych. Poznajemy przyczyny, które sprowadziły je do małych mieszkanek w pewnym wieżowcu – trudne relacje między matką i córką, naiwność matki wychowującej samotnie syna, poszukiwanie własnej tożsamości. Historia jednej i drugiej bohaterki została opowiedziana z werwą i prawdziwym znawstwem kobiecej natury, a w finale czeka nas „odlotowy” prezent, od którego ryby w pobliskiej rzece zaświeciły wszystkimi kolorami tęczy i przez moment stały się rybami latającymi.

„Oblubieniec” i „Celtyckie Wdowy” – w obu opowiadaniach mamy dwoje młodych ludzi, o przyszłości których, w jakimś sensie, decydują starsi. I tak, jak „Oblubieniec” sprawia wrażenie fragmentu wyrwanego z szerszego kontekstu, to opowiadanie Kazimierza Kutza stanowi integralną całość, w której autor sportretował śląskie matki: „U nas każdy ród od zawsze był hodowlą pod władaniem matek. One były boginiami naszej codzienności – od tego są. Nie mieć ojca jest źle – ale nie mieć matki?” To jakby hołd złożony tym kobietom, literacki zapis świata odchodzącego w przeszłość, dający chwilę wytchnienia przed często bełkotliwym, chaotycznym, nierzadko wulgarnym zapisem rzeczywistości tak charakterystycznym dla młodego pokolenia literatów.

Wśród utworów znalazło się jedno opowiadanie fantastyczne – „Rzeka” Anny Brzezińskiej. Z pewnością autorka ma swoich wiernych czytelników, ale ja po kilku próbach przeczytania tego tekstu poddałam się. Ten kod językowy, stylistyka, pole skojarzeń są mi tak obce, że nie umiem czerpać przyjemności z literatury fantasy.

I na końcu dwa bardzo dobre opowiadania, „Róża zbawienia” Stefana Chwina i „Sindbad się starzeje” Krzysztofa Vargi. W pierwszym autor oswaja może siebie, ale przede wszystkim czytelników, ze śmiercią. W dobie pogoni za wieczną młodością, odsuwania od siebie problemu starzenia się, śmierć jawi się jako wydarzenie fantastyczne, a przecież jest nieodłącznym elementem życia. „Upadek to konkret, a powstawanie – mglista najczęściej iluzja”, jak dowodzi w „Szarej lotce” Eustachy Rylski. U niego czytamy również: „Czy zaczęliśmy się na początku, obojętnieje wobec pytania, czy skończymy na końcu – śmierć ważniejsza jest od narodzin (…)” A mimo to nie chcemy o niej ani myśleć, ani mówić. Stefan Chwin na przykładzie swojego bohatera, profesora literatury, pokazuje kolejne etapy przechodzenia na stronę śmierci. Nie ma darcia szat, kurczowego trzymania się życia, tylko poddanie się biegowi zdarzeń w dążeniu ku… być może Bogu. Rzeczywistość coraz bardziej się kurczy, powracają wspomnienia z dzieciństwa, a myśli krążą wokół spraw ostatecznych, ale bohater ma swojego przewodnika, bezgranicznie mu ufa – jest nim ksiądz Jerzy, który bezpiecznie prowadzi go na drugi brzeg. Nawet trzecioosobowe zwroty pielęgniarek w hospicjum: „niech zdejmie piżamę”, „co tak stoi”, „co, wstydzi się”, nie ranią, nie odbierają godności, bo przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. No cóż, chciałoby się rzec, że każdy ma taką śmierć, na jaką sobie zasłużył. W całym opowiadaniu panuje pogoda, świeci słońce, w hospicjum jest czysto, a na samym końcu (a może początku?) składa mu wizytę Krzysztof Kamil Baczyński, piszący na zaparowanej szybie okna wiersze Juliusza Słowackiego. Do tego prosty, czysty, logiczny język, świadczący o dużej kulturze literackiej.

I żeby jednak czytelnik mógł swobodniej odetchnąć, w finale otrzymuje lekkostrawne, zabawne, nie pozbawione ironii, opowiadanie „Sindbad się starzeje”. Znajdziemy w nim kilka celnych komentarzy do naszej współczesności. Bohater, mężczyzna po czterdziestce, lata naiwności ma już dawno za sobą, więc nie boi się banalnych rozwiązań, nie goni za pretensjonalnymi nowościami i potrafi z dystansem spojrzeć na proces starzenia się, a przy tym przedkłada dobrą kuchnię nad przypadkowy seks. Mimo to podejmuje próbę poderwania młodej dziewczyny – świetny satyryczny obrazek, zwłaszcza jeśli umiemy śmiać się z siebie; można by go dedykować starzejącym się mężczyznom, którzy w związkach z dziewczętami poszukują eliksiru młodości.

Nie jest więc może z naszą literaturą tak źle, jeśli na 17 opowiadań „najlepszych polskich pisarzy” kilka jest bardzo dobrych, zarówno ze względu na tematykę, jak i formę. Dla każdego mogą to być oczywiście inne utwory, chociaż w przypadku Joanny Bator, Eustachego Rylskiego, Stefana Chwina i Krzysztofa Vargi trudno polemizować. Dla nich warto po tę książkę sięgnąć i może w tym sensie, rzeczywiście, cel uświęca środki. Chyba że zawierzycie Państwo słowom bohaterów Jerzego Pilcha z opowiadania „Tysiąc przeszkód”, znajdującego się w tym tomie. „Drugorzędni pisarze piszą drugorzędne opowieści wigilijne. (…) W końcu nawet nieudacznicy mają prawo inspirować się Narodzeniem Pańskim.” – mówi jeden z bohaterów, a drugi mu odpowiada: „Pierwsze słyszę, żeby Boże Narodzenie oznaczało zielone światło dla miernot. Czy może przy żłóbku Dzieciątka w Betlejem byli jacyś nowożytni rymotwórcy? (…) Wielkość Ewangelii polega także na tym, że nie odnotowuje ona w stajence betlejemskiej obecności grafomanów.” Zamieszczenie takiej wewnętrznej quasi-recenzji w antologii dowodzi wielkiej odwagi wydawcy, to jak strzelanie do własnej bramki – fakt, niebanalny to sposób na wygranie meczu i niewątpliwie widowiskowy.


Pod dobrą gwiazdą, antologia opowiadań, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009

Autorzy: Kazimierz Kutz, Pawł Huelle, Jacek Podsiadło, Jan Grzegorczyk, Anna Onimichowska, Joanna Bator, Jerzy Pilch, Eustachy Rylski, Marek Bieńczyk, Mikołaj Łoziński, Wojciech Bonowicz, Kazimierz Orłoś, Wit Szostak, Anna Brzezińska, Joanna Szczepkowska, Stefan Chwin, Krzysztof Varga.

Recenzja: Mariusz Grzebalski NIEPIOSENKI (czyli 2+2=22).

Autor: Marek Trojanowski HISTORIAMOICHNIEDOLI.PL


Współcześni polscy poeci przyzwyczaili naród do przekazów poetyckich, które ogłaszają w formie kilkudziesięciostronicowych tomików. Przyzwyczaili naród także do tego, że ze współczesną poezją nie jest taka prosta sprawa. Że jej zrozumienie zależy przede wszystkim od prawidłowego odszyfrowania niezwykle skomplikowanych metafor.

Małżonka pewnego współczesnego poety indagowana na salonach o profesję małżonka odpowiada:

– Mój mąż? Mąż jest z zawodu redaktorem.

(fragment żywcem zerżnięty ze scenariusza pewnego filmu Stanisława Barei)

Redaktor Mariusz Grzebalski od czasu do czasu wydaje swoje wiersze, które pisze w przerwach między redaktorowaniem. Kiedy inni maja przerwę na lunch Mariusz nie je, nie pije, nie pali – z poświęceniem notuje na serwetkach drobnym maczkiem kolejne dzieła. Wszystko dla dobra ludzkości. I całe szczęście, że ludzkość doczekała się takiego poety, który się dla niej poświęca.

Mariusz swoje dzieła wydaje w innych wydawnictwach niż tych, w których redaktoruje, za co należą mu się wyrazy najwyższego uznania. To, że się kryguje, że może jest mu głupio przekraczać cienką granicę przyzwoitości dobrze świadczy o Grzebalskim jako o człowieku. Całe szczęście, że ludzkość doczekała się takiego prawego człowieka.

Poświęcenie i prawość – oto cnoty prawdziwego redaktora, który po śmierci na pewno zasili grono skrzydlatych istot ubranych na biało.

Zanim Mariusz Grzebalski przejdzie do historii, ludzkość doświadczy na własnej skórze tego wszystkiego, co niesie ze sobą jego przekaz poetycki. A należy wiedzieć, że testament duchowy jaki przygotowuje Mariusz dla świata to żadna kpina czy żart nastolatka, który przyłapany na masturbacji przez ojca przekonuje, że nie wie do czego służy siusiak.

Kolejny fragment swojej spuścizny duchowej Mariusz opublikował u Artura Burszty. Tomik „Niepiosenki” ukazał się Biurze Literackim. Tych bardziej obeznanych w roszadach personalnych w światku wydawniczym może ta publikacja dziwić. Przyjęło się uważać, że przyzwoitość nie jest kategorią „literacką” – lub jak to mówił Roman Honet po publikacji „Cosinus salsa” w Zielonej Sowie czy Edward Pasewicz po ostatnim posiedzeniu jury konkursu im. J. Bierezina:

– Nie takie numery się w życiu robiło.

W każdym razie dzieło o wymownym tytule „Niepiosenki” w 2009 r. zostało utrwalone na dobrej jakości papierze. Okładce też nie można niczego zarzucić. Twardy, kredowany karton. Szkic wiosłującej pary. Imię i nazwisko autora oraz tytuł „Niepiosenki” z poucinanymi literami, jakby były podmyte przez fale.

Oczywiście jest to świadomy i konsultowany z redaktorem Grzebalskim zabieg artystyczny. Wszak mówiące i wieloznaczne tytuły to specjalność polskich poetów współczesnych. Warto tu wspomnieć chociażby o tak wybitnych tytułach jak:

„Słynne i świetne” (M. Grzebalski, 2004)
„Pocałunek na wstecznym” (M. Grzebalski, 2007)

Dziwić nie może, że autorem najbardziej oryginalnych i najbardziej wieloznacznych tytułów jest ten sam człowiek. Grzebalski jako redaktor wie jaki tytuł wybrać, by książka się sprzedała, a jako poeta potrafi wykorzystać wiedzę redakcyjną do wymyślenia najbardziej wieloznacznego i zarazem najbardziej hermetycznego tytułu.

Analizując jego ewolucję twórczą od debiutu aż do chwili obecnej widać jak daleką drogę duchową przebył ów intelektualny wędrowiec. Najpierw był „negatyw” (1994), później „Widoki”(1998) oraz „Drugie dotknięcie” (2001) następnie „Słynne i świetne” (2004) o skrzywieniu neolingwistycznym. Później były jakże wieloznaczne i popartowskie jak tylna kanapa w cadillacu deville „Pocałunki na wstecznym” (2007). A w roku 2009. naród doczekał się „Niepiosenek” – czegoś, czego nigdy nie zapisano nawet w brudnopisie słownika języka polskiego.

Unikalność a przez to wyjątkowość tytułu najnowszego tomiku redaktora Grzebalskiego czyni dzieło wybitnym. Lektura wydaje się zbędna a inwestycja Ministra Kultury, który przez pół roku przelewał na rachunek bankowy utalentowanego redaktora pewną sumę, sądząc po samym tylko tytule zwróciła się z nawiązką. Cóż bowiem może znaczyć rzeczownik „niepiosenka”? W tym przypadku jest tylko jedna odpowiedź prawidłowa, tylko jedna interpretacja możliwa, tylko jedna jest prawda: oto naród doczekał się wreszcie potomka Jana Pietrzaka – objawił się poeta, bard i przewodnik duchowy kultury zachodu, Mariusz Grzebalski.

Skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy, skoro wszystko zostało ustalone i każdy wie who is who warto poddać analizie teksty redaktora Grzebalskiego, by odkryć ów ponadczasowy i jakże ważny z perspektywy ducha kultury rodzaju ludzkiego przekaz poety.

Przekaz pierwszy dla świata redaktor Grzebalski sformułował następująco:

Słucham beznadziejnego techno,
tak beznadziejnego, że nie potrafię się oderwać –
ten sam kawałek dwadzieścia dwa razy

[Nowa mała proza]

Czytając ową strofę nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z treścią istotną ukrytą w znaczeniu liczby dwadzieścia i dwa. Należy zaufać redaktorowi-poecie i przyjąć jego słowa tak jak przyjmuje się monety bite z najcenniejszego kruszcu. Zatem bagatelizowanie treści zawartej w semantyce liczby 22. byłoby wielce nierozsądne i tylko bóg jeden raczy wiedzieć jakie to skutki przyniosłoby dla świata, który znamy.

22 x 2 = 44 (tak, tak czterdzieści i cztery. Żarty się skończyły.)

22. znaki alfabetu hebrajskiego wystarczyły, by spisać Talmud, Apokalipsa ma 22 rozdziały a w okrąg można wpisać tylko 22 wielokąty foremne. Skoro jesteśmy przy geometrii, to spróbuj podzielić 22 przez niezwykle szczęśliwą supercyfrę siedem. Zobaczysz co się stanie.

Albo inaczej, zrób tak:

22 to w linearnym zapisie 2 i 2 – czyli: (2+2)
I teraz:

22 + (2+2) = 26
26 = 10 + 6 + 5 + 6

To zaś zapisane w innej nomenklaturze wygląda następująco:
26 = Jod + Heh + Waw + Heh

Prawdopodobnie istnieje na świecie jeden sceptyk-matematyk, który zwątpi w treść przekazu, który redaktor Mariusz zafundował cywilizowanemu światu. Wprowadzając do powyższych rozważań znak mnożenia łatwo przerobi 26 na 28 czyniąc tym samym interpretację kabalistyczną wiersza fałszywą.

Jemu oraz innym zawistnikom i zazdrośnikom talentu poety-redaktora kabała mówi NIE.

Liczba 28 jest bowiem liczbą doskonałą – sumą wszystkich swoich dzielników. W świecie matematyki takie liczby są bardziej unikalne niż kulturowe wyobrażenia na temat stwórcy świata.

Weźmy inny tekst wrażliwego Mariusza – fragment o równie złożonej symbolice:

Bulterier ciągnie małolatę w trampkach
i kusej różowej kiecce w kierunku łysych
ciągnących browar na murku

[układ]

Ów tekst nie wymaga specjalistycznych analiz, by rozpoznać intencję autora. Podwójny błąd – brak podwójnego „l” i podwójnego „r” w nazwie rodzajowej: bullterrier jest tego rodzaju wskazówka, którą Indiana Jones odczytywał w notesie swojego ojca w trakcie poszukiwań Świętego Graala.

Redaktor Mariusz pomny zasad zabawy w tzw. „podchody” pozostawił wszystkim szukającym poetycką strzałkę, wskazującą kierunek interpretacji:

2 x (l)

2 x (r)

2 x (literówka)

Czyli:

2 x 2 x 2

Analogia do „beznadziejnego techno” słuchanego „dwadzieścia dwa razy” jest tu oczywista. Bo jeżeli podmiot liryczny cierpiał „dwadzieścia dwa razy” słuchając tego samego nagrania i przeżył, to równie dobrze mógł słuchać marnej jakości utworu 2 x 22 razy bez szkody dla substancji szarej i trąbki Eustachiusza.

Kolejny niezwykle istotny fragment z tomiku „Niepiosenki” redaktora Grzebalskiego pochodzi z wiersza pt. „Parapet”:

Siedziałem na parapecie w kuchni,
padał śnieg, noc była przeźroczysta.
Potem w tej samej kuchni smażyliśmy
cebulę, kiełbasę, pomidory.

[parapet]

Na pozór fragment ten wydaje się być zaledwie biograficzną stopklatką, bez żadnego znaczenia dla dziejów świata. Jednak polscy poeci współcześni przyzwyczaili czytelników do tego rodzaju pozorów. Wyrobieni smakosze poezji wiedzą, że najlepsi z najlepszych poetów w pozorze banału przemycają prawdy ostateczne. Tak jest i w tym przypadku. Gdyby zastanowić się co robił podmiot liryczny „siedząc na parapecie w kuchni”, to odpowiedź może być tylko jedna:

– liczył do dwudziestu dwóch.

Dlaczego do dwudziestu dwóch a nie dwudziestu czterech czy dwudziestu sześciu, siedmiu, ośmiu czy dziewięciu? Ano dlatego, że suma wszystkich liter użytych w ostatnim wersie strofy równa się dokładnie dwadzieścia dwa.

cebulę = 6
kiełbasę = 8
pomidory = 8

6 + 8 + 8 = 22

Czy to przypadek? Nie! Jeżeli chodzi o wiersze redaktora Mariusza o przypadkach nie może być mowy.

Abstrahując od numerologii i semantyki związanej z liczbą 22., wiersze Mariusza Grzebalskiego to prawdziwa skarbnica, w której roi się od filozoficznych refleksji, od diagnoz dotyczących kondycji człowieka we współczesnym świecie, od treści ważnych i od tego wszystkiego, co dla człowieka niezależnie od epoki ważne. Talent Mariusza Grzebalskiego pozwala mu na przeniknięcie skorupy obyczajowości i dotarcie do istoty tego, co określa się w różnych teoriach jako „człowieczeństwo”.

Dla przykładu. W wybitnym tekście pt. „Koniec wakacji” redaktor-poeta pisze o Harcerzach, a pisze tak:

Leżą w milczeniu na podłodze biura.
Za oknami Poznań zachodzi mgłą.
Młoda instruktorka harcerstwa
chowa kolorowe kredki do szuflady biurka.
Trochę im zazdrości –
te dzikie harce w ciągu dnia.

[ Koniec wakacji]

Zanim przejdziemy do drugiej i zarazem ostatniej strony tego jakże wspaniałego, jakże wybitnego i jakże wysublimowanego tekstu warto poświęcić kilka chwil na interpretację owego fragmentu.

Ktoś – tutaj liczba mnoga odgrywa niebagatelną rolę – sobie leży na podłodze. Nie jest to zwykła podłoga, ale podłoga biura. Forma „Leżą” wzmocniona antropomorficznym dopełnieniem: „w milczeniu” sugeruje, że mamy do czynienia z parą humanoidalną. Okoliczności czyli miejsce owego spoczynku: „podłoga biura” wskazuje, że relacja, która łączy ową humanoidalną parę jest podstawową relacją, którą pojawia się w każdej społeczności a mianowicie relacją „pan i niewolnik”. Kategoria biura związana jest przede wszystkim z kategorią pana-szefa i niewolnika-sekretarki w seksi nylonkach.

Uwaga dla czytelnika:

Trop interpretacyjny, w którym pojawia się kategoria „nylon secretary” wynika z preferencji estetycznych interpretatora.

Biuro, w którym harcuje sobie szef z sekretarką znajduje się w miejscu pracy Autora-Poety-Redaktora. Poznań wydaje się być naturalnym miejscem dla poczynienia tego rodzaju obserwacji. Z tego powodu w tym tekście wyczuwalna jest pewna wtórność, brak świeżości w recepcji pomysłu z szefem i sekretarką. Po tak utalentowanym poecie należałoby się spodziewać przeniesienia akcji jeżeli nie w czasie, to przynajmniej w przestrzeni. Chciałoby się poznawać perypetie sekretarki na drugim końcu Drogi Mlecznej. Miejmy nadzieję, że ową sugestię Mariusz Grzebalski rozważy redagując swoje kolejne wybitne dzieło.

A propos dzieła. W cytowanym fragmencie uderza sprawność poety w poruszaniu się w obrębie języka oraz umiejętność w redefiniowaniu ustalonych sensów. Jakiegoż geniuszu potrzeba by wykombinować:

1) harcującą harcerkę
2) harce z harcerką
3) hufiec harcerski harcujący z harcerką
4) harcerkę harcującą z hufcem harcerskim

Tomik „Niepiosenki” Mariusza Grzebalskiego to bez wątpienia dzieło wybitne. Doskonałe pod każdym względem. Dzięki tego typu produkcjom literackim, które niestrudzenie serwuje konsumentom kultury Redaktor Mariusz Grzebalski, czerwone znaki STOP na skrzyżowaniach nabierają wręcz mistycznego znaczenia.


Mariusz Grzebalski, Niepiosenki, Biuro Literackie, Wrocław, 2009.

Riposta: Jan Siwmir, Tomasz Sobieraj WIESZCZE I WYZNAWCY


Odpowiedź na komentarze do rozmowy z cyklu DWAJ PANOWIE S, część pierwsza: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki i PIOSENKA O ZALEŻNOŚCIACH I UZALEŻNIENIACH.


Jan Siwmir: Kiedy zdecydowaliśmy się na opublikowanie pierwszej rozmowy (dotyczącej pana Dyckiego) w Internecie, zdawaliśmy sobie sprawę, że będą próbowały „rozdziobać nas kruki i wrony”, że apologeci literackiego guru dla językowo sprawnych inaczej rzucą się na nas z orczykami i sztachetami ze sponiewieranych po pijackiej burdzie płotów, plując zajadle i pokrywając nas każdego rodzaju wydzieliną, nie tylko słowną. Ale nie spodziewaliśmy się, że zrobią to tak nieudolnie i po sztubacku. Trochę ich nam żal, dlatego miłosiernie nie będziemy polemizować z tymi, którzy tylko potrafią wypowiedzieć dwa słowa: idiota i kretyn. Nie dziwi nas, że na tym wyczerpuje się ich słownictwo, jacy bowiem wieszcze, tacy ich wyznawcy.

Widać jednak, jak niewiele dotarło z artykułu do szarych członków sekty rynsztokowej. Cóż, czytanie ze zrozumieniem to przywilej ludzi inteligentnych. Ktoś tam zarzuca, że „Dom Nadzoru” Tomka Sobieraja ma stanowić jakiś wzorzec literatury, podczas gdy tytuł ten pojawia się tylko i wyłącznie w kontekście relatywizmu wartości stosowanego przez krytyków. Jakaś panna zrozumiała wyłącznie, że zarzucamy komuś chorobę psychiczną. Kobieto, zarzucanie komuś choroby a zarzucanie nieudolnego nią epatowania to dwie różne sprawy! Ale widać zajęcia z języka polskiego, na których poznaje się składnię zdania i konotację nazw, były kiedyś za nudne i lepiej było pójść na wagary. Co teraz widać, słychać i czuć. Inny delikwent twierdzi, że „dopieprzamy skamandrytom”. Tu już mocno się zdziwiliśmy, bo nam się wydawało, że właśnie ich postawiliśmy na tym drugim, przeciwnym mizerocie, krańcu literatury. Jak widać, tylko nam się wydawało. Cały czas przewija się zarzut o braku merytorycznych odniesień, braku cytatów. Faktycznie, jeśli pominie się te pół strony A4 wypowiedzi Tomasza Sobieraja dotyczącej cytowanych ustępów, brak cytatów aż bije w oczy. Natomiast słowo „merytorycznie” sztubacka gawiedź myli najwyraźniej ze słowem „psychodelicznie”, bo przyzwyczajona do nonsensownych odlotów, nie rozumie, jak można o czymś napisać logicznie, z sensem i na temat. A poważnie: jeśli ktoś zdejmie gacie i narobi na środku sali kinowej, to czy wzywacie biegłego z laboratorium, by pobrał próbkę i jednoznacznie określił, co to jest, skoro na węch, wzrok i rozmaźliwość wygląda jak odchody? I gdy w dodatku sprawca się przyznaje, że narobił? No, on wprawdzie twierdzi, że jest to świadoma kreacja, pełna wieloznaczności i podtekstów i takie usprawiedliwienie na ogół wystarcza niewymagającym, ale faktu to jednak nie zmienia. Jeśli natomiast ktoś ma ochotę przekonać nas, że rozumie słowo merytorycznie, niech w punktach wymieni, jakie cechy chciałby mieć omówione w przypadku czyjejś twórczości, zważywszy że nie jest to recenzja, a jedynie asumpt do dialogu. Ale zastrzegamy, podejmiemy temat tylko wtedy, gdy te cechy pojawią się w danych wierszach!

Inny forumowicz rozróżnia czyje są wiersze po używaniu przez autorów małych i dużych liter, tudzież po interpunkcji. Gratulacje! Grunt to przyjecie jakiegoś kryterium. Sugeruję jeszcze popatrzeć na czcionkę, jakiej autor używa, i rodzaj papieru.

Pojawia się także zdanie, iż do historii przechodzą ci, którzy są najlepsi wśród jakiegoś nurtu piszących. Hm, niby tak, Peiper przeszedł, ale generalnie, moim zdaniem, przechodzą do historii tacy ludzie, którzy potrafią wyjść poza schemat ogólnie obowiązujący. O ile oczywiście zależy komuś na zapisaniu się w annałach.

Kolejna sprawa: zarzuca nam się lenistwo i brak wyczerpania tematu. Niby dlatego, że nie wszystkie stosowne nazwiska przytoczyliśmy. To jest właśnie piękne w takich zarzutach, odwracanie kota ogonem. Napisane jest jak wół: rozmowa I. Co oznacza, że będą następne! Poza tym, jak widać, nie można zbyt dużo na raz niektórym podsunąć pod nos, bo nawet minimum nie rozumieją. Nie wszyscy też przeczytali omawianą przez nas pozycję, a zabrali głos i to już trąci nie tylko głupotą, ale i skłonnościami samobójczymi. Uprzejmie informuję, że po przeczytaniu „Piosenki...” samo się wyjaśni, skąd używanie przez nas zdrobnień Dycio i Wicio. To Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki sprowadza nas wszystkich do przedszkola, a my tylko podchwytujemy konwencję „wieszcza”. Właśnie, kolejny zarzut o świeczkę w pupie. Jakże to tak, największe laury zbiera ten co spuszcza się do ust, puszcza pawia, ślimakowi każe wypierdalać, a jak się dołoży coś dokładnie w tej konwencji, to od razu larum grają? Co nie znaczy, że ze świeczką nie daliśmy ciała, produkują już bowiem niekapiące.

Podobno nie dorośliśmy do wierszy Dyckiego. Taaak. Nas uczono, że rośnie się w górę, ewentualnie w bok. Nie wiem, czy dorastanie do dna szamba (czyli w dół) jest zgodne z dotychczasowymi ustaleniami biologicznymi. Obawiam się, że nie. Ale nie takie ekwilibrystyki umysłowe (hmm) stosują przeróżni guru, żeby wyprać mózgi, toteż tu zdziwienia zgodnie nie prezentujemy. Wyznawcy giną potem w aktach samospalenia za tych, którzy im namieszali w głowach. I dobrze. Za coś przecież trzeba przyznawać nagrody Darwina.

P. Matusz twierdzi, że są zawarte w poezji Dyckiego jakieś istotne treści. Bolesne doświadczenia z pogranicza polsko - ukraińskiego? Znowu przypomina się sytuacja z warsztatów w Piszu. Jeden z prowadzących warsztaty przez 15 minut omawiał, co chciał zawrzeć w swoim wierszu, a dopiero potem go przeczytał. Słusznie omawiał, bo bez tego wiersz byłby jedynie nudnym, przeciętnym bełkotem. Jeżeli pan Dycki chciał cokolwiek ważnego powiedzieć na temat Polski i Ukrainy, to najwyraźniej nie udźwignął tematu. Samo przeżycie czegoś nie tworzy z nikogo poety. Ta myśl jest zawarta w naszym artykule, ale trzeba jeszcze ją zrozumieć. A o możliwościach ludzi, którzy ani pisać, ani czytać nie umieją, pisaliśmy na początku tego artykułu. Czytelnik nie czyta opracowań, sięga po tomik i nie interesuje go, co autor chciał, czy mu wyszło, czy nie wyszło, interesuje go, co sam dla siebie może znaleźć. A w tomiku „Piosenka o...” nie ma niczego, co mogłoby się bronić samo. Tak na marginesie, trudno się dziwić, że „tfurcy” tak usilnie zabiegają o dobre recenzje, o opracowania, do których dają materiały, albo po prostu tłumaczą kolegom, co chcieli bełkotem powiedzieć. Po czym koledzy i koledzy kolegów piszą, że wszystko to widzą w danych utworach. Potem można się na nich powołać, odesłać do Internetu. Pokazać paluchem - o, ta pani pochlebnie o mnie napisała. A my napisaliśmy niepochlebnie. Też można znaleźć w Internecie. I co?

Nie należymy do osób, które można posądzić o globalny puryzm językowy w literaturze, ale jeśli posługujemy się wulgaryzmami, to chyba w jakimś celu, prawda? Bez sensu i niejako „zamiast” używa ich jedynie menel czy żul spod budki z piwem. Do tego akurat żadnego talentu nie potrzeba. To taki ma być obecnie obowiązujący model literatury? Sprowadzony do poziomu nawet nie ulicy, lecz kanałów ściekowych? Podobno to my siedzimy w rynsztoku. Może i tak, ale po pierwsze kto ten rynsztok wyprodukował (?!) a po drugie – my przynajmniej usiłujemy sięgać po gwiazdy.

Stary łaciński postulat „de gustibus non est disputandum”, zacytowany na forum, powinien obowiązywać. Ale obowiązywać w obie strony! Dopóki zatem wiersze sensowne, logiczne i zgodne ze starożytnym ideałem piękna będą spychane na margines, dezawuowane przez obszczymurskie wyczyny półanalfabetów, którzy słowo talent kojarzą wyłącznie z kupą krowich odchodów, dopóki nie będzie miejsca na rzeczywistą różnorodność, a lansowane będą popłuczyny po pawiach Świetlickiego, dopóty nie będzie można powiedzieć „de gustibus...”. Bo barbarzyńcy nas zaleją i zanim się obejrzymy, zastaniemy własną rękę w czyimś nocniku.

Śmiech pusty ogarnia, gdy czytamy, jakie utwory zostają nagradzane na konkursach im. Norwida, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Poświatowskiej czy Herberta. W/w autorzy przewracają się w grobach. Ustanówcie sobie, braci rynsztokowa, własne konkursy im. np. Maliszewskiego czy Dyckiego i raz, że będzie jasność w temacie, dwa, nie będziecie szargać Bogu ducha winnych zasłużonych dla kultury polskiej literatów.

Sprawa ostatnia: nie, nie chcemy Nike! Jest zbyt mocno sprofanowana, byłoby dla nas dyshonorem, gdyby ustawiono nas obok Dyckiego czy Masłowskiej.

Tomasz Sobieraj: Trudna, jeśli nie niemożliwa jest dyskusja w sytuacji, gdy przeciwnik nie rozumie, co czyta, i z bezsilności używa argumentu ostatecznego, ale bynajmniej nie merytorycznego, jakim jest pokazanie języka. Tragikomiczny to widok, gdy apologeci wynoszonej i marnej literatury, do której zaliczam twórczość m.in. pana Dyckiego, usiłują bronić swojego mistrza, czyniąc mu w istocie niedźwiedzią przysługę - jak bowiem inaczej nazwać żałosne czy raczej śmieszne apokryfy autorstwa pana Matusza czy emocjonalne i egzaltowane wypowiedzi pomniejszych apostołów nieudolności i wulgarności - tych dwóch cech polskiej literatury, które pod sztandarami awangardy zdominowały jej dzisiejszy obraz. Cóż, jaki kraj, taka literatura, i tacy jej apologeci.

Chciałbym zaznaczyć, że nie atakujemy pana Dyckiego, bo każdy pisać może, i każdy znajdzie, jak pisał Ballester, klienta na swoje literackie produkty. Zasadniczo nie atakujemy piszących, tylko krytyków, usiłujących wmówić niesamodzielnym umysłowo masom, że dmuchane balony to spiżowe pomniki.

Istnienie i uznanie dla takich jak pan Dycki niewprawnych kuglarzy są nierozerwalnie związane z upadkiem edukacji, odwróconą aksjologią, zanikiem myślowej suwerenności, swoistą, właściwą polskiej naturze skłonnością do gloryfikacji tego, co nieudane, bezsensowne, uczuciowe, płaczliwe, alogiczne, nieracjonalne. My występujemy przeciwko tym cechom i ich emanacjom, poszukujemy w literaturze tego, co dla nas stanowi jej istotę: intelektualizmu, piękna, wagi słowa i paru innych, wzgardzonych przez barbarzyńców wartości. I mamy do tego prawo, tak jak inni mają prawo do poszukiwania swoich ulubionych wartości. Nawet chętnie byśmy o tym porozmawiali, stąd pomysł na cykl rozmów „o literaturze i nie tylko”. Problem taki, co wnoszę po większości komentarzy, że „nie ma z kim, nie ma o czym, nie ma nawet po co” – podpieram się tu cytatem z Witkacego, który stał w obliczu podobnie patowej sytuacji. Nie tylko on, zresztą.



Zainteresowanych rozmową Jana Siwmira i Tomasza Sobieraja oraz komentarzami do niej, odsyłam do portalu „Poezja Polska” – www.poezja-polska.art.pl/fusion/viewpage.php?page_id=113 oraz do tygodnika „Myśl Polska” nr 17 – 18/2010. (W.E.)