Jest Poezja! Andrzej Tchórzewski, poème en prose
Domysł
Jeszcze nie wiesz co zostało w przeczuciu!
Czy sowa śnieżna wzlatująca z odległych siedlisk nad łąki umorusane siąpiącym niespodziewanie
o tej porze deszczem. Szukająca opustoszałych komnat mysiego królestwa. Bo może zawieruszyła się jakaś istota; chora albo słaba, niezaproszona do tańca na płytach stygnących kuchni, rozgrzanych fajerek oddających w mroku pożyczoną wieczorem czerwień.
Czy – może - śmieszny owad nieporadnie zbłąkany w nieswoją porę roku. Gotów do zabicia jednym gestem ręki.
Nie wiesz i wierzysz w szczególną aurę szarości. Byt nie lśni tęczami, dźwiga w sobie skończoność jak modlitwę, którą obarczy Boga.
Znów zaczną się jałowe dysputy, znów ten brak szacunku do milczenia; jazgot, słowo, które unicestwia siebie. A z niego chaos; nieodłączne konie nomadów, parlamenty śliny, step.
Cóż przeczucie, gdy pewność nie jest naszym królestwem, a jej zaprzeczenie rozchodzi się, jak mgła po łąkach i pustych polach.
Rozstaje
Latem, zmęczony strumień dogorywa. I gdyby nie wilgoć omszałych kamieni, nierozpasanie wektorów promienia, byłby ustał.
Światło heraklitejskie nie mówi do nas, nie powierza nam swych skarbów oddanych w aporiach przez wędrownych filozofów.
Mają zdarte sandały i puste łysiejące głowy. Przypominają owady, których się boimy, bo według prognozy wkrótce zawładną światem.
Naturalnie to nie jest nasz świat, ale i nie ich.
Nie wiemy dokąd prowadzą drogi strumieni, gdzie przetną się z ludzkimi, gdzie wzejdą przypadkowe siedliska i którędy pójdą karawany przenoszące nadmiar cierpliwości.
Ślimak
Natura uzewnętrznia swoje przeciwieństwa. Daje nam Biblię i Koran i tysiące ksiąg spisanych niedokładną ręką. Wymusza na nas przypowieści, moralitety, ale sama pozostaje baśnią własnych ogrodów.
Śluz przykryty płytką. Pancerz i galaretka, żel ciągle używany przez wilgoć. Ciężar, który nas zgina, a jemu służy za schronienie. Dom wędrowny, cierpliwy.
Patrzę, jak opustoszał i nawet nie potrafię się domyślić adresu właściciela. Może odszedł. Ogarnia mnie lęk jak w obliczu wspaniałych grobowców.
Zapewne są już puste, ograbione. Nie słuchają szemrzących wód, ceramika odpada z nich
i ślady zniczy przywodzą wspomnienie pamięci.
Po ten jakoś nie sięga nikt. Chyba, że kazuar, który uciekł z zoo rozwaliłby dawną siedzibę ślimaka.
Czy żyje? Dość pytań! Głupio, w swoim języku pytać o ślad lotki ciśnięty przez Tajemnicę.
Okno
Zamknięty w szarości. Śledzisz krople bębniące w blachę parapetu. Gdzieś daleko - miliony lat świetlnych- jest Mauritius i Beniowski spowiadający się u Komendanta. Przypomnienie imperium, zarzut złych chęci wobec przegniłej Korony. Ponawiany, powtarzany z uporem, chociaż wszystkie imperia mijają.
Comte, comte.
Ty, ta z wakacyjnej opowieści, jedziesz korytami wyschniętych rzek i spotykasz dzieci malgaskie, znające dobrze mechanizmy jeepa i radość fotografii.
Festiwal odrębny. Na karaibskich beczkach po ropie. Otwarty na ocean. Festiwal bosych pięt
i rozognionej ziemi. „Zupełnie jak niedźwiedzie smorgońskie”. Ulubiona rozrywka arystokratów, strach politei podzielany przez Arystotelesa. Lęk, lęk!
A tu: monotonia. Blokowisko. Wytwór złej cywilizacji, produkt tablic demograficznych.
Jak dobrze, że nie podchodzisz do okna. Mając je w sobie.
Matura in vitro
Czytam i … nie przecieram oczu. Przywykła do wyskoków słowa. Przychodzą różni, nadając mu swoje znaczenia. Coraz bardziej wchodzimy w bezsens, w bezmiar nonsensu.
Mit wieży Babel sam się rozpowszechnia w sporych nakładach. Ludzie milczą lub plują (z lubością?)
„Matura in vitro i zapłodnienie z religii”.
„Poprzestawiały Ci się wersety albo przyjęłaś starą technikę dadaistów” - mówi partner, który jeszcze nie tak dawno był całkiem zagorzałym kochankiem, wielbicielem tej mojej etcetera.
„Panuję nad wersetami,montaż słów odbywa się we mnie, voodo morfemu. Patrz, czym nas karmią. Sieczka, obrok.
Tu, dwójka znanych w przededniu rozwodu, ona szuka mieszkania w eleganckiej dzielnicy - a może na odwrót - On jedzie na Bahamy - a może na odwrót - nie zaprzecza, że lubi windsurfing, a tam dwudziestoletnia matka wyskoczyła z okna prosto pod autobus. Z pewnością jeszcze żyła kiedy ją rozjechał”.
„Coś trzeba włożyć do tego garnka”.
Słowa nie zawsze kończą się myślą... Kto wie, może jesteśmy centaurami, wchłaniającymi ten bezduszny owies, rozciapaną Karmę.
Polowanie na żmije
Przykucnąć i nie zrywać jagód. Wbrew Elżbiecie Barret. Szukać róż dzikich, niezgodnych ze Słowackim. Wnosić do tej wonnej świątyni ducha modlitw. Szperać w zakamarkach słów.
A tam, pomiędzy paprociami przemknęła żmija. Las jej odszumiał na znak przyzwolenia. Rozścielił się wygodnym szlakiem; ucieczka. Przed rozdziawionym ze zdziwienia brezentowym workiem i rozdwojonym, kłamliwym kijem. Troska o potomstwo zostawione
w komyszach. Lekka bryza łagodzi ostrza traw, prostuje źdźbła schylone ku prawu ciążenia. Wszystko jak w tej wieży, gdzie Tycho de Brache śledził lot komet.
Właśnie przelatuje włóknista zapowiedź zagłady. A tu SĄ znaki, trafnie odczytane; to ludzie łowią żmije dla pieniędzy. Z niezrozumiałych powodów. Gdyby wszystkie istoty stosowały swój kod, powstałby chaos.
Na początku, więc, było przemykanie. Syk. Groźba. A później - pełnia chaosu.
I bóg żmij ładu nie zaprowadził, scedował wszystko na człowieka. Popłoch.
A cóż on potrafi? Niszczyć tam, gdzie godzi się ocalać. Tęsknić za gramem jadu, pisać na korze brzozy sokiem wyciśniętym z jagód.
Wznosić miasta, do których żmija nie ma dostępu, a zdrada - owszem.