OD REDAKCJI 10/2011
W październiku: Joanna Turek wspomina zmarłego we wrześniu wybitnego fotografika Stanisława Wosia; Igor Wieczorek przygląda się literaturze SF z innej strony; Andrzej Jerzy Lech i Roberto Michel – korespondencja artysty z tłumaczem; z cyklu Jest Poezja! wiersze Zbigniewa Joachimiaka, Tomasza Sobieraja, niepublikowane utwory Józefa Barana, Romana Kaźmierskiego i poème en prose Andrzeja Tchórzewskiego; konkurs KL z okazji Roku Czesława Miłosza.
Ponadto polecamy:
wizytę na Wyspie Muz
http://wyspamuz.blogspot.com/
rozmowę Jacka Trznadla ze Zbigniewem Herbertem
http://www.jacektrznadel.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=30&Itemid=31
artykuł o tym, jak szybko i bez wysiłku zarobić na kulturze
http://galeriabrowarna.blogspot.com/2011/09/ban-knoty-z-szopy-narodowej.html
KL
KONKURS KRYTYKI LITERACKIEJ
WIELKI KONKURS MIŁOSZNY Z OKAZJI TRZYCZWARTOŚCI ROKU
Czytelnicy!
Trzy czwarte Roku Czesława Miłosza za nami. Z tej okazji postanowiliśmy urządzić konkurs. Aby wziąć w nim udział, należy przeczytać poniższe teksty źródłowe, których autorem jest Nasz Wielki Noblista, i napisać kilka zdań do rzeczy, bez błędów ortograficznych.
1.
Czesław Miłosz do Władysława Sebyły, red. nacz. dwutygodnika „Zet”; ze zbiorów Muzeum Literatury w Warszawie.
Suwałki, 30 marca 1932
„wyjeżdżając z Warszawy kupiłem »Z« - bardzo mi się podobał i nabrałem zupełnie poważnej ochoty, żeby się do tego pisma dostać. Jest to trochę po chamsku bić w oczy ze swojemi wierszami i Pana zanudzać. Ale mat' jego, dużo chyba trudu panu nie zabiorę, a mimo przyrodzonej skromności uważam swoje rzeczy za lepsze od całego szeregu utworów różnych zresztą sympatycznych chujów, którzy na pewno będą do »Z« szturmować”.
KL: Wyobraża sobie Czytelnik taki lub podobny w językowej swobodzie list napisany przez dzisiejszego lizusa-poetę do dzisiejszego nadętego redaktora pisemka? Nie? A dlaczego? Odpowiedzi na to pytanie, w formie krótkiego eseju, rozprawki, felietonu a nawet poematu, prosimy kierować na adres redakcji KL.
Dla wiadomości: „Zet” wydrukował wtedy wiersz Miłosza „Teatr pcheł”.
2.
Czesław Miłosz, Poufne i samolubne; Kurier Wileński z 21 lipca 1935 roku.
„Dla kogo mam pisać? Dla tej bandy jołopów w moim kraju, dla których jedynym kryterium sztuki jest moda? Oni nawet nie rozumieją, jak są pokraczni. Gdybym chciał powiedzieć, co o tym wszystkim myślę, nikt by mi tego nie wydrukował”.
KL: A jednak wydrukował. Dzisiaj byłoby to trudniejsze, bo piszących i drukujących obowiązuje polityczna poprawność, maminsynkowata grzeczność i brak jaj (nie zapomijajmy też o rzeczy podstawowej - braku solidnego wykształcenia). Oczywiście są wyjątki, do których należy redakcja KL, i dlatego jesteśmy tacy popularni wśród inteligencji ze starą maturą i po dziennych studiach na państwowych uczelniach. Gówniarstwo (niezależnie od metryki) nas nie lubi. Trudno. Będziemy z tym żyć, ale nie zamykamy drzwi przed mądrą młodzieżą, która dostrzega tępotę masłowszczyzny i bełkot upozowanych na poetów drobnych cwaniaczków. Perełki eseistyki na temat „Pokraczność jołopów, czyli polska poezja dzisiaj” prosimy nadsyłać na nasz adres.
3.
A oto fragment miłoszowego wiersza „Toast”:
Poezja polska dzisiaj bardzo jest słabiutka.
Pachnie - jakby karbidem zaprawiona wódka.
Czytając różne pisma, stale się rumienię,
Bo biedne jest naprawdę młode pokolenie
Wyzwolone z honoru uczciwej roboty.
Takimi poetami lepiej grodzić płoty,
Niż cieszyć się, że rośnie już gromada ciołków*
Politycznie pojętnych i skłonnych do hołdów.
*KL: Poeta zapewne nie miał na myśli pewnego wierszoklety ze Skierniewic i innych upadłych na żyzną polską glebę meteorów z galaktyki Wielkiego Bezsensu - ponieważ ci pojawili się stosunkowo niedawno - ale do końca nie możemy być tego pewni, bowiem znany literaturoznawcom profetyczny dar Czesława Miłosza mógł się również ujawnić w wierszu „Toast”. A właśnie, czy słowa Noblisty:
Ocknąłem się pod brązem skrzydlatych pomników,
Pod gryfami masońskiej świątyni,
Z dogasającym popiołem cygara.
nie są proroctwem zwiasującym powstanie „Krytyki Literackiej”, jedynego w tej chwili bastionu broniącego się jeszcze w literaturze Rozumu? Wszystkie odpowiedzi na TAK wraz z krótkim (bo nie chce nam się tyle czytać) uzasadnieniem, prosimy kierować na nasz adres.
Autorzy najlepszych tekstów zostaną nagrodzeni publikacją w KL, co jest pierwszym stopniem do sławy i pieniędzy. W konkursie, ze zrozumiałych względów, nie mogą brać udziału wrogowie „Krytyki Literackiej”, przedstawiciele lumpenliterariatu oraz Tomasz Cieplak, o, pardą, doktor Tomasz Cieplak, bo on jest grzecznym chłopcem, nosi zawsze wysoko podciągnięte spodenki i takich świństw, jakie wypisywał Miłosz, z pewnością nie czyta.
KL
Pożegnania: Joanna Turek WSPOMNIENIE O STANISŁAWIE WOSIU
11 września 2011 roku zmarł Stanisław J. Woś. Odszedł ten, który szukał światła...
Najwięcej inspiracji (...) znajduję jednak w pejzażu. Pejzażu jako ogromie przestrzeni i wolności, abstrakcji nieba i konkretu, który się rozpościera pod stopami.
Widzę urodę kamienia, widzę urodę drzewa, indywidualność drzewa i śladów na drodze, i pęknięcia muru... To wszystko mi się układa w jakąś taką barwną i czasami smutną, czasami egzystencjalną opowieść o kondycji człowieka.
Należę do tego kruchego i żyjącego tylko chwilę na tej ziemi (...) elementu Natury (…). I postrzegam też w kruchości rośliny jakby swoje odbicie, swój ślad, który za chwilę (…) zgaśnie, zniknie, a zostanie tylko fotografia.
Stanisław J. Woś
Czy zostanie tylko fotografia?
Przedmioty, których używali zmarli, nasiąkają nie tylko ich zapachem, ale i subtelną energią. Pochylamy się nad nimi z troską i przechowujemy je z pietyzmem, bo trwa w nich nadal jakaś cząstka tych, którzy odeszli. Pośród cennych pamiątek, które pozostawił po sobie mój zmarły dziadek, są zwłaszcza dwie, które mają dla mnie szczególne znaczenie - harmonijka ustna, na której często grywał, i przedwojenna fotografia, na której został uwieczniony w mundurze Strzelca Podhalańskiego. Harmonijka leży w szufladzie i od śmierci dziadka nikt na niej nie grał, bo jedna z blaszek pękła. Nie wiemy, kiedy do tego doszło, ale odkryliśmy to, gdy dziadka już nie było. Zdjęcie znajduje się na widocznym miejscu i to ono jest najcenniejszą z pamiątek. Poprzez nie i zarazem w nim dziadek jest wciąż obecny pośród nas. W obrazie tym została zaklęta cząstką Jego duszy.
Każda z fotografii jest takim łącznikiem ze światem minionym, którego ślad został na niej „utrwalony”. Każda fotografia jest dotykiem świat(ł)a zza grobu. Dla żywych jest to obecność wstrząsająca. Przywołuje bowiem obecność, ale jedynie imaginatywną, odartą z cielesności. Widzimy naszych bliskich, przyjaciół i znajomych, ale nie możemy ich objąć, podać im ręki ani dotknąć. Nie możemy, gdyż żywych od zmarłych oddziela „ściana” obrazu. Ta nieprzekraczalna bariera sprawia, że obecność tych, którzy odeszli staje się bolesna. Obecność ta natrętnie przypomina o nieobecności.
Istnieją zdjęcia, na których nie ma zmarłych, ale które również „promieniują” ich obecnością. To zdjęcia, które sami wykonali za życia. W nich także jest zaklęta cząstka ich duszy. Obrazy te pozwalają nam wyobraźnią dotykać przeszłości, odciśniętego na nich świata, i rozmawiać ze zmarłymi. Kiedy zatem umiera artysta, to nigdy nie pozostają po nim tylko dzieła - fotografie, książki, płótna, rzeźby... On nadal żyje w swojej sztuce i dzięki niej jest obecny pośród żywych - czasem bardziej niż za życia. Jest to obecność nienarzucająca się, subtelna i milcząca. Przypomina kręgi na wodzie, które pozostawia po sobie kamień zapadający się w otchłań głębiny - podobne do tych zapisanych na jednej z fotografii Stanisława J. Wosia: „Tatry – 2” z 2002 roku.
Cytat pochodzi z wywiadu przeprowadzonego z artystą w 2010 roku przez serwis internetowy Szeroki Kadr: http://www.szerokikadr.pl/fotograf_miesiaca/stanislaw_wos
Epistolografia: Andrzej Jerzy Lech i Roberto Michel
List Roberto Michela, tłumacza zamieszkałego w Paryżu, do Andrzeja Jerzego Lecha, fotografa zamieszkałego w Nowym Jorku.
Roberto Michel
35, Rue Geoffroy Saint-Hilaire
75005 Paris
Paryż, 19 marca 1989 roku
Drogi,
9 marca w Bostonie zmarł ten Twój Robert Mapplethorpe. To AIDS. Czy wiedziałeś o tym? Ostatni wernisaż w Whitney Museum of Art. Ostatni wywiad dla „Sterna”. Ostatnie fotografie… Pożegnalne audiencje niepokornego króla…
Wczoraj byłem fotografem. Fotografowalem księżyc. Zupełnie ten sam księżyc, który świeci Ci czasami w Nowym Jorku. Pierwsza kwadra, pięć godzin i dwie minuty po wschodzie. 18 marca 1989. 18:30. W moim starym aparacie fotograficznym KODAK T-Max. 100 ASA. A dalej, tak jak mówiłeś: Microdol-X i cała ta zupełnie śmieszna reszta. Wszystko „wyszło” jak było i do tego jak trzeba! Tak przynajmniej myślałem… To są oczywiście same kłamstwa i Ty o tym dobrze wiesz. Sam je przecież świetnie znasz („robisz” je codziennie). A więc było inaczej i w sumie „wyszło” też inaczej (nie tak w każdym razie, jak to sobie wcześniej wymyśliłem).
Fotografia. Fotografowie nadal nic nie wiedzą. To błogi stan niewiedzy. Wspaniale. Fotografowie mają być głupi. Poeci też mogą (jeśli potrafią). Czy znasz Heinera Millera „Gnijący brzeg”? „Hamleta-Maszynę”?, „Historię miłosną”? Lęk przed kobietami. A ja, chyba zawsze tak było, boję się fotografii (najbardziej jednak tych starych). Wszystkie są paroksyzmem bólu. Benjamin i teoria aury.
Ciągłość fotografii. To już tyle lat. Tyle lat światła… Spójrz proszę na bolesną „Isabelle” Francesco Paolo Michettiego. 1878 rok. Posepiowane prosektoria! Nienawidzę tych pięknych fotografii!
I ten „walnięty” Miles. „Sketches of Spain”. Rok 1967. Wspaniałe aranżacje (to też chyba sepia) Gila Evansa. CD (błyszczy ładnie) i ta niemożliwa, a jednak, aseptyka. Za „czysto”. Gdzie do diabla podziały się trzaski płyt zbyt dużo razy odgrywanych? Czy pamiętasz „Tango Nuveo” (Mulligan i Piazzolla) i za dużo herbat tych zaczarowanych? Było to chyba we wrześniu dwa lata temu. Warszawa, Hotel „Forum”. Pamiętasz? Nikotyna, teina, kofeina i alkohol. I ta dziewczyna… Powtarzałeś beznadziejnie i bez przerwy, że jak pieta… Tak… I ja pamiętam jej ręce… Pamiętam też jej spokój i wyrafinowany (a jednak subtelny) dotyk. Jej fotografia. Czy i to pamiętasz? Napisz mi o tym i o swojej muzyce. I napisz mi coś o tej Twojej małej (bo „styki”), nowej, pobrązowionej fotografii. I jej niezwykle duże oczy... Pamiętasz?
Tu przy 35, Rue Geoffroy Saint-Hilaire bywam i ja fotografem. Byłem fotografem też, wtedy pierwszy raz, kilka lat temu (1984?) w niedzielę, 7 listopada. Intuicja i przyjemność widzenia (haszysz) i (tak zwane) uchwycenie „tego” właściwego momentu. Czechow i Maupassant. A przecież zupełnie nie interesują mnie wytworne kobiety z Downing Street i ich delikatnie (a jakże!), miękko upadające (niby przypadkiem) biale (wiadomo!) długopisy. To „robota” dla zwykłych „pstrykaczy” (czyli dla fotoreporterów). A jednak…
Twoją chorobą jest brak umiejętności widzenia bez ramki (tej czarnej, fotograficznej). Światło zamknąłeś w przesłonie (najlepiej irysowej) i w czasie (najlepsza ponoć jest migawka tytanowa). Szaleństwo i co za bzdury! Ale Ty taki wlaśnie jesteś. I wtedy, 7 listopada (Paryż, słoneczny poranek), będąc zupełnie przypadkiem (teraz już wiem, że to nie był wcale przypadek!) przy Quai de Bourbon zobaczył to, co ułamek sekundy później (czy to możliwe?) sfotografowalem. Przynajmniej miałem takie wrażenie, że to, co widzialem, właśnie sfotografowałem. Oczywiście było, jak zwykle w takich przypadkach, inaczej! Ile razy tak jeszcze?
Ta intrygująca i pociągajaca fotograficznie scena („scena” – jak bardzo pasuje takie właśnie określenie sytuacji do Twojej fotografii, do Twojego fotograficznego „widzenia”) była przyczyną zrobienia zdjęcia („zdjąłem” ten obraz i zamieniłem na czarno-biały negatyw, którego chyba nigdy nie odważę się powiększyć). Tych dwoje ludzi, bezczelnie i zarozumiale, ułożyłem w formę: białe, czarne, duże, małe, szare, mniej szare i jeszcze mniej szare… I do tego ta zupełnie głupia czarna ramka, o której Ty piszesz, że definiuje… Paranoja… Zamiast Twojego „definiuje” proponuję „amputuje”. Co o tym sądzisz? Albo „amputujące” krawędzie. I żeby było lepiej (po prostu ładniej) to jeszcze do tego wszystkiego (złego?) pomyślałem o stojącym obok drzewie „umieszczając” je po lewej stronie poziomego prostokąta, tej przyszłej przecież, fotografii. „Dołożyłem” też trochę cieni (świeciło słońce). Całość ułożyła się tak jak bardzo chciałem… Fotograficznie…
Piszesz w ostatnim liście o sztuce realizatorskiej Yasujira Ozu i o szczególnej pozycji kamery w jego filmach. Zupełnie się z Tobą zgadzam. Znam wszystkie filmy Ozu i zawsze dla mnie te wszystkie filmy, to taki jeden film… Ciągłość Ozu…
Kilka Twoich fotografii to również jedna fotografia (ale tylko przy „Birds and Redflowered Trees” kiedy gra Saluzzi, w Paryżu i dobrze po zachodzie).
Twoja fotografia… Aware – smutek bardziej dotkliwy, nostalgia związana z jesienią. A inne Twoje nostalgie? Sabi – samotność i spokój. Wabi – smutek zwyczajny. A Twoje inne smutki? I jeszcze tylko yugen – piękne nazwane przeczucie nieosiągalnego nieznanego. Ach te Twoje nieosiągalne nieznane…
Pozycja kamery (może być fotograficznej). Przypominam sobie (Ty mi o tym mówiłeś i pokazywałeś fotografie) niektóre pozycje kamer. Atget, Evans, Henri Cartier-Bresson, Weege (urodzony w Złoczewie), Arbus, Sudek, Penn, Avedon i w końcu ten cały Weston (bez syna).
Pytasz o Cohena, o wiersze. Lubię deszcz i zapach „Cabochard” /Paryż, przecież nie Nowy Jork!/. „Cabochard” to tylko 3.2 mililitry. Ty w tym swoim zwariowaniu masz 118 mililitrow „Laurena” i 142 mililitry „Polo”. Tak też w końcu może być.
Już drugi raz wspominasz o amerykańskim projekcie refotografii z 1977 roku. Prosta, dobrze „zbudowana” i porażająco działająca fotografia. Obok michy (0.5 litra) z herbatą i rozpoczętej (dwa papierosy temu) nowej paczki „Cameli”, leży na moim biurku (tym z telefonem z guziczkami* i lampką) „Second View. The Rephotographic Survey Project” oglądany (zwłaszcza ostatnio) za dużo razy. Po co? Może dlatego, że w Paryżu od kilku dni nic ciekawego się nie dzieje. Może dlatego, że pada deszcz (i pada). A może dlatego, że nie lubię aktów Irvinga Penna. Są wyjątkowo wstrętne. Ale zupelnie inaczej wstrętne niż schizofreniczne, demoniczne, „brudne” wreszcie fotografie Joela-Petera Witkina. Może w końcu dlatego „Second View” jest przy mnie tak często, że Paco de Lucia /„One Summer Night”) zaczyna mnie już nieźle nudzić. Jest wspaniały i porywający jak „2nd Avenue Blue” Buddy Richa lub jak Central Park, po którym biegasz jak idiota ze swoim różowym bull terrierem; co za pomysł mieć różowego psa!
Wiem, wiem… Odbiegłem od tematu. Ostatnio (zauważyła to już kilka razy nawet Laura) zdarza mi się odbiegać od tematu zbyt często, za często. Wybacz…
„Second View”: Timothy O’Sullivan, 1872. Vermillion Creek Canon looking downstream, United States Geological Survey. To kiedyś. A teraz Mark Klett for the Reprophotographic Survey Project i 1979 rok. Vermillion Creek Canyon, Colorado. Wspaniała surowość i „odłożenie” czasu.
Kilka dni temu dostałem „The Contact Print: 1946-1982” (Carmel 1982). Sudek, Minor White, Brett Weston, Harry Callahan, Frederic Sommer, Emmet Gowin, M. A. Smith, Linda Connor, Nicholas Nixon i Olivia Parker. Przede wszystkim jednak Sudek i Callahan.
Kiedyś gdzieś (tylko gdzie?) czytałem, że aparaty fotograficzne są jak psy; nieme i nawet jeszcze wierniejsze. Bądź więc dalej przy swojej Super Ikoncie 6x9, wiernej jeszcze bardziej. „Rób” z nią brązowe obrazki w Nowym Jorku. Układajcie „rzeczy” w piękne formy...
Elementarna fotografia… Hmm… Proszę nie pisz do mnie więcej o tym. To staje się już nie tylko śmieszne, beznadziejnie chore, ale i nudne. Nadto, fotografia elementarna nie istnieje, nie ma jej, tak jak nie ma mnie teraz u Ciebie w tym Twoim Nowym Jorku. Zobacz, rozglądnij się. To przecież pewne…
Ostatnie „Interview” z Andy Warholem rzeczywiście wyjątkowe (zwłaszcza po nudnym, futurologicznym numerze ze stycznia).
Słuchaj! Wszystko, co ważne dla Ciebie i Twojej kamery dzieje się zaledwie o 5 metrów od Was. Ja już o tym wiem. A Ty?
Nadświatło. Wspominałeś o tym w Paryżu. To metafizyka. To pewnie też jest Twoje czarowanie. I to, i fotografie z St. Louis, z Santa Fe, z Carmel… Z tym wszystkim poczekajmy na nowe herbaty. Haiku z San Diego, lubię je, też musi poczekać…
Tymczasem wszystkiego dobrego,
Roberto
_______________________________________
* Och te „Czułe guziczki”… Uwielbiam Trudzię Stein…
Przełożył Andrzej Jerzy Lech
Felieton: Igor Wieczorek OCALIĆ ANTYUTOPIĘ
Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się oczywiste, że burzliwy romans literatury z nauką nigdy nie będzie związkiem równoprawnym. O ile literatura spod znaku „Science Fiction” większość swoich motywów czerpała z futurologii, o tyle futurologia i inne, bardziej praktyczne dziedziny nauki, stroniły od literatury. Nikt rozsądny nie zgodziłby się przecież z twierdzeniem, że lądowanie ludzi na księżycu było możliwe dzięki literackiej wizji Juliusza Verne’a, a powstanie humanoidalnych robotów zawdzięczamy wyobraźni Mary Shelley.
Wkład pisarzy w rozwój nauki ograniczał się wyłącznie do sfery terminologii. I tak na przykład funkcjonujący do dziś we wszystkich naukach technicznych termin Robot pochodzi od czeskiego słowa robota. Wymyślony i spopularyzowany został przez Karela Čapka, jednego z pionierów fantastyki naukowej. Natomiast termin Pozytron wprowadzony został do fizyki przez innego mistrza fantastyki, Isaaca Asimova. Zdecydowanym pionierem urzeczywistniania literackiej fantazji w naukowych badaniach aplikacyjnych okazał się dopiero Arthur C. Clarke, autor słynnej „Odyseji Kosmicznej”. Opracowane przez niego w 1945 r. studium na temat orbitalnego systemu łączności radiowej aż przez dwanaście lat spełniało wszelkie wymogi stawiane literaturze SF i zdecydowana większość naukowców uznawała je za utopię. Jednak w 1958r. wizja A. Clarka doczekała się praktycznej realizacji, a on sam uznany został za ojca techniki satelitarnej. W wielu opracowaniach technicznych wymyślona przez niego orbita geostacjonarna nosi nazwę „Orbity Clarka”.
W miarę upływu czasu wpływ literackich fantazji na praktykę naukową wyraźnie przybiera na sile. Kilka miesięcy temu cały świat obiegła informacja o tym, że specjaliści z amerykańskiej agencji ds. rozwoju nowych technologii DARPA opracowują prototyp cybernetycznego owada szpiegowskiego, którego pierwszym projektantem jest Thomas A. Eeaston, autor kilku głośnych powieści science fiction. Ponieważ konstruowane od dawna w wielu laboratoriach naukowych owadokształtne i wężokształtne roboty nie spełniają pokładanych w nich nadziei, specjaliści z DARPA postanowili „ożywić” cybernetycznego chrząszcza opisanego przez T.A.Eastona w powieści „Sparrowhawh”. Zamiast tracić czas i pieniądze na konstruowanie kosztownych robotów - węży, które potrafią wić się przez trawę i przepływać stawy, ale nie potrafią przemieszczać się wewnątrz rur, zamiast wzbijać w powietrze maleńkie roboty – muchy, które spadają na ziemię po kilku godzinach lotu, specjaliści z DARPA postanowili umieścić miniaturowy zespół elektronicznych elementów wewnątrz żywego owada, a następnie kierować jego ruchami za pomocą fal radiowych.
Wiele wskazuje na to, że ten śmiały eksperyment zakończy się pełnym sukcesem i cybernetyczny chrząszcz – szpieg już wkrótce wkroczy do akcji w Iraku i Afganistanie. Wyposażony w minikamerę i mikrofon będzie szpiegował talibów. Jego największą zaletą będzie umiejętność działania w miejscach szczególnie niebezpiecznych i niedostępnych dla człowieka, takich jak jaskinie, bunkry i miejsca skażone radioaktywnie.
Czy ten niewątpliwy sukces cybernetyki będzie również sukcesem literatury SF? Szczerze mówiąc, mocno w to wątpię. I to nie tylko dlatego, że - jak słusznie zauważył Arthur C. Clarke - „Fantastyka naukowa jest tym, co nie może się zdarzyć – na szczęście”. Chodzi o coś więcej. Chodzi o to, że jedną z największych zalet fantastyki naukowej jest jej antyutopijny charakter. Nie kochamy jej przecież za to, że pozwala nam snuć marzenia o nowym, wspaniałym świecie, ale za to, że pomaga nam demaskować absurdalny i okrutny charakter utopijnych projektów.
Ambicją Karela Čapka nie było przecież doprowadzenie do rozkwitu robotyki, ani – tym bardziej - wniesienie swojego wkładu w rozwój wojskowej cybernetyki, a wręcz przeciwnie – udzielenie srogiej przestrogi przed świadomym użyciem nauki i techniki w służbie wojny. Niektórzy twórcy najnowszej generacji robotów najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, czego dowodem jest fakt, że podczas oficjalnej wizyty premiera Japonii w Czechach towarzyszący mu humanoidalny robot Asimo przedstawił się jako ambasador dobrej woli wszystkich robotów i złożył pod pomnikiem K. Čapka bukiet kwiatów. To bardzo dobry prognostyk, bo gdyby społeczna funkcja literatury SF ograniczona została do funkcji czysto użytkowej, gdyby rola pisarza SF sprowadzona została do roli projektanta cybernetycznych owadów i węży, to świat zmieniłby się nie do poznania. I nie byłaby to zmiana na lepsze.
Jest Poezja! Józef Baran, wiersze najnowsze
Podróż
płynąć nad swoim życiem
w wielkim balonie podróży
i widzieć w dole
pod ławicami obłoków
rafy koralowe
plankton nocy i dni
mozaikę kolorowych szkiełek
z Wawelem i Wieżą Mariacką w tle
zmalały z nagła kraik
na morskim dnie
a wszystko
jak we mgle
za siódmą chmurą
za snem
Brasil, 2009
Formosa w niedzielne popołudnie
Henrykowi i Gosi Siewierskim
Miasteczko śliczne z nazwy
z wyglądu o wiele mniej
widocznie architekta
zmorzył z gorąca sen
i zasnął w trakcie szkicowania
miasteczka na mapkach
co jeszcze się nie zaczęło
zastygło w powijakach
zawieszone w bezczasie
rodzące się stale na nowo
nie może stać się ciałem
jak poronione słowo
przecięte szosą wpół
rozmazane w chaosie
zdjęcie co z prześwietlonej kliszy
nie umie się wykokosić
tandetne domki z gliny
i słońce słońce słońce
uliczki leniwo w miejscu
bez pomysłu drepczące
bo wszystko stapia się w końcu
w niemiłosiernym słońcu
ludzie koty na murkach
jak muchy w mazi brodzące
i tylko czasem miasteczko
rozbłyśnie jak w kurzu szkiełko
gdy przejdzie ulicą dziewczyna –
czyste wcielenie formosy
przebudzi się handlarz melonów
zatańczy przy straganie sambę
Formosa na chwilę się ożywia
przypomina sobie jak się nazywa
Formosa – miasteczko w centralnej Brazylii; nazwa pochodzi od starego, portugalskiego slowa oznaczającego: ładny, piękny.
Myśl przy wsysaniu się w owoc mango
dossać się do miąższu życia
wyssać z niego
smaki soki
słodkości
śmierci pozostawić
łupiny pestki
kości
niech sobie na nich połamie
zęby ze złości
Orzeł w kurniku
rozmawiając z nimi
poczuł się jak orzeł
zapędzony do
kurnika gdzie
nikomu niepotrzebne
jego wysokogórskie opowieści
o lotach
bo tu pasjonują się
przefruwaniem z grzędy na
grzędę
i stanowiskami zajmowanymi
w hierarchii kurnika
jego odstające
śmieszne skrzydła
zawadzają tu tylko
w kokoszeniu się na grzędzie
najlepiej gdyby je obciął
i udawał że jest jednym z nich
a grzebanie pazurami w ziemi
jest mu bliższe od lotów
po abstrakcyjnym Niebie
Wybiegi
niektórzy wierzą
że przyjdzie Ktoś
i da im wolność:
Napoleon Elvis Presley
Jan Paweł II
nie wiedzą
że z wolnością człowiek się rodzi
lub nie
są tacy
co nawet w więzieniu czują się wolni
spuszczają linkę wyobraźni
i mają wybieg na cały glob
i tacy
co żyją na
krótkim łańcuchu
jak wiejski burek przy budzie:
z kagańcem tresury
kneblem konwencji
bo jednym nie wystarcza
nawet wybieg
stąd do księżyca
gdy drugim droga
za las i z powrotem
starcza za całe życie
w końcu i tak
pogodzi wszystkich
ciasny horyzont
dwa na pół
(pod warunkiem
iż jesteśmy jednowymiarowi
i nie mamy duszy
rozciągliwej
Stąd-Do-Wieczności)
Jest Poezja! Tomasz Sobieraj GRA, WOJNA KWIATÓW
Czternaście minut
Wiem
Podróże kształcą
Nawet bliskie
Jak ta wycieczka do Chełmna
Nad Nerem
Szeroka dolina
Na skarpie biały kościół
„Stacja obnażenia”
Matka Boska Częstochowska
Na głównym ołtarzu
Spogląda dobrotliwie
Mały jar
Oddziela świątynię
Od miejsca zagłady
Dwustu tysięcy
Witano ich serdecznie
Przed pałacem
Później szatnia w sali balowej
Wąski korytarz do łaźni
Na ciężarówce
Zgrzyt zamykanych drzwi
Kierowca wyrzuca niedopałek papierosa
Przekręca kluczyk
Przestawia małą dźwignię
Czternaście minut
Kąpieli w spalinach
I odchodach
Czternaście minut
Krzyków i torsji
A potem spokój
Już na zawsze
W pobliskim lesie
Wieczorem
Po ciężkim dniu pracy
W Sonderkommando
Piwo
Śmiech i wspólna fotografia
Na pamiątkę
Normalnie
Jak to
Po robocie
Ucieczka
I stałem się sam ziemią jałową.
św. Augustyn, Wyznania (II 10)
Od kiedy zabiłem Boga
Uciekam przed sobą
W drugiego człowieka
Tak bardzo boję się wolności
Uciekam przed sobą
W drugą pustkę
Płynę i zastygam
Staję się i jestem
Ale tylko
Namiętnością
Nienasyconą
Katedra
Nie miałem na bilet
Do świątyni
Więc usiadłem u stóp
Kamiennego Jezusa
Wyjąłem nóż i chleb
Patrzyliśmy
Na radosny korowód
Wychodzący z katedry
A ona spała
Pod strażą strzelistej wieży
Wyniosła i silna
Pusta
Piękna forma
Bez Boga
I wiernych
Finał
Teatru
Krzyża
Dokonany
Satori
Dopiero ta jesień
Przyniosła zrozumienie
Widok kropli wody
Na żółtym liściu
Uspokoił
Już bez pośpiechu
Żyłem dalej
Jak obłok
Odbity w wodzie jeziora
Axios
Jaki jesteś piękny
Gdy stoisz nagi
Na brzegu Axios!
Zazdroszczę
Kroplom wody
Liżącym twoje ciało
Chciałbym chociaż
Nałożyć ci chlamidę
Którą zawsze nosisz
Z taką
Niedbałą elegancją
Chciałbym tylko
Dotknąć smukłych nóg
I ramion
Zanim Zefir
Nagłym tchnieniem
Zmieni lot
Twojego dysku
Łatwość
Jakie to łatwe!
Chwyciłem krzywą
Z gwiaździstego nieba
Taką zwykłą
y = ax2
Zawieszoną bezpańsko
Między Wenus
A nosem Wielkiej Niedźwiedzicy
I z gracją podzieliłem
Na nieskończoną liczbę
Zupełnie prostych odcinków
Idealne pochodne
Rozpierzchły się
Po nieboskłonie
Chichotały
Jak małe dziewczynki
Próbowałem je uporządkować
Siłą rozumu i woli
Ale tylko czasem
Udało mi się stworzyć piękno
Bryły o tysiącach ścian
Niekiedy regularne wieloboki
Jednak nic równie doskonałego
Jak ta krzywa
Nie powstało
Nawet filozofia mi nie pomogła
W tworzeniu
Musiałem
Poprosić Boga o pomoc
A on
Tylko skinął ręką
I już...
Wrócił porządek
Gra
Na skale czarnej
Przysiadły anioły
Zwinęły skrzydła
I wyjęły kanapki
Z niebiańskich chlebaków
Wesoło majtały nogami
Śmiejąc się i zajadając
Pszenne bułki z salcesonem
Dolina pod skałą
Była szczęśliwa
Żyzna ziemia rodziła kwiaty
I rzadkie owoce
Mężczyźni mieli silne ramiona
Kobiety nosiły warkocze
Właściwie
Nie było niczego nadzwyczajnego
W szczęśliwej dolinie
Życiu ludzi
Ani w nich samych
Anioły wytarły usta obłokami
(młodość nie zna dobrych manier)
I dla zabawy zalały dolinę
Wezbranymi wodami rzeki
Pokładały się ze śmiechu
Widząc jak ludzie walczą o życie
Swoje i bliskich
Żeby było zabawniej
Dorzuciły jeszcze choroby
I nieco ognia
Ocalonym nie było łatwo
Podnieść się z kolan
Bóg odsłonił rąbek błękitu
Sprytne chłopaki – powiedział
Jutro pogracie z drugiej strony Ziemi
W wybuchy wulkanów i huragany
A w przyszłym tygodniu
Zrobimy sobie jakąś wojenkę
Rzeź Ormian albo holokaust
Na dzisiaj wystarczy zabawy
Chyba że chcecie powrzucać sobie
Dusze do piekła
Za to są dodatkowe punkty
Jest Poezja! Roman Kaźmierski CIEŃ W CIEŃ
Ekloga z października
Jezioro, jedyne otwarte oko.
Światło połyka przynętę,
ale nie daje się złapać.
Liśćmi zajmują się specjaliści
od naprawy wspomnień.
Listy udają, że nadchodzą
z przyszłości. Ślina,
którą przełyka wędkarz,
ma smak kolacji. Na tapecie
komar siedzi i nie siedzi.
Opowiada się o sobie,
choć nie umie mówić.
Na drugim brzegu ktoś
w niebieskiej wiatrówce
wspina się ścieżką po zboczu.
Wakacje na okrągło
Długo spali, dom skurczył się w hotelowy pokój.
Odtąd podróżują bezszelestnie jak czas
w zegarku cyfrowym. Nowy kościół podobny
do banku lub supermarketu, wiara siwieje.
Od rana wieczór: odcinek serialu
o życiu, jakim ma być albo nie być.
Ona, on i automatyczne dziecko,
które umie już marzyć. Wrzuca do morza
prawie nienoszone buciki:
niech sobie tańczą, niech tańczą.
Łaźnia w M.
Poniemieckie kafelki holenderskie, kościoły
powielone, pacierze dróg, łąk i zagajników.
Kamieniczki: mężczyźni w oparach, mgłach.
Stać prosto, wciągnąć brzuch, osłonić genitalia.
Stworzeni na podobieństwo, obraz
radzi sobie sam. Z sitek woda, mydliny
do ścieku, gęste jak w czasie uboju.
Szarość tej krwi, biel tła,
niebieskość ruchliwego pędzelka.
Czytając L.G. i G. A.*
Dzień rośnie w trawie.
Życie nie ma końca,
ani początku. W koronie
starej lipy śpiew trzmieli.
Jak wierni w kościele:
bez słów, są zbyt znane.
Lipa stoi samotnie,
za nią ściana zarośli.
Z gąszczu słychać kosi
gwizdek pełen krwi.
Właśnie tu miał być
zbudowany dom.
Zaczyna się i kończy
z trudem jak budowa
na czarno. Bez winy
i kary miłosne przekręty.
Zieleń po horyzont,
trawa zarasta dzień.
*Lars Gustafsson, Genadij Ajgi
Odrostki
Skryta wśród korzeni, nie wiesz nic o drewnie
na opał, o deskach skrzyń i palet, o popiołach.
Niedzielne popołudnie, a grunt pod nogami
wciąż w ruchu, gadatliwe usta, wiatr.
Nie usłyszysz, siostro krzemu i wapnia,
żadnej odpowiedzi od pnia i konarów,
od kruchych gałązek, śmieci u podnóża.
Słowa i muzyka
Johann Sebastian Bach är min vän den bäste. Forr i världen
älskade jag honom för att han aldrig grät...
Eva Ström
(1)
Swoim spojrzeniem bierzesz mnie
w cudzysłów. Cytat. Autor i tytuł
nieznany. Może to było z listu,
ale zabrakło morza i butelki, gołębia,
komputera. Jestem krótką frazą.
Powtarzam się łatwo. Powtórz mnie.
(2)
Prześladuje nas tajna straż, piosenka,
którą nucą wszyscy. Trudno wytrzymać.
Trzymaj mnie mocno między udami
jak wiolonczelę, i graj coś.
Na przykład drugą lub piątą
suitę Bacha, z tych w moll.
Proszę się przesuwać
Władca metrów kwadratowych
umiera truchcikiem.
Wysyła bliskich daleko
i błaga, żeby podeszła bliżej,
jeszcze bliżej, aż jej włosy
zakryją mu twarz.
Jest Poezja! Zbigniew Joachimiak SEZON LOTÓW TRWA
Powrót do domu w Kentucky
Skręciłem z autostrady ostrym zjazdem
i nagle zalał mnie szeroki pas zapachu ciemnego
- drażniącego śluzówki nosa -
topiącego się asfaltu.
Po zjeździe w prawo sunąłem wyrzucany
siłą odśrodkową w piaski domków
jednorodzinnych i ich zielono-żółte ogródki.
Po tej stronie Ohio wszystkie zapachy
zmieniały barwę.
Zamiast czystej zieleni sałaty w pory skóry
wnikać mi zaczęły ciemne tonacje szpinaku,
a pomiędzy napływającymi falami gorąca
wpadały mi w oczy pieprze grubego piasku.
Niosło mnie wprost na ulicę Overview,
tam moja córka rozraszała w powietrze
mleko i zapach przetartych owoców.
W usta spływał mi pot słony i zarazem
słodki od radości, że dzień nie jest stracony,
że Sybilka, moja córka
podejdzie do mnie zmieniając niebieskie
niebo w granatowe, a mnie w ciastko
posmarowane grubo wczesnym miodem.
2005
Umiera mi ojciec
Śpi prawie spokojnie, oddycha,
w dzień złości się i głośno siorbie kawę.
Nosi za sobą cewnik - cienką rurkę
łączącą go z życiem.
Chyba jest bledszy.
Umiera mi ojciec
głośno stęka podnosząc się z fotela,
słucha radia, telewizja jest zbyt głośna,
waży się, ogląda skórę, ręce.
Szepce coś do telefonu,
pewnie, że wkrótce są święta.
Umiera mi ojciec
- śmierć to będzie czyja?
Jego, tego co odejdzie, czy moja
dla zbliżenia tego, co będzie mi odjęte?
Umiera mi ojciec
czuję, że się od niego oddalam,
a on z cewnikiem stoi w miejscu.
O śmierci nie mówi.
O śmierci on umiera.
Chickasaw Street
Długa perspektywa z nagłym zeskokiem o kilkaset metrów
w dół miasta. A na początku zapach małp.
Tak się Chickasaw zaczyna.
Niewielkie kapucynki krzyczą i smrodzą,
gnijące banany czernieją, a wszystko ogarnia aromatyczny bez.
Zapach bzu to tylko początek historii ulicy,
bo już niżej panoszą się słupy podmurszałych domów
niewielkich jednopiętrowych drewnianych budowli -
w których, w porze kolacji, z każdego kąta
roznosi się zapach grzanek, szynki i sera.
W moim mieszkaniu na piętrze pierwszym, zaraz przy wejściu,
pachnie Sybilka mlekiem i kremem Johnson&Johnson.
A półki przyciągnięte ze sklepu metalowego wciąż
nie mogą uzgodnić, jak mają pachnieć książki z Polski:
oliwą, hardweres storu, czy piaskiem z wrzeszczańskiej Zaspy.
Przez ścianę przebija się drobnymi skokami zapach chilli.
Sąsiedzi - afroamerykańska rodzina - od rana przygotowują ingrediencje.
W mojej kuchni też szał: rozlało się kwaśne kalifornijskie wino,
herbata roznosi się we wszystkie strony, dzisiaj będą ruskie pierogi,
na ogniu przygotowuje się farsz z podpiekaną cebulą.
Nie mogę odgadnąć czym pachnie wykładzina. Bo pachnie.
Może tym, co zostało z pobytu poprzednich lokatorów.
Pójdę teraz w dół ulicy, bliżej down town, tam rosną porzeczki.
A i pokrzywy. Mieszka tam też rodzina skunksów, na które jest tylko
jedna rada (zdradził mi ją Andrew Tietig):
dużo, dużo aromatycznego soku z pomidorów.
Jest lato. Leniwe powietrze donosi do moich okien krzyk małp.
I zapach ich śerści. I jeszcze coś, co mnie niepokoi: to rzeka Ohio?
To rzeka miasta. Całego stanu. Całej krainy.
Tu na skraju indiańskiej ulicy pachnie całym tym światem,
który drgać będzie do końca mojej skóry. W zapachu.
Jestem cicho, cichutko
Jestem cicho, cichutko,
tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy
spostrzegłeś jasność i ciemność.
Jestem jak wtedy, gdy przyniosłeś mi
kwiaty i swój wiersz do szpitala
i przestraszone oczy w młodzieńczej twarzy.
Jestem cicho, cichutko,
gdy rano wstajesz do pracy
i gdy wracasz, i podlewasz kwiaty.
Jestem mała, twoja własna
skała, opoka dnia codziennego.
Jestem cicho, cichutko,
biję bezdźwięcznie ci brawa
i głaszczę po głowie, gdy upadasz w lęku.
Jestem twoją mamą,
od początku i poza koniec.
Cicho, cichutko
umarła.
Potem
To tylko na początku wiersze są
motylami, które licznie latają
w naszych wiosennych ogrodach.
To tylko, gdy po raz pierwszy stajesz
na jeszcze nie zdeptanej ścieżce
prowadzącej do tajemniczej owocarni...
To tylko na początku wiersze mają
skrzydła i pociagają cie do góry,
do blasku i ptaków.
Potem.
Potem słowa zaciskaja się w pięści,
w zatrzaśniętej obolałej dłoni,
w pocisku zawiniętych kostek.
Potem trzeba żmudnie odginać palec za palcem,
podważać je dłutem zakute w milczeniu,
powoli wydobywać upragnione słowa.
Trzeba mruczeć, szeptać i dreptać,
płakać, trwać godzinami w trwodze,
czekać, czy granat pięści się otworzy?
I słowa trzeba wyciągać ostroznie i powoli,
jedno, drugie, trzecie, jak ze słonecznika nasiona,
w lipcowy dzień.
Może choć jedna z tych wyschniętych pestek
pełna będzie nasieniem.
Jest Poezja! Andrzej Tchórzewski, poème en prose
Domysł
Jeszcze nie wiesz co zostało w przeczuciu!
Czy sowa śnieżna wzlatująca z odległych siedlisk nad łąki umorusane siąpiącym niespodziewanie
o tej porze deszczem. Szukająca opustoszałych komnat mysiego królestwa. Bo może zawieruszyła się jakaś istota; chora albo słaba, niezaproszona do tańca na płytach stygnących kuchni, rozgrzanych fajerek oddających w mroku pożyczoną wieczorem czerwień.
Czy – może - śmieszny owad nieporadnie zbłąkany w nieswoją porę roku. Gotów do zabicia jednym gestem ręki.
Nie wiesz i wierzysz w szczególną aurę szarości. Byt nie lśni tęczami, dźwiga w sobie skończoność jak modlitwę, którą obarczy Boga.
Znów zaczną się jałowe dysputy, znów ten brak szacunku do milczenia; jazgot, słowo, które unicestwia siebie. A z niego chaos; nieodłączne konie nomadów, parlamenty śliny, step.
Cóż przeczucie, gdy pewność nie jest naszym królestwem, a jej zaprzeczenie rozchodzi się, jak mgła po łąkach i pustych polach.
Rozstaje
Latem, zmęczony strumień dogorywa. I gdyby nie wilgoć omszałych kamieni, nierozpasanie wektorów promienia, byłby ustał.
Światło heraklitejskie nie mówi do nas, nie powierza nam swych skarbów oddanych w aporiach przez wędrownych filozofów.
Mają zdarte sandały i puste łysiejące głowy. Przypominają owady, których się boimy, bo według prognozy wkrótce zawładną światem.
Naturalnie to nie jest nasz świat, ale i nie ich.
Nie wiemy dokąd prowadzą drogi strumieni, gdzie przetną się z ludzkimi, gdzie wzejdą przypadkowe siedliska i którędy pójdą karawany przenoszące nadmiar cierpliwości.
Ślimak
Natura uzewnętrznia swoje przeciwieństwa. Daje nam Biblię i Koran i tysiące ksiąg spisanych niedokładną ręką. Wymusza na nas przypowieści, moralitety, ale sama pozostaje baśnią własnych ogrodów.
Śluz przykryty płytką. Pancerz i galaretka, żel ciągle używany przez wilgoć. Ciężar, który nas zgina, a jemu służy za schronienie. Dom wędrowny, cierpliwy.
Patrzę, jak opustoszał i nawet nie potrafię się domyślić adresu właściciela. Może odszedł. Ogarnia mnie lęk jak w obliczu wspaniałych grobowców.
Zapewne są już puste, ograbione. Nie słuchają szemrzących wód, ceramika odpada z nich
i ślady zniczy przywodzą wspomnienie pamięci.
Po ten jakoś nie sięga nikt. Chyba, że kazuar, który uciekł z zoo rozwaliłby dawną siedzibę ślimaka.
Czy żyje? Dość pytań! Głupio, w swoim języku pytać o ślad lotki ciśnięty przez Tajemnicę.
Okno
Zamknięty w szarości. Śledzisz krople bębniące w blachę parapetu. Gdzieś daleko - miliony lat świetlnych- jest Mauritius i Beniowski spowiadający się u Komendanta. Przypomnienie imperium, zarzut złych chęci wobec przegniłej Korony. Ponawiany, powtarzany z uporem, chociaż wszystkie imperia mijają.
Comte, comte.
Ty, ta z wakacyjnej opowieści, jedziesz korytami wyschniętych rzek i spotykasz dzieci malgaskie, znające dobrze mechanizmy jeepa i radość fotografii.
Festiwal odrębny. Na karaibskich beczkach po ropie. Otwarty na ocean. Festiwal bosych pięt
i rozognionej ziemi. „Zupełnie jak niedźwiedzie smorgońskie”. Ulubiona rozrywka arystokratów, strach politei podzielany przez Arystotelesa. Lęk, lęk!
A tu: monotonia. Blokowisko. Wytwór złej cywilizacji, produkt tablic demograficznych.
Jak dobrze, że nie podchodzisz do okna. Mając je w sobie.
Matura in vitro
Czytam i … nie przecieram oczu. Przywykła do wyskoków słowa. Przychodzą różni, nadając mu swoje znaczenia. Coraz bardziej wchodzimy w bezsens, w bezmiar nonsensu.
Mit wieży Babel sam się rozpowszechnia w sporych nakładach. Ludzie milczą lub plują (z lubością?)
„Matura in vitro i zapłodnienie z religii”.
„Poprzestawiały Ci się wersety albo przyjęłaś starą technikę dadaistów” - mówi partner, który jeszcze nie tak dawno był całkiem zagorzałym kochankiem, wielbicielem tej mojej etcetera.
„Panuję nad wersetami,montaż słów odbywa się we mnie, voodo morfemu. Patrz, czym nas karmią. Sieczka, obrok.
Tu, dwójka znanych w przededniu rozwodu, ona szuka mieszkania w eleganckiej dzielnicy - a może na odwrót - On jedzie na Bahamy - a może na odwrót - nie zaprzecza, że lubi windsurfing, a tam dwudziestoletnia matka wyskoczyła z okna prosto pod autobus. Z pewnością jeszcze żyła kiedy ją rozjechał”.
„Coś trzeba włożyć do tego garnka”.
Słowa nie zawsze kończą się myślą... Kto wie, może jesteśmy centaurami, wchłaniającymi ten bezduszny owies, rozciapaną Karmę.
Polowanie na żmije
Przykucnąć i nie zrywać jagód. Wbrew Elżbiecie Barret. Szukać róż dzikich, niezgodnych ze Słowackim. Wnosić do tej wonnej świątyni ducha modlitw. Szperać w zakamarkach słów.
A tam, pomiędzy paprociami przemknęła żmija. Las jej odszumiał na znak przyzwolenia. Rozścielił się wygodnym szlakiem; ucieczka. Przed rozdziawionym ze zdziwienia brezentowym workiem i rozdwojonym, kłamliwym kijem. Troska o potomstwo zostawione
w komyszach. Lekka bryza łagodzi ostrza traw, prostuje źdźbła schylone ku prawu ciążenia. Wszystko jak w tej wieży, gdzie Tycho de Brache śledził lot komet.
Właśnie przelatuje włóknista zapowiedź zagłady. A tu SĄ znaki, trafnie odczytane; to ludzie łowią żmije dla pieniędzy. Z niezrozumiałych powodów. Gdyby wszystkie istoty stosowały swój kod, powstałby chaos.
Na początku, więc, było przemykanie. Syk. Groźba. A później - pełnia chaosu.
I bóg żmij ładu nie zaprowadził, scedował wszystko na człowieka. Popłoch.
A cóż on potrafi? Niszczyć tam, gdzie godzi się ocalać. Tęsknić za gramem jadu, pisać na korze brzozy sokiem wyciśniętym z jagód.
Wznosić miasta, do których żmija nie ma dostępu, a zdrada - owszem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)