Z Jeziork, przez Budę Ruską, ku Czarnej Hańczy prowadzą dwie polne drogi. I na skraju jednej z nich, tej rzadziej uczęszczanej, siedzę na dużym kamieniu. Dookoła rozciąga się klasyczny krajobraz polodowcowy. W pierwszym momencie dostrzega się liczne niewysokie wzniesienia. Zaraz potem uwagę przyciąga niebo, które latem jest najczęściej błękitne, a przez resztę roku bardzo często zachmurzone. Po pobieżnym zaznajomieniu się z tym pejzażem, przychodzi czas na dostrzeganie poszczególnych jego elementów: z rzadka rozrzuconych zabudowań, gruntowych dróg przecinających pola i pastwiska, na których pasą się krowy i konie; pojedyńczych drzew albo zagajników wieńczących wzgórza, bagien lub podmokłych łąk znajdujących się w obniżeniach terenu. Zauważa się też kamienie rozmaitej wielkości.
Nie po to jednak rozsiadłem się na jednym z nich, zresztą okazałym, aby odpocząć - nie zdążyłem bowiem się zmęczyć. Ale chciałem poczuć pod sobą bryłę granitu, starannie wygładzoną w czasie, gdy była wleczona z dalekiej północy. A później jeszcze polerowaną przez rozmaite czynniki atmosferyczne (ten powolny proces, zresztą trwa nadal). Bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że pod sobą mam Skandynawię. I to pomimo tego, że równocześnie dzielą mnie od niej setki kilometrów.
Bardzo długo te kamienie były dla mnie tylko kamieniami, niczym więcej. Z tym, że kojarzyłem je niezmiennie z wakacjami, czyli okresem bardzo przyjemnym, a konkretnie z pewnymi zajęciami jakie wykonywałem podczas licznych pobytów u Dziadków. Tych mniejszych używało się do wbijania metalowych prętów, aby uwiązać na pastwisku krowę lub konia. Zawsze bowiem jakiś kamień leżał w zasięgu ręki. Podczas zaś przerw w pracy na polu, odpoczywało się siedząc na miedzy, obok okazałych głazów i stert mniejszych kamieni (zwie się je tu kamienicami). Tutejsi rolnicy od pokoleń znosili i zwozili je z pól. I nadal to czynią, gdyż każdego roku, za sprawą deszczy i roztopów wiosennych, odsłaniane są kolejne, przede wszystkim niewielkie. Na kamieniach leżących na miedzach, wystawionych na intensywne działanie słońca, lubią wygrzewać się jaszczurki zwinki. Pomiędzy kamieniami mają one zresztą swoje kryjówki. Podobnie jak niektóre ptaki, na przykład dudki. Intensywne nasłonecznienie sprawia, że towarzyszące owym odłamkom skalnym poziomki mają wyjątkowo słodkie owoce.
Kamieni jest tu tyle, ile gwiazd na niebie – mawiają mieszkańcy tej krainy, na którą, obok wspomnianych pagórków i dolinek, zagajników, bagien, niewielkich pół i łąk, dróg polnych, kamieni, składają się też nieduże wioski, liczne jeziora, lasy. A gdy w bezchmurną noc spojrzy się w górę, liczba widzianych gwiazd może przyprawić o zawrót głowy. Taką liczbę ciał niebieskich, gdy nie korzysta się z żadnych przyrządów, można podziwiać tu i w górach.
Nie ma żadnej przesady w porównaniu kamieni do gwiazd, gdyż kamieni jest tu naprawdę bardzo wiele. Widać je na miedzach, poboczach dróg, polach, w fundamentach budynków, w piasku bądź żwirze dróg. Usiane nimi są brzegi i dna jezior, a także rzek. To porównanie odnosi się zarówno do dużych okruchów jak i bloków skalnych (nawet kilkutonowych) przywleczonych przez lodowiec, które geolodzy określają łącznym mianem: eratyki. Z tym, że ogromna większość ludzi te okazalsze odłamki nazywa kamieniami polnymi, zaś całe bloki - głazami narzutowymi (niekiedy, ale znacznie rzadziej, także narzutowcami).
Naukowa nazwa eratyk pochodzi od łacińskiego erraticus, co znaczy błądzący. Lecz powstaje pytanie: dlaczego od tego słowa wywiedziono tę nazwę? Czyżby ten, kto pierwszy użył tego terminu i ci, którzy go zaakceptowali, byli zdania, że owe kamienie przemieszczały się w poszukiwaniu określonego celu, szukały właściwej drogi, wyjścia skądś? A jeśli ów cel istniał, to co nim było według autora tej nazwy? Ale może przemieszczały się bez żadnego określonego celu?
Ich pochodzenie z Gór Skandynawskich nie ulega wątpliwości, przynajmniej na razie. Właśnie w tych górach odnaleziono bowiem konkretne miejsca zbudowane ze skał o identycznym składzie jak eratyki, wśród których są granity, granitognejsy, sjenity, gnejsy, piaskowce, wapienie, bazalty, ryolity, melafiry i porfiry. Póki ich obecności na południe od Skandynawii nie zaczęto tłumaczyć wielokrotnymi wizytami lodowca, uważano, na przykład, że wskutek potężnego trzęsienia ziemi otworzyły się ogromne otchłanie, w które runęły wody z potężną siłą, porywając ze sobą olbrzymie masy ziemi, piasku i odłamków skalnych. I to właśnie wtedy doszło do przemieszczenia eratyków. Z kolei inna teoria naukowa obecność głazów i kamieni z dala od Gór Skandynawskich tłumaczyła zalaniem lądów przez morza i oceany w epoce lodowcowej. Wtedy to fragmenty skał miały przemieszczać się na... dryfujących krach. Ale to były tłumaczenia zawarte w dawnych teoriach naukowych. A teorie to mają do siebie, że ich żywot niekiedy jest bardzo krótki.
Nie uśmiechajmy się z politowaniem, czytając o powyższych, czy innych poglądach ówczesnych naukowców, a ich teorii nie nazywajmy zabawnymi. Reprezentowały one bowiem ówczesny stan wiedzy. Do tego nie możemy wykluczyć, że tych którzy przyjdą po nas, rozczuli, albo wręcz rozśmieszy do łez, wytłumaczenie, iż nasuwający się wielokrotnie lodowiec przyniósł ze Skandynawii, daleko na południe, rozmaitej wielkości fragmenty skał.
*
Pierwszych ludzi, którzy tu się pojawili, a byli to myśliwi, kwestia pochodzenia kamieni, które widzieli wszędzie dookoła, z pewnością nie zajmowała. Mogli co najwyżej zrzymać się na fakt, że wśród takiej ich obfitości, mało jest krzemieni, z których stosunkowo łatwo można sporządzać narzędzia, krzesiwa oraz ostrza włóczni i groty strzał. Ale pytanie na temat pochodzenia kamieni zadawali (sobie) rolnicy. I to pewnie już pierwsi. Po pewnym czasie, gdy coroczne zbieranie kamieni z pól nie przynosiło spodziewanych efektów, z pewnością to pytanie nieco zmodyfikowali. I brzmiało ono prawdopodobnie tak: skąd wciąż! biorą się te kamienie?
Najczęściej udzielali dwóch odpowiedzi, jako najbardziej oczywistych. Ich oczywistość wynikała z tego, że ludzie swe życie wiodą na styku ziemi z niebem. Mówili więc: odłamki skalne przybywają z Kosmosu, albo stwierdzali: przenikają z wnętrza Ziemi. Każda z tych odpowiedzi miała swych zwolenników (byli też i tacy, którzy uważali, że oba wyjaśnienia są właściwe). Inne wyjaśnienia nie wchodziły w grę. No bo jak inaczej, na tak zwany chłopski rozum, można było wytłumaczyć fakt, że na polu uprzątniętym z kamieni, jakby nic, w następnym roku pojawiały się następne. Wyjaśnienie mogło mieć źródło w Niebie bądź w Ziemi. Mieszkańcy wiosek rozrzuconych pośród pagórków, wierzyli w to jeszcze całkiem niedawno. Zdarzało się, że winą za obecność kolejnych kamieni obciążano też Złego. Ale i to było najzupełniej zrozumiałe, skoro tyle o nim mówiono, choćby w niedzielę, w kościele. To czego dowiadywano się o nim, jednoznacznie wskazywało na to, że jest on zdolny do takich niecnych czynów. Szkodzić bowiem lubi.
Słudzy owego Złego, to jest diabły, na jego polecenie, zajmowały się także układaniem obok siebie (w jakim celu?), na powierzchni setek metrów kwadratowych, spłaszczonych głazów, szerokich niekiedy nawet na przeszło metr. Patrząc na nie można przyrównywać je do kocich łbów, jakimi została wyłożona część ulic, w niektórych tutejszych miejscowościach. To porównanie nie wypada jednak korzystnie dla rezultatów pracy ziemskich brukarzy. Z kolei wspomniane efekty pracy diabłów-brukarzy (jeśli to w ogóle byli oni) można podziwiać na dnie wielu jezior (przykładem może być jezioro Hańcza). To zresztą jest dosyć charakterystyczne dla diabłów występujących w podaniach zwanych ludowymi, że wykonują one ciężkie prace. Pracami fizycznymi, ani jakimikolwiek innymi, nigdy nie parają się aniołowie. Z tych podań wyjawia się dosyć jednoznaczny obraz marzeń ludzi skazanych na zdobywanie kawałka chleba własnymi rękami. Jak również to, że człowiek ciężkiej pracy fizycznej, jakby podświadomie, czuł związek z większością czartów (bo nie z czarcią arystokracją. Nie mówiąc już o Złym). Marzenie o tym, by nie pracować, co dla większości ludzi, jeszcze niedawno, było równoznaczne z niewykonywaniem pracy fizycznej, było podszyte marzeniem, aby wieść życie... anielskie.
*
Gdy liczba eratyków i ich rozmiary uniemożliwiały oczyszczenie z nich jakiegoś miejsca, pozostawało ono porośnięte lasem bądź stawało się pastwiskiem. Przykładem tej drugiej możliwości jest Głazowisko Bachanowo, gdzie na powierzchni 3 hektarów spoczywa około 10 tysięcy głazów. Przy czym obwód kilku spośród nich wynosi od 6 do 9 metrów. Pośród tych odłamków skalnych pasą się krowy, konie i owce.
Takich głazowisk jeszcze niedawno było wiele. Lecz poczęły znikać, gdy coraz intensywniej zaczęto pozyskiwać miejscowy materiał skalny do budowy dróg i różnego rodzaju budynków. Tym bardziej, że był to materiał łatwo dostępny, jakby czekający na wykorzystanie. Ale niekiedy dzieje się tak, że bujne podszycie leśne sprawia, że kamienie pozostają ukryte przed ludzkim wzrokiem. Rosnące często na nich porosty i mchy uzupełniają jeszcze dodatkowo to maskowanie.
Znikanie tutejszych kamieni z miejsc, gdzie pierwotnie się znajdowały, zapoczątkowali już pierwsi znani nam z imienia gospodarze terenów nad jeziorami Hańcza i Wigry oraz nad rzeką Czarną Hańczą (także wschodniej części Mazur) – Jaćwingowie. To oni z ziemi, drewna i właśnie z kamieni wznieśli kilkadziesiąt grodów jak i setki kurhanów, w których pochowali swych kolejnych wodzów plemiennych. Z tym, że stożkowych nasypów nad grobami ostatnich przywódców nie miał już kto usypać – kolejne wyprawy, systematycznie podejmowane przez Krzyżaków, jak również przez Mazowszan i Rusinów, przyniosły większości Jaćwingów śmierć. Pozostali zbiegli lub zostali siłą przesiedleni.
Tutejszy krajobraz zmienia się powoli. A zmiany następują zarówno za sprawą człowieka (przykładem może być wybudowana droga, wycięty szpaler drzew) jak i natury. Te naturalne są dwojakiego rodzaju. Odbywają się bowiem zarówno w skali makro jak i mikro. Te pierwsze dotyczą całego krajobrazu, jak i jego poszczególnych elementów, takich jak jeziora, lasy, bagna, cieki wodne. Tego typy zmiany można już zaobserwować w czasie jednego, nawet przeciętnej długości, ludzkiego życia. Chociażby w postaci zanikających mniejszych zbiorników wodnych bądź fragmentów większych. Natomiast mikrozmian nie sposób zauważyć gołym okiem. I to nawet wówczas, kiedy w grę wchodzi najdłuższe ludzkie życia. Nie zostanie bowiem w czasie jego trwania dostrzeżony (chyba, że przy użyciu precyzyjnej aparatury), na przykład, proces erozji kamieni. A przecież działają na nie ustawicznie deszcz, różnica temperatur, wiatr.
*
Głazy i kamienie, które napotyka się tutaj na każdym kroku, jak na razie, są niemymi świadkami tego, co działo się na tym skrawku Ziemi w ciągu ostatnich tysięcy lat. Lecz może już niedługo okaże się, że niektóre z nich działają od wieków jak camera obscura. Może to, przykładowo, dotyczyć tych, które posiadają przynajmniej jedną dziurę czy szczelinę. Wtedy we wnętrzu kamienia, na wprost otworu, pojawia się obraz, który zostaje utrwalony. Gdyby okazało się to prawdą, a my nauczylibyśmy się pozyskiwać owe nakamienne fotografie, nie wykluczone, że zobaczylibyśmy masy lodu nasuwającego się na południe, albo cofającego się na północ. Może zaznajomilibyśmy się także z etapami powstawania jezior, rzek, różnego rodzaju wzniesień (kemów, moren, ozów). Zobaczylibyśmy przemieszczające się nad odłamkami skalnymi bądź obok nich, w zależności od ich rozmiarów, rozmaite zwierzęta przywabione roślinnością, jaka coraz liczniej zaczęła się pojawiać w miejsce ustępujących lodów i śniegów. Moglibyśmy spojrzeć na ludzi, jacy pojawili się na tej ziemi w ślad za zwierzyną.
Może byłoby nam dane zobaczyć, jak ponad głazami i kamieniami wyrastają drzewa ograniczające do nich dostęp światła. A niekiedy wręcz uniemożliwiające obserwację nieba udekorowanego mrowiem kamieniopodobnych gwiazd. Po upływie tysiącleci, większość tych przybyszów ze Skandynawii ponownie znalazła się na otwartej przestrzeni. Człowiek, posługując się początkowo ogniem i siekierą, a potem piłą, unicestwił bowiem większość tutejszych lasów. Niewykluczone, że i ten proces został zarejestrowany.
Może też okazać się, że wnętrza niektórych kamieni zawierają jakby zapis stopniowej przemiany ścieżek w drogi, przy których zaczęły następnie powstawać wioski, a potem także grody. Z kolei kamienie pogrążone w wodach, być może utrwaliły obrazy z życia, jakie toczyło się w jeziorach i rzekach.
Nie należy jednak wykluczyć i takiej możliwości, iż te swoiste camery obscury zawierają „dokumentację”, która wywróci do góry nogami teorie naukowe na temat tego, co kiedyś tu się działo. Możemy dowiedzieć się chociażby, że fragmenty Gór Skandynawskich dotarły na południe w zupełnie inny sposób, niż dotąd sądziliśmy.
*
Władysław Kopaliński w swym „Słowniku symboli” odnotował, że kamień jest symbolem „praprzyczyny, istnienia, kości Matki-Ziemi; Słońca, ognia, grzmotu, potęgi (opiekuńczego bóstwa), bóstwa, Boga, ołtarza; Chrystusa, Kościoła, św. Piotra, próby, męczeństwa, śmierci; duszy (która opuściła ciało); grobu; obrony duszy zmarłego; świadka; kary; martwoty; nieczułości; jałowości; ciężaru; fundamentu; siły, twardości, niezmienności, spoistości; broni; twardości, trudu; długowieczności, wigoru życiowego, płodności, bezpłodności; fallicznym; milczenia, mowy, pamięci, mądrości; zgody z samym sobą, wewnętrznej harmonii, (amulet) szczęścia i zdrowia; złości; bólu. Roztrzaskany głaz oznacza rozkład psychiczny, kalectwo, śmierć i zniszczenie”*.
Rolnicy uprawiający tutejsze nieduże, mało urodzajne pola i wypasający konie i krowy na „ubogich” pastwiskach, nie domyślają się, że te odłamki skalne różnej wielkości, wiodą jakby podwójne życie. Tkwią bowiem w miejscach, które wyznaczył im los, a niejednokrotnie także człowiek, ale jednocześnie symbolizują tak wiele spraw. Z tym jednak zastrzeżeniem, że każdy z tych rolników nie ma wątpliwości, co do tego, iż kamienie, z którymi wciąż się stykają, są twarde, długowieczne i jałowe. Bo czyż w świecie, w którym przyszło im żyć, jest coś równie twardego, długowiecznego i jałowego jak te fragmenty Skandynawii?
*
Nad tą krainą unosi się smutek. Mało tego, stanowi jej integralną część. Tak jak wspominane kilkakrotnie bagna, pagórki, drogi polne, w których nawierzchni tkwi mnóstwo drobnych kamieni. Lecz nie jest to smutek dojmujący, przygniatający człowieka. Z racji mojej nieprzemijającej niechęci do zdrobnień, nazwę go lekkim smutkiem.
Ktoś kto zjawi się tu latem, smutku tego najpewniej nie odczuje. Zdecydowana większość spośród przebywających tu urlopowiczów, zbyt jest bowiem zajęta tak zwanym wypoczywaniem, aby wczuwać się w atmosferę tej krainy. Dzień z pewnością nie skłania ku temu - nazbyt wiele bowiem się dzieje. Nie inaczej zresztą jest wieczorami. Do tego błękitne niebo, które latem tu dominuje, sprzyja utrzymaniu pogodnego samopoczucia. Zaś letni deszcz jest źródłem takich samych nastrojów, jakie wywołuje także w tych zakątkach Ziemi, które uważane są za atrakcyjne pod względem turystycznym. Nie ma w nim, więc niczego specyficznego dla krainy głazów i kamieni. Tak więc jej obraz, jaki zabierze ze sobą wspomniany turysta, będzie urokliwy, niemal sielski, czyli... nie do końca prawdziwy.
Tymczasem przez pozostałe trzy czwarte roku, ów smutek będzie odczuwany nawet przez tych, którzy zajrzą tu na krótko. Jakie są jego źródła? Rozmaite (jedna przyczyna absolutnie nie wchodzi w grę). Sądzę, że jednym z nich są właśnie głazy i kamienie. To, że wymieniam je na pierwszym miejscu wynika wyłącznie z tego, że stanowiły one dotąd główny temat niniejszego tekstu. Ale to, że mają swój udział w „wytwarzaniu” owego smutku, nie budzi we mnie żadnych wątpliwości. Ich obecność na każdym kroku świadczy bowiem o biedzie tej krainy. I mimo, że ostatnio wiele w tym względzie się zmieniło, to sama pamięć o ciężkich warunkach życia na tych nieurodzajnych ziemiach dziesiątków generacji rolników, skutecznie podtrzymuje ów smutek. Tak więc, prędzej czy później (najczęściej, prędzej), da on o sobie znać.
Kamienie narzutowe, zarówno te wielkie, jak i mniejsze, a także sterty drobnych kamieni zgromadzonych na miedzach, przy drogach, mogą wywołać również innego jeszcze rodzaju myśli. Tkwią tu już bowiem dziesiątki wieków, ale ich wiek liczony jest w milionach lat. I przez ten czas dane im było wieść „życie kamienne”, które nie tylko teoretycznie, ale również praktycznie jest wieczne. W ciągu wieków spoczywał na nich wzrok ludzi i zwierząt należących do setek pokoleń. Świadomość tego może działać przygnębiająco. Bo czyż może być inaczej, kiedy myśli się o nieuchronności losu wszystkiego co żyje, co czuje?
Nieurodzajne tutejsze ziemie nie sprzyjały dużemu zaludnieniu. I tak jest nadal. Nie ma w tym względzie, aż tak dużej różnicy między rozległą Puszczą Augustowską, pośród której rozrzucone są nieliczne wsie, a pozostałą częścią tej krainy, gdzie nie ma dużych komleksów leśnych. Ale także przebywając poza wspomnianą puszczą, można odbyć wielogodzinną wędrówkę i po drodze nie spotkać ani jednego człowieka. Co najwyżej usłyszy się ludzkie głosy, zobaczy kogoś w oddali. A to może wywołać uczucie osamotnienia, opuszczenia spowodowanego wrażeniem, że jest się na krańcu świata zamieszkiwanego przez ludzi.
Szare chmury, poza oczywiście latem, bardzo często obecne na niebie, też nie sprzyjają obecności pogodniejszych wrażeń i odczuć. Jak już wspomniałem, jezior jest tu wiele. I można by sądzić, iż ich błękitne wody będą skutecznie rozproszać smutek. Lecz poza jednym dużym i kilkoma średniej wielkości, ogromną większość stanowią nieduże zbiorniki. A szare chmury, przeglądając się w nich i dominując nad nimi, odbierają niebieskość ich wodom, upodabniają je kolorystycznie do siebie. W przypadku większych jezior jest to o wiele trudniejsze.
Takie, a nie inne myśli mogą też być efektem występowania licznych bagien na tym terenie. Nie ma istotnego znaczenia to, że jedynie kilka należy do rozległych. Bez względu na wielkość, wszystkie moczary budzą bowiem respekt w ludziach, obawiających się, że mogą, dosłownie, zapaść się w nich, nie pozostawiając żadnych śladów. Tak, obecność bagien może również mieć wpływ na obecność w tutejszym powietrzu smutku.
*
Przez pół godziny siedziałem na głazie, na skraju wspomnianej drogi. W tym czasie dostrzegłem w otaczającej mnie scenerii tylko jednego człowieka. I to z dużej odległości. Może to była kobieta, może mężczyzna.
Nim wstałem i ruszyłem w dalszą drogę, ku Czarnej Hańczy, przyszło mi na myśl, iż nie można wykluczyć tego, że sprawcą pojawienia się skandynawskich kamieni, i to nie tylko w najbardziej północno-wschodnim zakątku Polski, ale w całej północnej Europie, jest jednak Zły? To fakt, że nikt nie pozostawił żadnych zapisków, iż widział go jak o północy ciskał, z jakiejś gwiazdy kamienie. A niektóre spośród nich były ogromne. Lecz nikt też nie pozostawił pisemnych świadectw na temat tego, iż pewnego bardzo mroźnego ranka, zobaczył wzdłuż całego północnego horyzontu Coś ogromnego, białego. I to Coś ogromniało z miesiąca na miesiąc, aż...
* Władysław Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa: Oficyna Wydawnicza Rytm, 2006.