8 grudnia 2010 roku w Bibliotece Narodowej w Warszawie odbył się kongres inaugurujący Republikę Książki, czyli niezwykle ambitny, długofalowy projekt, w ramach którego twórcy, politycy, bibliotekarze i biznesmeni zamierzają podjąć wspólne działania w celu przezwyciężenia głębokiego kryzysu czytelnictwa w Polsce.
„Wierzymy, że czytanie jest źródłem naszej wolności i niezależnego myślenia. Wierzymy, że czytanie stymuluje kreatywność i tworzy potencjał twórczy. Jesteśmy przekonani, że czytanie pobudza wyobraźnię, pomaga odnaleźć się we współczesnym, niejednoznacznym świecie, pozwala zrozumieć siebie i innych, uczy mądrze decydować, uniknąć konfliktu, pokonać strach. My, wspólnota ludzi czytających, pragniemy uczynić wszystko na rzecz promocji czytelnictwa” – oświadczyli zgodnym chórem uczestnicy kongresu i twórcy Republiki Książki.
Natomiast Minister Kultury Bogdan Zdrojewski zapowiedział przeznaczenie w ciągu najbliższych trzech lat 150 mln zł na budowę i modernizację bibliotek gminnych, 15 mln na zaopatrzenie tych bibliotek, 6 mln rocznie na wspieranie wydawców, 8,5 mln rocznie na rzecz poprawy społecznego wizerunku książki i aż 35 mln na digitalizację zasobów bibliotecznych.
Tylko ktoś niegodziwy lub kompletnie szalony mógłby krytycznie ocenić ten podziwu godny projekt i tylko ktoś bardzo naiwny może być przekonany o jego nieuniknionym, spektakularnym sukcesie. Problem polega na tym, że prawdziwe przyczyny głębokiego kryzysu czytelnictwa w Polsce mają nie tylko ekonomiczny, ale też nieco inny, kulturowy charakter. To jasne, że ktoś, kto bez grosza przy duszy wchodzi do upadającej księgarni, ma mniejsze szanse na przeczytanie dobrej książki niż ktoś, kto z wypchanym portfelem wchodzi do znakomicie zaopatrzonej księgarni. Lecz jasne jest również to, że poziom czytelnictwa w naszym kraju obniża się równocześnie ze wzrostem naszych dochodów, a wciąż malejący popyt idzie w parze z rozwojem rynku wydawniczego i wciąż rosnącą podażą. Książek ciągle przybywa, a czytelników ubywa.
Ten paradoksalny stan rzeczy świadczy niezbicie o tym, że nieczytanie książek zaczęło nam się opłacać. Długie lata transformacji ustrojowej nauczyły nas pragmatyzmu, sprytu i ostrożności, lecz nie uznania dla ludzi pokroju doktora Judyma, Hamleta, czy Don Kichota. Powiedzmy to sobie otwarcie: ani czytanie książek ani ich posiadanie nie stanowi już przepustki do wyższej klasy społecznej, a inteligenckie wyznaczniki statusu społecznego ustąpiły miejsca znacznie mniej inteligenckim wyznacznikom biznesowo-medialnym. Z wielu sondaży wynika, że w zastraszającym tempie wzrasta ilość osób, dla których czytanie książek jest równoznaczne ze stratą czasu.
Z licznych badań przeprowadzanych przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej wynika, że w ciągu ostatnich lat drastycznie zmienił się stosunek ludzi wykształconych do księgozbiorów domowych. Okazuje się, że w ostatnich latach to właśnie oni najchętniej likwidowali swoje prywatne biblioteczki. Zważywszy fakt, że według sondaży BN główną zawartość owych biblioteczek stanowiły różnego rodzaju poradniki, romanse i kryminały, trudno nie dojść do wniosku, że literatura piękna, literatura faktu, poezja i eseistyka nikogo już nie obchodzą.
W udzielonym nie tak dawno Gazecie Wyborczej wywiadzie Beata Stasińska, współzałożycielka znanego wydawnictwa W.A.B. zauważyła, że „U nas książka jest nieobecna w życiu publicznym. Celebryci, VIP-y niechętnie pokazują się z książką. Ile jest postaci w naszych serialach, które czytają książkę, żartują, spierają się na jej temat? Amerykanie robią zabawne filmy o klubach miłośniczek Jane Austen. W Polsce ten, kto czyta, stał się w medialno-ludowym odbiorze jakimś, za przeproszeniem, frajerem, który nie wie, na czym polega prawdziwe życie, gdzie są pieniądze i, jak to się teraz elegancko mówi, fun”.
No właśnie, nic dodać, nic ująć! I właśnie z tego powodu tylko ktoś niegodziwy lub kompletnie szalony może krytycznie oceniać godny podziwu projekt o nazwie Republika Książki i tylko ktoś bardzo naiwny może być przekonany o jego nieuniknionym, spektakularnym sukcesie.
„Wierzymy, że czytanie jest źródłem naszej wolności i niezależnego myślenia. Wierzymy, że czytanie stymuluje kreatywność i tworzy potencjał twórczy. Jesteśmy przekonani, że czytanie pobudza wyobraźnię, pomaga odnaleźć się we współczesnym, niejednoznacznym świecie, pozwala zrozumieć siebie i innych, uczy mądrze decydować, uniknąć konfliktu, pokonać strach. My, wspólnota ludzi czytających, pragniemy uczynić wszystko na rzecz promocji czytelnictwa” – oświadczyli zgodnym chórem uczestnicy kongresu i twórcy Republiki Książki.
Natomiast Minister Kultury Bogdan Zdrojewski zapowiedział przeznaczenie w ciągu najbliższych trzech lat 150 mln zł na budowę i modernizację bibliotek gminnych, 15 mln na zaopatrzenie tych bibliotek, 6 mln rocznie na wspieranie wydawców, 8,5 mln rocznie na rzecz poprawy społecznego wizerunku książki i aż 35 mln na digitalizację zasobów bibliotecznych.
Tylko ktoś niegodziwy lub kompletnie szalony mógłby krytycznie ocenić ten podziwu godny projekt i tylko ktoś bardzo naiwny może być przekonany o jego nieuniknionym, spektakularnym sukcesie. Problem polega na tym, że prawdziwe przyczyny głębokiego kryzysu czytelnictwa w Polsce mają nie tylko ekonomiczny, ale też nieco inny, kulturowy charakter. To jasne, że ktoś, kto bez grosza przy duszy wchodzi do upadającej księgarni, ma mniejsze szanse na przeczytanie dobrej książki niż ktoś, kto z wypchanym portfelem wchodzi do znakomicie zaopatrzonej księgarni. Lecz jasne jest również to, że poziom czytelnictwa w naszym kraju obniża się równocześnie ze wzrostem naszych dochodów, a wciąż malejący popyt idzie w parze z rozwojem rynku wydawniczego i wciąż rosnącą podażą. Książek ciągle przybywa, a czytelników ubywa.
Ten paradoksalny stan rzeczy świadczy niezbicie o tym, że nieczytanie książek zaczęło nam się opłacać. Długie lata transformacji ustrojowej nauczyły nas pragmatyzmu, sprytu i ostrożności, lecz nie uznania dla ludzi pokroju doktora Judyma, Hamleta, czy Don Kichota. Powiedzmy to sobie otwarcie: ani czytanie książek ani ich posiadanie nie stanowi już przepustki do wyższej klasy społecznej, a inteligenckie wyznaczniki statusu społecznego ustąpiły miejsca znacznie mniej inteligenckim wyznacznikom biznesowo-medialnym. Z wielu sondaży wynika, że w zastraszającym tempie wzrasta ilość osób, dla których czytanie książek jest równoznaczne ze stratą czasu.
Z licznych badań przeprowadzanych przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej wynika, że w ciągu ostatnich lat drastycznie zmienił się stosunek ludzi wykształconych do księgozbiorów domowych. Okazuje się, że w ostatnich latach to właśnie oni najchętniej likwidowali swoje prywatne biblioteczki. Zważywszy fakt, że według sondaży BN główną zawartość owych biblioteczek stanowiły różnego rodzaju poradniki, romanse i kryminały, trudno nie dojść do wniosku, że literatura piękna, literatura faktu, poezja i eseistyka nikogo już nie obchodzą.
W udzielonym nie tak dawno Gazecie Wyborczej wywiadzie Beata Stasińska, współzałożycielka znanego wydawnictwa W.A.B. zauważyła, że „U nas książka jest nieobecna w życiu publicznym. Celebryci, VIP-y niechętnie pokazują się z książką. Ile jest postaci w naszych serialach, które czytają książkę, żartują, spierają się na jej temat? Amerykanie robią zabawne filmy o klubach miłośniczek Jane Austen. W Polsce ten, kto czyta, stał się w medialno-ludowym odbiorze jakimś, za przeproszeniem, frajerem, który nie wie, na czym polega prawdziwe życie, gdzie są pieniądze i, jak to się teraz elegancko mówi, fun”.
No właśnie, nic dodać, nic ująć! I właśnie z tego powodu tylko ktoś niegodziwy lub kompletnie szalony może krytycznie oceniać godny podziwu projekt o nazwie Republika Książki i tylko ktoś bardzo naiwny może być przekonany o jego nieuniknionym, spektakularnym sukcesie.