Wszystko, cały świat rzeczywisty czy świat wyobraźni, mieści się w sztuce. Nie ma takiego stworzenia ani takiego zjawiska w naturze, ani takich uczuć, ani takich myśli, które by niegodne były artystycznej twórczości. Cały człowiek i cała przyroda może się objawić w sztuce pod jednym jedynym warunkiem, żeby całe dzieło nosiło piętno geniusza albo przynajmniej talentu.
Stanisław Witkiewicz, Malarstwo i krytyka u nas
Jeśli na scenę Carnegie Hall wyjdzie facet i zwymiotuje, to zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że to sztuka.
Woody Allen, Życie i cała reszta
Operari sequitur esse – jaki byt, takie działanie, twierdzili scholastycy. Stąd już tylko krok do marksistowsko-leninowskiego bytu określającego świadomość. Dwa ideologiczne bieguny, ale wnioski bliskoznaczne i jednak sensowne, czego dowodzi historia, a nawet zwykła obserwacja konsumpcyjnego stylu życia współczesnej tak zwanej ludzkości oraz jej „intelektualnych” czy „artystycznych” produktów. I chociaż jest wiele dowodów na prawdziwość twierdzenia przeciwnego, zgodnie z którym to świadomość określa byt, w przypadku mas bez wątpienia rację mają klasycy.
Już blisko sto lat temu Witkacy przepowiadał, że sztuka zginie, stanie się zbędna dla szczęśliwych i tępych mas ludzkich. Rzeczywiście, sztuka w jego pojęciu to relikt, niczym miłorząb albo skrzelopływka bagienna, zaś to, co się sztuką powszechnie nazywa, niewiele ma z nią wspólnego. Fakt, że dziś nadaje się miano dzieła wytworom intelektualnej i warsztatowej mizerii, do tego pozbawionym ducha, dowodzi lenistwa, głupoty oraz tęsknoty przeciętniaków do elitarności (która to elitarność jest przecież kwestią intelektu, a nie umowy niedouków czy wydanych na promocję pieniędzy). W mojej filozofii sztuka nie jest możliwa, póki przeciwstawieniem rozumu, konstrukcji, wiedzy, systemu pojęciowego jest przypadek, nieuctwo, łatwizna, geściarstwo. Niestety, fakty są, jakie są – współcześni twórcy, krytycy, odbiorcy tak zwanej sztuki, w przytłaczającej większości już nie myślą, nie uczą się, nie czytają, tylko bezrozumnie przyjmują w swym umysłowym zaparciu absurdalną tezę, że wszystko jest sztuką, szczególnie, gdy powie się o tym w telewizji, skarbnicy mądrości współczesnego Homo consumatus felix.
W latach sześćdziesiątych XX wieku ideologowie rozruchów studenckich bredzili o rewolucyjnej nauce, czyli takiej, w której można głosić wszystko i niczego nie uzasadniać. Patrząc na dokonania wielu humanistów z końca XX i początku XXI wieku – szczególnie zaś krytyków sztuki i literaturoznawców – można stwierdzić, że słowo stało się ciałem. Niektórzy z nich poszli nawet dalej w przekraczaniu barier śmieszności. Zazdroszcząc przyrodnikom i matematykom pewności ich twierdzeń oraz ścisłości metod badawczych, niefrasobliwie wygłaszają i naiwnie uzasadniają własne sądy, których nikt, kto posiada elementarną wiedzę i zdrowy rozsądek, nie może traktować poważnie. Specyficzna materia wymaga specyficznej metodologii, ale zawsze opartej na wiedzy, logice i pracy, o czym współcześni humaniści często zapominają, pławiąc się w bezużytecznym, niespójnym gadulstwie i wzajemnie się cytując dla poprawy samopoczucia i dodania sobie pewności. Ten rak nieodpowiedzialności i bezsensu rozwinął się i dał już przerzuty, toczy różne istotne dziedziny ludzkiej aktywności, a pośród nich sztukę, którą z postmodernistyczną niefrasobliwością nazywa się dzisiaj wszystko, co jest lub się dzieje dookoła, i która często nabiera charakteru wygłupu, idiotycznego gestu lub wulgarnej rozrywki ‒ oczywiście w oparach nadętej i mętnej interpretacji, niezbędnej by pustce nadać znaczenie. Gwoli ścisłości: jeśli nie jest to za moje – podatnika, pieniądze, nie funkcjonuje w (tutaj niezwykle modne określenie) przestrzeni publicznej, narażając mnie na niechciany i zwykle niemiły kontakt, nie mam nic przeciwko przybijaniu genitaliów do krzyża albo gwiazdy Dawida, malowaniu płótna na szaro, sikaniu czy obieraniu ziemniaków w „poważnej” galerii, okaleczaniu się w „artystycznym” geście, rzempoleniu, wyciu, stękaniu, wygibasom, obnażaniu się, głupim wierszom o niczym oraz innym odchodom i ewaporatom wątłej myśli i infantylnej eskpresji. Ale dlaczego nazywać to sztuką? Po co gloryfikować nicość?
Dzięki temu, co czynimy, dowiadujemy się, czym jesteśmy – to bodajże G. W. Leibniz. Aż strach pomyśleć, że ma rację.
Współcześnie termin sztuka i dzieło sztuki są w zasadzie równoznaczne, ale, wbrew powszechnemu mniemaniu, już nie tożsame z pojęciem piękna – i w ogólnych rozważaniach można to uznać. Precyzując jednak nieco tę myśl, należy stwierdzić, że sztuka to składowa kultury, zmierzająca do stworzenia dzieła sztuki, oraz, że dzieło sztuki nie musi być piękne – czasem przecież jego potworność wywołuje wrażenie estetyczne czy metafizyczny niepokój. Ale co właściwie pojęcia „sztuka”, „dzieło sztuki” oraz „piękno” znaczyły i znaczą? W ujęciu antycznym za sztukę uważano każdy przejaw rzemieślniczej sprawności i umiejętności. Szewc, rzeźbiarz, wojskowy strateg, cieśla, dramatopisarz, garncarz czy architekt, wszyscy uprawiali sztukę w równym stopniu, opartą na harmonii układu i proporcjach, czyli pięknie. Sztuki natomiast nie uprawiali poeci – oni byli na wyższym szczeblu wtajemniczenia, wieścili, ich miejsce znajdowało się bliżej filozofii, szczególnie etyki, co w końcu zrozumiał nawet Platon, wzorem swojego Nauczyciela dosyć poezji niechętny. W średniowieczu dzielono sztuki na wyzwolone, których uprawianie wymaga wysiłku umysłowego, i które ze sztuką w naszym pojęciu nie miały nic wspólnego (były to nauki: logika, geometria, muzykologia, gramatyka, retoryka, astronomia) i pospolite (vulgaris), mechaniczne, do których zaliczano np. sztukę handlu, leczenia, ubierania, zaś na samym końcu, i to niechętnie, sztuki plastyczne. Poeci nadal byli natchnionymi wieszczami i filozofami. U schyłku starożytności i w czasach nowożytnych wprowadzono do sztuki pojęcie piękna jako zjawiska czysto estetycznego – wąskie, subiektywne i względne, z którym, już w odrodzeniu, właściwie sztukę utożsamiano. W połowie wieku XV we Włoszech odrodzenie było w pełnym rozkwicie, nastapiło wyodrębnienie sztuk pięknych i wyeliminowanie ze sztuki rzemiosła oraz nauki; poezja ciągle jeszcze zajmowała uprzywilejowane miejsce. Pod koniec XVII i w XVIII wieku wielkiego znaczenia w sztuce nabrało przeżycie estetyczne – pojęcie równie nieścisłe jak piękno. W wieku XVIII stosowano już powszechne pojęcie „sztuki piękne”, do których zaliczano malarstwo, rzeźbę, muzykę, poezję, taniec, nieco później dodano jeszcze architekturę i wymowę. Wiek XIX i początek XX to (z wyjątkami, np. dadaizmu, futuryzmu itp. żartów) sztuka oparta na smaku, wyobraźni, przeżyciu, ale i na racjonalnym myśleniu; pojęcie „sztuki piękne” stało się równoznaczne z pojęciem „sztuka”. Współcześnie za sztukę uważa się dowolny przedmiot, gest, literacki bełkot, nawet życie z jego fizjologicznymi przejawami. Nie potrzeba wiedzy, umiejętności, nawet talentu – wystarczy chcieć i wszystko, niestety, może być sztuką. Jest to jedynie kwestia umowy tzw. krytyków i tzw. twórców, rzecz jasna niepoparta jakimkolwiek logicznym systemem pojęciowym. To już nawet nie kwestia smaku, który wymaga jednak pewnej wiedzy i obycia. A skąd wiedza i obycie w czworakach, które nazywa się teraz salonami, pośród pozornych elit, które czytają co najwyżej napisy na metkach od ubrań? Demokracja, relatywizm, nieuctwo i lenistwo sprawiły, że słowa nie określają rzeczywistości, tylko ją zaczarowują. Ale czary są dobre dla umysłowości infantylnych, rozdziawiających w zachwycie gęby na widok jarmarcznego kuglarza. Ja uparcie pozostaję wierny zdrowemu rozsądkowi i kulturowemu dziedzictwu, dlatego stosuję własną arbitralną definicję, według której dziełem sztuki jest dowolny celowy wytwór człowieka o pierwotnym przeznaczeniu nieużytkowym, posiadający wartości estetyczne i intelektualne oraz etyczne, zaspokajający odpowiadające im potrzeby, powstały w wyniku syntezy wiedzy, zdolności i umiejętności, który jest przejawem intelektualnej niezależności twórcy, jego wolnej woli, nietzscheańskiej „Wille zur Macht” i chęci ich zaspokojenia. Warunkiem koniecznym jest, aby wystąpiły przynajmniej dwie pierwsze z powyższych wartości, w sposób wyraźny i jednoznaczny (chociaż wydaje się niemożliwym rozdzielenie estetyki i etyki, zatem w praktyce dzieło sztuki posiada wszystkie trzy wartości). W ten sposób mocno zawężam pojęcie dzieła sztuki wyłącznie do prac istotnych i elitarnych, nadając mu charakter znacznie bardziej obiektywny i precyzyjny niż w dotychczasowym szerokim znaczeniu, zarówno klasycznym, jak i współczesnym; tym samym eliminuję z pojęcia sztuki wszelki balast i burzyny, pozostawiając to, co najcenniejsze – sztukę czystą.
Nieużytkowe w założeniu przeznaczenie i wymienione powyżej wartości odróżniają dzieło sztuki od innych wytworów pretendujących do tego miana. Pierwotna w zamyśle nieużytkowość jest pojęciem zrozumiałym – prawdziwe dzieło powstaje w celu zaspokojenia potrzeb wyższych i z tego w naturalny sposób wynikają konsekwencje, jakimi są wartości. I tak, wartości intelektualne, ze wszystkich jeszcze najbardziej obiektywne i bezwzględne, pojawiają się zawsze, gdy mamy do czynienia z najsłabiej choćby przemyślaną konstrukcją i ideą – różna może być tylko ich jakość oraz niezbędny wkład umysłu odbiorcy w poznanie. Nawet chlapanie farbami czy słowne wyziewy mają swoje skromne piętno szczątkowego intelektu, sytuując się nieco powyżej przypadkowych plam oleju na wodzie i baranich bobków a blisko już stękania ludożerców przy ognisku; nie znaczy to jednak, że są w pełni sztuką – tak jak jajko, szczególnie zepsute, nie jest jeszcze sufletem. Za dziełem musi stać warsztat i filozofia jego twórcy, myśl powinna w sposób oczywisty odzwierciedlać się w dziele, ono ma stać na mocnym fundamencie teoretycznym – najpełniejszą realizacją tego postulatu są na przykład prace Wagnera czy Witkacego, w których wkład umysłu w formę i treść jest bezsporny. Nieco trudniejsza do rozstrzygnięcia jest kwestia wartości estetycznych i etycznych dzieła sztuki, bowiem piękno i brzydota w estetyce są równie względne i subiektywne jak dobro i zło w etyce, i równie zmienne. Nie ma rzeczy, zjawisk, idei bezwzględnie i obiektywnie pięknych lub brzydkich, dobrych lub złych. Mogą posiadać powyższe wartości w danym czasie, okolicznościach, dla kogoś, ale w innym czasie, innych okolicznościach i dla kogoś innego, mogą te wartości utracić. Rzecz piękna w jednych okolicznościach, w innych może stać się brzydką, podobnie jak dobra może zostać złą. Można zatem stwierdzić, że piękno i brzydota występują łącznie, są cechami jednego fenomenu, podobnie jak dobro i zło, czyli, to co jest piękne, jednocześnie jest brzydkie, to co dobre, jednocześnie jest złe. Wenus z Willendorfu była piękna dla swojego paleolitycznego twórcy i zapewne dla wielu mu współczesnych, ale dla starożytnych Greków z pewnością nie stanowiłaby wzoru urody, podobnie jak wzorem moralnym nie może być postawa kolaborujących ze stalinowskim systemem naszych uznanych dzisiaj, wielkich literatów. Cała rzeczywistość to układ niezwykle względny, zależny od świadomości, która nie jest jednakowa u wszystkich. Dlatego nie ma rzeczy i zjawisk bezwzględnie i obiektywnie pięknych lub brzydkich, tak jak nie ma bezwzględnie i obiektywnie dobrych lub złych idei, myśli i czynów. Wartość wszystkiemu nadaje podmiot – ona nie występuje sama z siebie, z natury rzeczy. Można zatem twierdzić, że wartości estetyczne i etyczne są subiektywne, relatywne i zmienne, dlatego bezwzględna ocena dzieła dokonana tylko na ich podstawie, z pominięciem jego idei i konstrukcji, jest fałszywa; wartości te muszą natomiast, razem z wartościami intelektualnymi, stanowić składowe dzieła, by było pełne i różniło się od przypadku, geściarstwa, pospolitej ładności, artystycznego rzemiosła czy czystego zdobnictwa. Natomiast, gdy wszystkie trzy wartości występują łącznie, do tego poparte są spójnym systemem pojęć, wiedzą, doświadczeniem, umiejętnościami, filozofią, logiką, to mamy do czynienia z geniuszem – twórczość da Vinci, Wagnera, Witkacego, a w dużej części Beethovena, Chwistka i van Gogha jest tego oczywistym przykładem.
Wielokrotnie w tym tekście użyłem pojęcia piękna. Jest ono na tyle wadliwe – subiektywne i względne, składa się na nie tyle kategorii, występujących samodzielnie lub łącznie, że niepodobna budować jego ścisłej teorii. Dla jednych istotą piękna jest doskonałość i umiar, dla innych wdzięk lub odpowiedniość, dla jeszcze innych nadmiar czy bogaty ornament. Petrarka stwierdził z rozbrajającą szczerością, że piękno „jest nie wiem czym”. Święty Tomasz z Akwinu podał definicję prostą i celną, mianowicie, że „Pięknem jest to, co się podoba, gdy jest postrzegane”, stwierdził także, iż obraz jest piękny, jeśli doskonale odtwarza rzecz, choćby była brzydka. W moim ujęciu, zbliżonym do poglądu Św. Tomasza, pięknem jest to, co podoba się, gdy jest odbierane przez zmysły i/lub badane przez umysł. Piękne zatem mogą być nie tylko przedmioty, ale również słowa, dźwięki, zapachy, smaki, myśli, czyny, idee słowem – wszystko. Należy jednak pamiętać, że jest to zawsze pojęcie subiektywne i – co najważniejsze, że nie wszystko co piękne jest sztuką, z kolei sztuka nie musi być pięknem.
Sztukę odbieramy za pomocą intelektu i zmysłów. Stąd dwa sposoby percepcji dzieła: pierwszy to skupienie się na nim, kontemplacja, myśl, analiza, wysiłek umysłowy, poznanie; drugi to przeżywanie, marzenie, wprowadzenie się w nastrój. Są to sposoby rozłączne, nie można bowiem używać ich jednocześnie, ale można naprzemiennie, dlatego też są równoprawne i nie podlegają wartościowaniu – istnieją przecież ludzie pozbawieni wrażliwości, ale jednostronnie sprawni intelektualnie, potrafiący zrozumieć zamysł i konstrukcję dzieła, oraz ludzie niezwykle wrażliwi, z ogromną wyobraźnią, marzyciele, ale pozbawieni większych zdolności do analitycznego i syntetycznego myślenia. Oba te niedostatki można jednak nadrabiać wiedzą. Natomiast w przypadku najbardziej pożądanym, niezwykle rzadkim, odbieramy dzieło na oba sposoby, na zmianę zmysłami i intelektem, wtedy dopiero w pełni doznając rozkoszy obcowania ze sztuką. Wielokrotnie też zdarza się, że za każdym razem, gdy mamy z dziełem styczność, odkrywamy w nim nowe jakości. Odkrywamy je również, gdy zdobywamy wiedzę i rozwijamy wrażliwość poprzez kontakt z różnymi dziedzinami sztuki i z naturą.
Nie wątpię, że moje spojrzenie na sztukę (i nie tylko na nią) nie przypadnie do gustu tym, którzy nie lubią się uczyć, są myślowo niesamodzielni, politycznie poprawni, wystraszeni, pielęgnują w sobie stadny instynkt i w konsekwencji, jeśli akurat mają artystyczne aspiracje, bezkrytycznie zalewają świat swoimi (tutaj eufemizm) produktami, mniej lub bardziej przypadkowymi, wtórnymi i pozbawionymi wkładu umysłu i ducha. Faktem jest, że to oni stanowią większość, przeżywającą teraz swoją rewolucję bylejakości i nonsensu, ulotne chwile świetności. Jednak, jak wiemy z historii, masy mają siłę, ale nie mają rozumu, czyli podstawowego narzędzia każdego prawdziwego twórcy. Przecież rozum zbiorowy nie istnieje – wbrew arytmetyce rozumki się nie sumują w jeden nadrozum, co widać chociażby po rządach parlamentarnych, szczególnie w Polsce; również ich średnia nie przytłacza ogromem. Rzecz jest w jakości, nie w ilości czy różnorodności. Kupa żwiru, choćby złożona z różnorodnych kamieni, nie przyćmi urodą Kooh-i-Noora, banda senatorów nie zastąpi woli czynu i umysłu Cezara, a wszyscy dadaiści (nawet z futurystami tudzież współczesnymi poetami niedoukami i dyslektykami) nie są warci jednego Herberta. W historii masy zostają na zawsze anonimową zbiorowością, co najwyżej mniej lub bardziej użytecznym narzędziem. Jak pisał francuski filozof epoki pozytywizmu i sceptyk Ernest Renan, gdy masy dochodzą do głosu, racjonalność życia obniża się, jednocześnie te upośledzone masy to gleba, na której wyrastają geniusze. Według niego, jedynym celem, do którego warto zmierzać, jest panowanie rozumu, przynależnego prawdziwym elitom. Tyle Renan. Ja tylko dodam, że w ostatecznym rozrachunku zawsze zwycięży indywidualność. Historię – także w sztuce, tworzą jednostki. I jest w tym jakaś nadzieja, pocieszenie i sprawiedliwość.
APPENDIX
Istotne wyjaśnienie do tego tekstu i innych przeze mnie napisanych: używając terminów „filozofia” i „filozof”, nie mam na myśli podręcznikowej wiedzy, uniwersyteckiego dyplomu ani nawet znajomości poszczególnych systemów, bo to należy przede wszystkim do historyków i nauczycieli filozofii, kształconych na kierunku zwanym niesłusznie i na wyrost filozofią, a który w istocie jest jedynie jej historią. Przez filozofię rozumiem, podobnie jak chińscy mędrcy, refleksyjne i systematyczne rozmyślanie o życiu – czyli też o sztuce, która życiu towarzyszy. Wyznaję również tradycyjny pogląd, że celem filozofii nie jest znalezienie prawdy, rozwiązanie zagadek świata, bo to przecież byłby cel idealny, przez co niemożliwy do osiągnięcia – za istotę filozofii, jej największą wartość i cel realny uważam poszukiwanie prawdy, nieskończoną drogę do rozwiązania odwiecznych zagadek: natury istnienia i rzeczywistości, poznawalności prawdy, natury i hierarchii wartości. Ostatecznym zadaniem filozofa jest próba ujęcia zagadnień metafizycznych, epistemologicznych i aksjologicznych w spójny i logiczny system, a w konsekwencji zbliżenie filozofii do nauki. Zadanie potężne i trudne, niewykonalne – nawet jako próba – bez rozległej wiedzy matematyczno-przyrodniczej, bez znajomości semantyki i logiki, zadanie, którego ewentualną krytyką winni zajmować się inni filozofowie, zaś opisem historycy filozofii. Zatem, wbrew powszechnemu i akademickiemu mniemaniu twierdzę uparcie, że filozof różni się od historyka filozofii w takim samym stopniu jak Juliusz Cezar od historyka starożytności, van Gogh od historyka sztuki, a Szekspir od historyka literatury. Stosując dalej to jakże logiczne i błyskotliwe rozumowanie, absolwenta geografii nie uważam za podróżnika i odkrywcę, a absolwenta polonistyki za poetę czy pisarza. Jest oczywiste, że jedni ludzie działają, drudzy to jedynie opisują, niewielu potrafi jedno i drugie.