LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Miniatura: Igor Wieczorek BOSKIE KULE


Pan Bóg rozdawał kule. Czynił to tak umiejętnie, że żaden z obdarowanych nie mógł go na tym przyłapać.

Kupiec sortował banknoty. Kiedy znalazł wśród ich sterty boską kulę, włożył ją w kieszeń i powiedział: „Dotąd byłem człowiekiem majętnym, a odtąd jestem majątkiem”. To rzekłszy kazał ogłosić, że wszedł w posiadanie wszechrzeczy.

Następnego dnia rano wzburzony tłum wyległ na place targowe. – Ten wariat kupiec znowu się wzbogacił naszym kosztem! – krzyczeli pyskaci przywódcy, a zebrani wtórowali im ochoczo.

Minister sprawował urząd. Gdy zobaczył na swym biurku boską kulę, ujął ją w dwa palce i powiedział: „Dotąd mogłem bardzo, bardzo wiele, a odtąd sam jestem wielki.” To rzekłszy kazał ogłosić, że jego władza jest pełna.

Następnego dnia rano wzburzony tłum wyległ przed budynek Ministerstwa. – Ten minister to szaleniec i despota! – krzyczeli pyskaci przywódcy, a zebrani wtórowali im ochoczo.

Kapłani dzierżyli rząd dusz. Gdy dostrzegli u stóp wiernych boską kulę, zatarli ręce i rzekli: „Dotąd zawsze mieliśmy rację, a odtąd jesteśmy wyrocznią”. To rzekłszy kazali rozbić w sercu miasta wielki namiot i umieścić pod nim wszystkie swe relikwie.

Następnego dnia rano wzburzony tłum wyległ na plac przed namiotem. – Kapłani są bardzo fałszywi! – krzyczeli pyskaci przywódcy, a zebrani wtórowali im ochoczo.

W małym domku na przedmieściu mieszkał sobie człowiek Nikt. Odkąd stracił wiarę w swe istnienie, zmienił się nie do poznania. Zmienił się tak bardzo i tak szybko, że w końcu pozostał sobą. Sobą to znaczy – Nikim. Kiedy znalazł u wezgłowia boską kulę, poczuł się rozczarowany.

Następnego dnia rano wzburzony tłum wyległ na podwórko jego domku. – Kapłani są bardzo fałszywi! – krzyknęli pyskaci przywódcy i złożyli dłonie jak w modlitwie. – Pan minister to szaleniec i despota! – dorzucili ochoczo zebrani i zrównali mały domek z ziemią. – Kupiec znowu się wzbogacił naszym kosztem! – skwitowano sprawę zgodnym chórem i włożono człowiekowi kulę w usta.

Pan Bóg rozpędził tłum i skrzętnie pozbierał swe kule. – Dlaczego wciąż czujesz się nikim? – zapytał człowieka ze śmiechem. Lecz Nikt mu nie odpowiedział, bo usta zatkane miał kulą, o której Pan Bóg zapomniał.

Felieton: Jan Siwmir IDZIE NOWE! E-BOOKI A KSIĄŻKI PAPIEROWE


Kiedy Johannes Gutenberg wynalazł druk, niejeden kopista klął jak szewc, straciwszy pracę. Druk rozprzestrzeniał się szybko, powstawały drukarnie, ciągle udoskonalano sam proces i technikę powstawania książki. Przyczyniło się to do szybszego przepływu informacji, utorowało drogę renesansowi i summa summarum umożliwiło postęp cywilizacyjny. Drugim takim przełomowym momentem okazało się wynalezienie komputera ze szczególnym uwzględnieniem Internetu.

Za każdym razem jednak słychać było jęczenie. A to że książki zabrały pracę, a to że komputer nie jest nieomylny i się psuje, a to że Internet ma zgubny wpływ, bo znaleźć w nim można wszystko. Na przykład strony pornograficzne i instrukcję bomby. Jęczą zawsze ci sami, ci, co nie mogą zrozumieć, iż postępu zatrzymać się da.

A my mamy przyjemność żyć w czasach, w których rewolucja goni rewolucję.

Oto znowu nadchodzi wolta kulturalna, w postaci połączenia książki, programów komputerowych i Internetu. E-book, czyli elektroniczna książka. Myślicie sobie: „No i co? Przecież każdy tekst można wrzucić do Internetu, książkę też, cóż za nowość”? A jednak. Do tej pory, proces przygotowania książki wyglądał w skrócie tak:

1. Autor pisze.
2. Autor oddaje książkę do wydawnictwa.
3. Wydawnictwo ocenia, czy chce to wydać. Jeśli chce, proponuje autorowi umowę, samo zaś przygotowuje książkę do druku, czyli robi korektę, okładkę, ilustracje etc.
4. Po wydaniu książka trafia do hurtowni (o ile hurtownik zechce ją przyjąć).
5. Z hurtowni biorą książkę te księgarnie, które mają na to ochotę z zaznaczeniem, że te największe życzą sobie, żeby im dopłacić za wystawienie książki w widocznym miejscu.
6. Czytelnik kupuje.
7. Po kilkunastu miesiącach autor dostaje wiadomość jaka ilość książek jest sprzedana, dlaczego tak mało, i że niewiele z tego pieniędzy dostanie.

Nie muszę chyba dodawać ile to trwało, ile kosztowało, i ile kto na tym zarabiał.

Teraz proces ten wygląda tak:

1. Autor pisze.
2. Autor przygotowuje książkę, czyli robi korektę, okładkę, ilustracje etc. (sam, albo płaci za to).
3. Autor wstawia książkę do księgarni internetowej, bo tak chyba można nazwać portale zajmujące się sprzedażą e-booków.
4. Czytelnik kupuje.
5. Autor zarabia.

Nadal nie jesteście przekonani, że jest to wielka rewolucja? Podam zatem przykład. Amanda Hocking przez dwa lata zarobiła 2 miliony dolarów, oferując swoje dzieła po 0.99 dolara. I nie ona jedna!

Obniżenie ceny do kuriozalnie niskiej, brak opóźnień w dostawach, szybki dostęp do książki, bez wychodzenia z domu, brak barier dotyczących wydania (czyli recenzentów, którym wydaje się, że wiedzą jaki jest gust czytelników)... Wydawnictwa już myślą o przekwalifikowaniu się, powstają nowe platformy internetowe, zajmujące się wyłącznie e-bookami. Przecież można zaproponować autorowi profesjonalną pomoc przy przygotowaniu książki, nadać jej ISBN, pomóc przekształcić w kilka formatów nadających się do czytania w różnych urządzeniach.

Tworzone są coraz lepsze czytniki e-booków. Tak, tak, czytniki. Wcale nie musimy czytać książek, siedząc przed komputerem. Taki czytnik wygląda jak lekka ramka do zdjęć, wciskamy guzik i ... mamy dostęp do kilku tysięcy książek. Czy ktoś z was myślał kiedyś o podróżowaniu z taką biblioteką? Ja jestem zachwycony!

Idźmy dalej. Czy czytanie z takiego urządzenia jest uciążliwe? Nie bardziej niż czytanie z komputera. A jeśli wybierzemy czytnik z ekranem nazwanym e-papierem, to nie zauważymy różnicy w porównaniu z papierową książką.

Korzystając z czytnika możemy robić w książkach notatki, sprawdzić niezrozumiałe słowo w słowniku, odsłuchać książkę, jeśli akurat mamy oczy zajęte (na przykład prowadząc samochód), powiększyć czcionkę, przeszukać pod kątem danego słowa, tworzyć zakładki.

No cóż, zapachu papieru taki czytnik nie ma, szelestu kartek także nie uświadczymy, ale czy to są rzeczy ważne w porównaniu z możliwością uporządkowania w końcu własnego mieszkania, z którego wyrzucają nas już kolekcje zgromadzonych książek? Jedynie cwaniacy, wycinający kartki i chowający w najgrubszych tomach butelki z wódką mogą czuć się nieco sfrustrowani, ponieważ, choćby nie wiem jak się starali, nie da się prawdziwej butelki zmieścić do 6 - calowego czytnika. No, niestety.

Gdzieś, kiedyś spotkałem się też z zarzutem, iż w wersji elektronicznej książki zbyt łatwo można robić poprawki. Moim zdaniem nie jest to istotne, gdyż wersje papierowe także mają kolejne wydania, tak zwane „poprawione”. I co? Świat się nie zawalił, prawda? A ten, kto kupił wydanie bez poprawek, nadal będzie je miał bez poprawek.

Poza tym, większość e-booków ma fragmenty udostępnione za darmo, nie wspominając już o całych darmowych wersjach elektronicznych książek. Sam stworzyłem kilka e-książek, jak choćby album fotograficzno-poetycki. Taki album nie miałby szans na pojawienie się w druku, jest bowiem kosztowny a niewiele osób stać by było na kupienie książki w cenie powyżej 50 zł.

Pytanie, czy po zgubieniu czytnika stracimy bibliotekę? Nie. Portale e-bookowe mają dla nas miłą niespodziankę w postaci miejsca na naszym koncie, założonym na danym portalu. Tam są przechowywane nasze e-booki.

No i last but not least, czytniki mają już dostęp do Internetu.

Siedzą sobie na plaży, klikam w księgarnię, płacę, ściągam natychmiast, to za co zapłaciłem i... nie zdążą mi przynieść drinka a ja już całym sobą uczestniczę w fabule najnowszego kryminału.

Moim zdaniem, nie da się zatrzymać triumfalnego pochodu książek elektronicznych. Pytanie tylko, ilu autorów zdąży się szybciej i wygodniej usadowić w pociągu, który już za moment odjedzie? To może być pytanie za 2 miliony dolarów!



PS 1 
Gdyby tak jeszcze za pomocą tego małego urządzenia można było odwołać polityków, to ja bym sobie kupił ze cztery, albo trudno, niech stracę, pięć czytników! I z każdego jeden mocny strzał. Ech... jakby nie była zaawansowana technologia, człowiek zawsze będzie miał marzenia wyprzedzające je o kilometry ...



PS 2
Nie żebym marudził, ale przydałaby się też w czytniku funkcja zapobiegająca chorobie lokomocyjnej. Niestety nie mogę czytać podczas jazdy i jestem głęboko sfrustrowany, jeżdżę bowiem dużo i często. Tyle książek mi przepada...

Jest Poezja! Mirosław Pisarkiewicz




Plaża w pudełku zapałek

poraniony morzem patrzę na samotną białą wyspę
rozpościerającą się żaglem na horyzoncie

mieni mi się w oczach
mieni mi się w słowach
w idealnych krajobrazach Lorraina

mam w sobie wiele księżyców i świadomość chwili

z ośmiu zwykłych zapałek
nie zbudujesz domu
nie ogrzejesz nawet
przemarzniętych snów
coś w tobie zakwili
pomyli się bolesna jak powidok myśl
która jest ostem i niespełnieniem

osiem zwykłych zapałek z herbacianymi główkami
tyle ci zostało do końca
kłosy rozczesane ziarno nie wzeszło

możesz jeszcze zbudować z nich tratwę
złożyć łódeczkę
ze świadectwa urodzenia

przesypać piasek z kociej kuwety
do pudełka zapałek
i stworzyć prywatną plażę

to niczego nie zmieni w tobie
nie zmieni świata
ale próbuj

chyba że …

ciemna strona światłości
będzie nadal światłością


Czekolada z chili

Beatrycze jest sobą
jest jak czekolada z domieszką chili
nigdy nie wiadomo kiedy będzie słodka
a kiedy płomienista
ale jest sobą
nikim innym
czyta niemodnego Calderona
słucha pieśni chasydów z Bełza
pije wytrawne czerwone wino
ładne butelki myje długo pod bieżącą wodą
i stawia je na parapetach i meblach
wierząc że to przynosi szczęście
zachwyca się nadrukami na korkach od wina
smucąc się coraz częściej
że są plastikowe
słucha mszy Josquina Des Pres
brzydzi się telewizją
nie jada brokułów
często jeździ na rowerze nad Myję
staje na moście i chłonie zapach tataraku
chłonie widok rozległej dolinki
chłonie samotność

jak czas


* * *
modlę się do Pana
Panie Modigliani
modlę się bo Pan jest tam
a ja jeszcze tutaj
modlę się żeby podziękować
za Pana obrazy
i za sny o zakopanych dzwonach
i żeby nasze kobiety
nigdy
nie odwracały się do nas
plecami ...

Esej: Dariusz Pawlicki O PRZEDZMIERZCHU I ZMIERZCHU


Moją ulubioną porą dnia jest przedzmierzch. Słowa „przedzmierzch” nie ma, może jeszcze nie ma, w jakimkolwiek słowniku języka polskiego. Używam natomiast tego słowa, najzupełniej prywatnie, dla wyróżnienia tej części dnia, która poprzedza, jest zapowiedzią zmierzchu. A ów trwa od zachodu słońca, to znaczy od momentu, „w którym słońce chowa się za horyzontem”, do zapadnięcia ciemności. Przedzmierzch poprzedza zmierzch, tak jak np. przedświt zapowiada świt, a przedwiośnie – nadejście wiosny. Z tym, że o ile przedświt, to są minuty, a przedwiośnie może trwać tygodnie, to przedzmierzch – kwadranse.

Mój pozytywny stosunek do przedzmierzchu jest niezależny od pory roku. I tak jest od przeszło dwudziestu lat. Najpewniej było tak również wcześniej. Wtedy jednak nie zdawałem sobie z tego sprawy. Być może dlatego, że czegoś takiego jak przedzmierzch (uważam, że istnieje on obiektywnie) nie zauważałem, co najwyżej przeczuwałem, że coś takiego istnieje. Używałem bowiem ogólnych określeń (nie mówiących jednak do końca tego samego): późne popołudnie, albo wieczór.

Bez względu na to, jak intensywna była dotychczasowa część dnia, iloma wypełniona problemami, gdy słońce jest już nisko nad horyzontem, zaczyna dawać o sobie znać wyciszenie. I dotyczy ono w takim samym stopniu natury (nie tylko jednak zwierząt) jak i ludzi. W przypadku przyrody owo wyraźne uspokojenie przejawia się na przykład ustaniem deszczu, bądź wiatru. A jeśli chodzi o ludzi - zaprzestaniem dawania rozmaitych znaków o swym istnieniu, chociażby zakończeniem hałasowania. Przedzmierzch skłania do refleksji, wyciągania wniosków ze zdarzeń, które przyniósł mijający dzień. Sprzyja również rozwijaniu myśli dotyczących czasu najbliższego, jak i jutra oraz dni następnych. Ale nastrój tej pory dnia sprzyja przyglądaniu się... jej samej. A to z kolei powoduje, że dostrzega się coraz to nowe przejawy przedzmierzchu (intensywnieją one przy tym). I to zarówno we wnętrzu siebie, jak i w otoczeniu, bliższym i dalszym. Z tym, że to obserwowanie najlepiej udaje się poza wielkim miastem, w miasteczku, czy we wsi oraz pośród pól i łąk. Plusem przebywania na otwartym terenie jest możliwość swobodnego kontaktu wzrokowego ze słońcem szykującym się do zniknięcia za horyzontem. A owa gwiazda odgrywa kluczową rolę w przedzmierzchu. To jej codzienne znikanie za horyzontem, sprawia, że istnieje temat, któremu warto poświęcić choć trochę uwagi.

Przeżywanie przedzmierzchu, wczuwanie się weń, związane jest, w moim przypadku, z dwoma konkretnymi miejscami na Ziemi. Oddalone są one od siebie o pół kilometra; na pewno nie więcej. Wspomnienia związane z przebywaniem w nich, i wczuwaniem się w te wstępy do zmierzchów, powracają do mnie bez względu na to, gdzie jestem. Stanowią punkt stały, odniesienie. Są wzorcem idealnego przedzmierzchu (idealnego pod względem wywoływanego przezeń nastroju), tak jak wzorzec przechowywany w Sevres pod Paryżem jest wzorcem metra. Przeżywanie przemieniania się dnia w noc odcisnęło we mnie swój ślad, bo jest to szczególny, choć tylko niewielki, fragment doby.

Pierwsze ze wspomnianych miejsc znajduje się bardzo blisko wsi Pogorzelec, w której, u moich Dziadków, spędzałem wakacje. Siadałem często na zboczu wzniesienia polodowcowego, niepodal okazałego i samotnego modrzewia. Widać stamtąd, usytuowane nieco na lewo, zabudowania Pogorzelca. Na wprost zaś, jak i po prawej stronie, rozciąga się mozaika niedużych pół i pastwisk, poprzecinana drogami polnymi, upstrzona pojedyńczymi gospodarstwami rolnymi i niewielkimi bagnami porośniętymi drzewami. Dalej zaś, na wprost, widać wieżę kościoła w przysiółku Pokrowsk (niegdyś odrębnej wsi) należącym do wsi Karolin. Kilka zabudowań tej wioski jest zresztą widocznych ze wspomnianego punktu obserwacyjnego. Tak jak i rząd topoli wyznaczających przebieg drogi asfaltowej prowadzącej z Suwałk, przez Pogorzelec i Karolin, do Sejn. Za linią tych drzew widoczny jest odległy, niski las porastający rozległe Bobrowe Bagno. Jest to miejsce cokolwiek tajemnicze z racji swej niedostępności; niewielu ludzi tam było. I to z tego powodu bagno owo stanowiło i stanowi ostoję licznych łosi i bobrów, jak też kilku wilków i cietrzewi. A jeszcze trzydzieści lat temu można było tam spotkać, wprawdzie bardzo rzadko, ale jednak, żółwie błotne.

Gdy siedziałem tam, obok modrzewia, na trawie, bądź kamieniu polnym, jakich wiele leżało na miedzach, moim drugim, że tak powiem, zajęciem, obok przyglądania się naszkicowanemu powyżej krajobrazowi, było słuchanie. I dlatego w pamięć tak dobrze zapadł mi ów letni pejzaż i dźwięki towarzyszące jego obserwowaniu. Pierwszy z nich, tak charakterystycznych dla wspominanych przezmierzchów, to odgłos pustych baniek na mleko, zawieszonych na kierownicy, a obijających się o ramę roweru marki ukraina (w drodze powrotnej, owe bańki wydawały dźwięki, które dla mnie były już niesłyszalne). A pojazd ten, ze względu na swą wyjątkową solidność i niską cenę, znajdował się na wyposażeniu każdego okolicznego (i nie tylko okolicznego) gospodarstwa.

Kiedy letnie słońce znajdowało się już nisko nad horyzontem, wiatr nie wiał, robiło się prawie cicho, w powietrzu nie było śladu po lipcowym bądź sierpniowym upale, od strony wsi nadjeżdżały na wspomnianych ukrainach dziewczęta i młode kobiety. I drogami polnymi kierowały się ku krowom uwiązanym na pastwiskach. Zwierzęta, na ich widok, zaczynały muczeć jeszcze głośniej. Ale o swym istnieniu i pełnych wymionach, przypominały już od początku przedzmierzchu. Te niskie, przeciągłe głosy wydawane przez krowy, są moim drugim dźwiękowym wspomnieniem związanym z tymi konkretnymi prologami zmierzchu.

Charakterystyczne w tym obrazie jest to, że znikomą rolę odgrywa w nim słońce, każdorazowy sprawca całego zdarzenia. Znajduje się bowiem z boku, na marginesie. Natomiast w tkwiącym w pamięci widoku dominuje pejzaż, że tak powiem, bezsłoneczny (towarzyszy temu zapamiętany nastrój). Obecność krajobrazu jest zrozumiała, gdyż stanowiła każdorazowo scenerię zapamiętanych przeze mnie przedzmierzchów. Nie jest ona rozległa, gdyż patrzy się tylko na północ. Z trzech pozostałych stron widok był, mniej lub bardziej, ograniczony. Nastrój, jaki towarzyszył mi wówczas (tak jest prawdopodobnie w przypadku wszystkich przedzmierzchów) zdominowany był przez delikatne uczucie smutku. Ów smutek, z pewnością powiązany ze świadomością przemijania, najpewniej jest atawistyczny. Jakie bowiem może być inne jego źródło w przypadku młodego człowieka, który o śmierci myśli rzadko, a o własnej jeszcze rzadziej. Do tego ma stuprocentową pewność, której nie mieli jego odlegli antenaci, że jutro słońce wzejdzie.

Drugi wspomniany obraz przedzmierzchmu, towarzyszą mu przy tym bardzo intensywne kolory, także związany jest z letnimi wakacjami. Siedząc w dużej kuchni domu moich Dziadków, wielokrotnie spoglądałem przez okno na zachód. A za jeziorem Pogorzelec, ponad lasem, na wysokości Brzozowego Mostku (miejsca, gdzie straszy), wisiała ogromna tarcza słoneczna. Jej czerwoności i pomarańczowości rozlewały się na otaczające je nieruchome, ogromne, jasne obłoki. Ten widok tak bardzo utkwił w mej pamięci, także z tego powodu, iż był dominujący. Jakby słońce, nie dowierzając pamięci, tych którzy w nie się wpatrywali, jeszcze bardziej potężniejąc, chciało sprawić, aby nie można było o nim zapomnieć. W owe letnie przedzmierzchy przyciągało ono uwagę także w związku z przewidywaniem, na podstawie wyglądu jego tarczy, pogody jakiej należało się spodziewać w dniu następnym. Sądy wyrażane przez mojego Dziadka liczyły się, nie tylko dla mnie, bardziej niż to, co można było usłyszeć w prognozie pogody prezentowanej w dzienniku telewizyjnym. Nieliczne były latem zachody słońca, gdy przesłaniały je chmury. Ale wtedy, właśnie one stanowiły punkt wyjścia do formułowania opinii o stanie atmosfery nazajutrz.

Zmierzchom obserwowanym w drugim z tych miejsc towarzyszyło szczególne wyciszenie. Dotyczyło ono zarówno członków mojej rodziny, jak i reszty świata. Jedzono akurat kolację lub ją już spożyto. W tym drugim przypadku siedziano przed domami, na ławeczkach, trawie, a nawet na płotach. Słychać było nieśpieszne, ściszone, spokojne rozmowy. Bez pośpiechu też palono papierosy. A dym z nich pochodzący, nie był porywany przez wiatr, ale rozpływał się leniwie. Po niebie uwijały się jaskółki i jerzyki, które cicho popiskując, wykonywały zwinnie esy-floresy. Można powiedzieć, że tylko one nie wczuwały się w nastrój przedzmierzchu. A nawet wprost przeciwnie – wykazywały niezwykły przypływ energii. Natomiast ptactwo domowe przebywało już w kurnikach, i to w zupełnej ciszy.

Od czasu do czasu od strony sadu słychać było jak jabłko albo gruszka, z głośnym plaśnięciem, uderza o ziemię.

Tak więc w moim przypadku na wyobrażenie przedzmierzchu składają się konkretne fragmenty równie konkretnego krajobrazu, jak i konkretne dźwięki. Dają one o sobie znać naprzemiennie lub nakładają się na siebie.

Czy inni ludzie mają również niemal nabożny, nie waham się użyć tego słowa, stosunek do przedzmierzchu i zmierzchu? Niektórzy pewnie tak.
*

Zmierzch symbolizuje granicę między życiem, czyli światłem, a śmiercią, to jest ciemnością. Jest on także symbolem grzechu, ignorancji i zła jak również ewentualnego/możliwego życia. Albowiem myśl mistyczna traktuje mrok i jasność jako równie ważne, do tego niezbędne składniki życia: „Ciemność poprzedza światło, tak jak śmierć poprzedza zmartwychwstanie”. Z tym, że przedzmierzch przynależy jeszcze do światła, które jest symbolem między innymi życia, świętości, moralności, dobrobytu, radości duchowej, natchnienia, intuicji, porządku...

Kiedy dokonywałem tak istotnych dla mnie, jak później się okazało, obserwacji przedzmierzchów, nigdy nie zastanawiałem się nad symboliką zachodu słońca. A to niezastanawianie się wynikało po prostu z mojej niewiedzy na ten temat. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to, co widzę może mieć drugie, ukryte znaczenie.

Gdy przed kilkudziesięciu laty temu siedziałem w pobliżu samotnego wspomnianego modrzewia (rośnie nadal) albo w kuchni Dziadków, rozmyślałem o wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu dnia dobiegającego, na moich oczach, kresu. Próbowałem też wyobrazić sobie, co dla mnie (ale i nie tylko dla mnie) przyniesie kolejny dzień. Nie targały mną żadne niepokoje, co do tego, czy w ogóle będzie. Ale na pewno, z uwagi na towarzyszącą przedzmierzchowi (przezeń wywoływaną) delikatną, ale wyraźną, melancholię, myślałem o tym, ile jeszcze pozostało mi dni wakacyjnych i ile jeszcze czasu spędzę w czarownym, otaczającym mnie świecie. A do jego licznych zalet należała i ta, iż był bardzo oddalony od mojej szkoły i zatrudnionych w niej nauczycieli. Intensywność moich myśli na ten temat wzrastała w miarę, jak nieubłaganie przybliżał się termin wyjazdu. Ten wyjazd, konkretna data w kalendarzu, był jak zniknięcie słońca za horyzontem. I to prawie na rok. A ja, od chwili przyjazdu do Dziadków, znajdowałem się w swoistym przedzmierzchu.
*

Wśród pokoleń, które były przed nami, znacznie więcej niż obecnie było obserwatorów zachodzącego słońca, co każdorazowo jest poruszającym spektaklem. Krajobraz otaczający wówczas ludzi bardziej sprzyjał takim obserwacjom, to po pierwsze. A po drugie, uwagę ludzi przyciągała otaczająca ich rzeczywistość, a nie światy i zdarzenia wymyślone czy urojone. Owym obserwacjom zachodzącego słońca towarzyszył smutek, niepokój bądź strach, związany z myślą, że kolejnego dnia może już naprawdę nie być. A to, co się obserwuje, może jest końcem świata. Podobnym do tysięcy wcześniej podziwianych, widowiskowych zachodów słońca, ale jednak jego końcem. W takim wypadku obserwacjom tym mógł towarzyszyć lęk przed niechybną karą za ziemskie uczynki albo nadzieja na lepsze życie w innym świecie.

Jednak zachód słońca był i jest związany często także z narastaniem pragnień, marzeń, wyobrażeń miłosnych, także tych jak najbardziej fizycznych. A stają się one coraz intensywniejsze w miarę jak przedzmierzch przemienia się w zmierzch, ten zaś – w noc. Z tym, że owe oczekiwania nie zawsze zostają zaspokojone. Znacznie częściej powstające wówczas nadzieje dotyczą następnego dnia - że będzie lepszy od tego, który dobiega końca. Takie myśli towarzyszą wówczas, gdy jest się pewnym, że jutro słońce też wzejdzie. Lecz u niektórych może pojawić się pytanie: czy także dla mnie?

Z przedzmierzchem związany jest też pewien obyczaj, powszechny na całym świecie, we wszelkich kulturach. Nie znają go może jedynie ludy bardzo północne, np. Eskimosi, Ewenkowie. Polega ono na zbieraniu się niewielkich grup ludzi. Nie ma mowy o tłumach. Do spotkań dochodzi np. na rynkach greckich czy hiszpańskich miasteczek bądź na rozstajach dróg w polskich wsiach. Chodzi przy tym o coś więcej niż zbieranie się członków rodziny albo grup przyjaciół. Rzecz jasna w naszej części świata, ten obyczaj nie daje już o sobie tak silnie znać, jak w epoce przedtelewizyjnej. Dominują zresztą miejsca, gdzie jest on wręcz w zaniku bądź należy już do przeszłości.

Ów obyczaj stanowi formę, rozciągniętego w czasie, żegnania się. No, bo przecież zbliża się noc, która jest swoistą śmiercią. A w jej obliczu, w przeciwieństwie do zwierząt, ludzie nie chcą być sami.

Osoby siedzące, czy to przy kawiarnianych stolikach czy na trawie, czują (często tylko podskórnie), że z zachodem słońca łączą się zupełnie inne kwestie, że to nie chodzi tylko o stopniowe przechodzenie dnia w noc. Szczególnie silnie odczuwają to ludzie starzy. Natomiast w osobach młodych zdecydowanie dominują nadzieje. Myślenie o sprawach ostatecznych nie zaprząta ich uwagi (jeszcze nie zaprząta).

Spokój połączony z melancholią jest dla mnie punktem centralnym tkwiących w mej pamięci wspomnień związanych z konkretnymi, ale szczególnymi przedzmierzchami. Może dlatego, że obrazy, które wspominam, były obserwowane w tym okresie mego życia, gdy zacząłem odczuwać żal za czasem minionym i związanymi z nim zdarzeniami, a przede wszystkim za ludźmi (także za zwierzętami), nie za rzeczami. Wtedy także najprawdopodobniej zrozumiałem ostatecznie, że to, co się zdarzyło, nigdy już się nie powtórzy, że nie ma do tego powrotu. Wówczas też pojawiła się w mych myślach śmierć. Nie jako pojęcie abstrakcyjne (taką poznałem już wcześniej), ale najzupełniej realne, istniejące bardzo blisko mnie. Zdałem sobie też sprawę z tego, że ma ona wobec mnie i innych, te same, jednoznaczne zamiary.

Mam wrażenie, że te wspominane przedzmierzchy łączą się też z tęsknotą za utraconą moją prywatną Arkadią. A za tę utratę odpowiedzialny jest, tylko i wyłącznie, czas.

Była już mowa o tym, że zmierzch, poprzedzany przez przedzmierzch, jest zapowiedzią śmierci słońca, świata widzialnego. Lecz nie zostało wspomniane, że zapowiada on także spoczynek. Z nim zaś związany jest bezpośrednio sen kojarzony ze śmiercią. Homer w Iliadzie pisze na ten temat następująco: „Sen, brat śmierci”, a Wergiliusz w Eneidzie: „i noc wieczysta zamknęła (Alsowi) oczy”. W takim razie, poranek, z którym łączy się budzenie i wstawanie, można traktować jako powrót do życia, swoite zmartwychwstanie.

Esej: Tomasz Sobieraj KRÓTKI ESEJ NIE TYLKO O SZTUCE


Wszystko, cały świat rzeczywisty czy świat wyobraźni, mieści się w sztuce. Nie ma takiego stworzenia ani takiego zjawiska w naturze, ani takich uczuć, ani takich myśli, które by niegodne były artystycznej twórczości. Cały człowiek i cała przyroda może się objawić w sztuce pod jednym jedynym warunkiem, żeby całe dzieło nosiło piętno geniusza albo przynajmniej talentu.


Stanisław Witkiewicz, Malarstwo i krytyka u nas




Jeśli na scenę Carnegie Hall wyjdzie facet i zwymiotuje, to zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że to sztuka.



Woody Allen, Życie i cała reszta

Operari sequitur esse – jaki byt, takie działanie, twierdzili scholastycy. Stąd już tylko krok do marksistowsko-leninowskiego bytu określającego świadomość. Dwa ideologiczne bieguny, ale wnioski bliskoznaczne i jednak sensowne, czego dowodzi historia, a nawet zwykła obserwacja konsumpcyjnego stylu życia współczesnej tak zwanej ludzkości oraz jej „intelektualnych” czy „artystycznych” produktów. I chociaż jest wiele dowodów na prawdziwość twierdzenia przeciwnego, zgodnie z którym to świadomość określa byt, w przypadku mas bez wątpienia rację mają klasycy.

Już blisko sto lat temu Witkacy przepowiadał, że sztuka zginie, stanie się zbędna dla szczęśliwych i tępych mas ludzkich. Rzeczywiście, sztuka w jego pojęciu to relikt, niczym miłorząb albo skrzelopływka bagienna, zaś to, co się sztuką powszechnie nazywa, niewiele ma z nią wspólnego. Fakt, że dziś nadaje się miano dzieła wytworom intelektualnej i warsztatowej mizerii, do tego pozbawionym ducha, dowodzi lenistwa, głupoty oraz tęsknoty przeciętniaków do elitarności (która to elitarność jest przecież kwestią intelektu, a nie umowy niedouków czy wydanych na promocję pieniędzy). W mojej filozofii sztuka nie jest możliwa, póki przeciwstawieniem rozumu, konstrukcji, wiedzy, systemu pojęciowego jest przypadek, nieuctwo, łatwizna, geściarstwo. Niestety, fakty są, jakie są – współcześni twórcy, krytycy, odbiorcy tak zwanej sztuki, w przytłaczającej większości już nie myślą, nie uczą się, nie czytają, tylko bezrozumnie przyjmują w swym umysłowym zaparciu absurdalną tezę, że wszystko jest sztuką, szczególnie, gdy powie się o tym w telewizji, skarbnicy mądrości współczesnego Homo consumatus felix.

W latach sześćdziesiątych XX wieku ideologowie rozruchów studenckich bredzili o rewolucyjnej nauce, czyli takiej, w której można głosić wszystko i niczego nie uzasadniać. Patrząc na dokonania wielu humanistów z końca XX i początku XXI wieku – szczególnie zaś krytyków sztuki i literaturoznawców – można stwierdzić, że słowo stało się ciałem. Niektórzy z nich poszli nawet dalej w przekraczaniu barier śmieszności. Zazdroszcząc przyrodnikom i matematykom pewności ich twierdzeń oraz ścisłości metod badawczych, niefrasobliwie wygłaszają i naiwnie uzasadniają własne sądy, których nikt, kto posiada elementarną wiedzę i zdrowy rozsądek, nie może traktować poważnie. Specyficzna materia wymaga specyficznej metodologii, ale zawsze opartej na wiedzy, logice i pracy, o czym współcześni humaniści często zapominają, pławiąc się w bezużytecznym, niespójnym gadulstwie i wzajemnie się cytując dla poprawy samopoczucia i dodania sobie pewności. Ten rak nieodpowiedzialności i bezsensu rozwinął się i dał już przerzuty, toczy różne istotne dziedziny ludzkiej aktywności, a pośród nich sztukę, którą z postmodernistyczną niefrasobliwością nazywa się dzisiaj wszystko, co jest lub się dzieje dookoła, i która często nabiera charakteru wygłupu, idiotycznego gestu lub wulgarnej rozrywki ‒ oczywiście w oparach nadętej i mętnej interpretacji, niezbędnej by pustce nadać znaczenie. Gwoli ścisłości: jeśli nie jest to za moje – podatnika, pieniądze, nie funkcjonuje w (tutaj niezwykle modne określenie) przestrzeni publicznej, narażając mnie na niechciany i zwykle niemiły kontakt, nie mam nic przeciwko przybijaniu genitaliów do krzyża albo gwiazdy Dawida, malowaniu płótna na szaro, sikaniu czy obieraniu ziemniaków w „poważnej” galerii, okaleczaniu się w „artystycznym” geście, rzempoleniu, wyciu, stękaniu, wygibasom, obnażaniu się, głupim wierszom o niczym oraz innym odchodom i ewaporatom wątłej myśli i infantylnej eskpresji. Ale dlaczego nazywać to sztuką? Po co gloryfikować nicość?

Dzięki temu, co czynimy, dowiadujemy się, czym jesteśmy – to bodajże G. W. Leibniz. Aż strach pomyśleć, że ma rację.

Współcześnie termin sztuka i dzieło sztuki są w zasadzie równoznaczne, ale, wbrew powszechnemu mniemaniu, już nie tożsame z pojęciem piękna – i w ogólnych rozważaniach można to uznać. Precyzując jednak nieco tę myśl, należy stwierdzić, że sztuka to składowa kultury, zmierzająca do stworzenia dzieła sztuki, oraz, że dzieło sztuki nie musi być piękne – czasem przecież jego potworność wywołuje wrażenie estetyczne czy metafizyczny niepokój. Ale co właściwie pojęcia „sztuka”, „dzieło sztuki” oraz „piękno” znaczyły i znaczą? W ujęciu antycznym za sztukę uważano każdy przejaw rzemieślniczej sprawności i umiejętności. Szewc, rzeźbiarz, wojskowy strateg, cieśla, dramatopisarz, garncarz czy architekt, wszyscy uprawiali sztukę w równym stopniu, opartą na harmonii układu i proporcjach, czyli pięknie. Sztuki natomiast nie uprawiali poeci – oni byli na wyższym szczeblu wtajemniczenia, wieścili, ich miejsce znajdowało się bliżej filozofii, szczególnie etyki, co w końcu zrozumiał nawet Platon, wzorem swojego Nauczyciela dosyć poezji niechętny. W średniowieczu dzielono sztuki na wyzwolone, których uprawianie wymaga wysiłku umysłowego, i które ze sztuką w naszym pojęciu nie miały nic wspólnego (były to nauki: logika, geometria, muzykologia, gramatyka, retoryka, astronomia) i pospolite (vulgaris), mechaniczne, do których zaliczano np. sztukę handlu, leczenia, ubierania, zaś na samym końcu, i to niechętnie, sztuki plastyczne. Poeci nadal byli natchnionymi wieszczami i filozofami. U schyłku starożytności i w czasach nowożytnych wprowadzono do sztuki pojęcie piękna jako zjawiska czysto estetycznego – wąskie, subiektywne i względne, z którym, już w odrodzeniu, właściwie sztukę utożsamiano. W połowie wieku XV we Włoszech odrodzenie było w pełnym rozkwicie, nastapiło wyodrębnienie sztuk pięknych i wyeliminowanie ze sztuki rzemiosła oraz nauki; poezja ciągle jeszcze zajmowała uprzywilejowane miejsce. Pod koniec XVII i w XVIII wieku wielkiego znaczenia w sztuce nabrało przeżycie estetyczne – pojęcie równie nieścisłe jak piękno. W wieku XVIII stosowano już powszechne pojęcie „sztuki piękne”, do których zaliczano malarstwo, rzeźbę, muzykę, poezję, taniec, nieco później dodano jeszcze architekturę i wymowę. Wiek XIX i początek XX to (z wyjątkami, np. dadaizmu, futuryzmu itp. żartów) sztuka oparta na smaku, wyobraźni, przeżyciu, ale i na racjonalnym myśleniu; pojęcie „sztuki piękne” stało się równoznaczne z pojęciem „sztuka”. Współcześnie za sztukę uważa się dowolny przedmiot, gest, literacki bełkot, nawet życie z jego fizjologicznymi przejawami. Nie potrzeba wiedzy, umiejętności, nawet talentu – wystarczy chcieć i wszystko, niestety, może być sztuką. Jest to jedynie kwestia umowy tzw. krytyków i tzw. twórców, rzecz jasna niepoparta jakimkolwiek logicznym systemem pojęciowym. To już nawet nie kwestia smaku, który wymaga jednak pewnej wiedzy i obycia. A skąd wiedza i obycie w czworakach, które nazywa się teraz salonami, pośród pozornych elit, które czytają co najwyżej napisy na metkach od ubrań? Demokracja, relatywizm, nieuctwo i lenistwo sprawiły, że słowa nie określają rzeczywistości, tylko ją zaczarowują. Ale czary są dobre dla umysłowości infantylnych, rozdziawiających w zachwycie gęby na widok jarmarcznego kuglarza. Ja uparcie pozostaję wierny zdrowemu rozsądkowi i kulturowemu dziedzictwu, dlatego stosuję własną arbitralną definicję, według której dziełem sztuki jest dowolny celowy wytwór człowieka o pierwotnym przeznaczeniu nieużytkowym, posiadający wartości estetyczne i intelektualne oraz etyczne, zaspokajający odpowiadające im potrzeby, powstały w wyniku syntezy wiedzy, zdolności i umiejętności, który jest przejawem intelektualnej niezależności twórcy, jego wolnej woli, nietzscheańskiej „Wille zur Macht” i chęci ich zaspokojenia. Warunkiem koniecznym jest, aby wystąpiły przynajmniej dwie pierwsze z powyższych wartości, w sposób wyraźny i jednoznaczny (chociaż wydaje się niemożliwym rozdzielenie estetyki i etyki, zatem w praktyce dzieło sztuki posiada wszystkie trzy wartości). W ten sposób mocno zawężam pojęcie dzieła sztuki wyłącznie do prac istotnych i elitarnych, nadając mu charakter znacznie bardziej obiektywny i precyzyjny niż w dotychczasowym szerokim znaczeniu, zarówno klasycznym, jak i współczesnym; tym samym eliminuję z pojęcia sztuki wszelki balast i burzyny, pozostawiając to, co najcenniejsze – sztukę czystą.

Nieużytkowe w założeniu przeznaczenie i wymienione powyżej wartości odróżniają dzieło sztuki od innych wytworów pretendujących do tego miana. Pierwotna w zamyśle nieużytkowość jest pojęciem zrozumiałym – prawdziwe dzieło powstaje w celu zaspokojenia potrzeb wyższych i z tego w naturalny sposób wynikają konsekwencje, jakimi są wartości. I tak, wartości intelektualne, ze wszystkich jeszcze najbardziej obiektywne i bezwzględne, pojawiają się zawsze, gdy mamy do czynienia z najsłabiej choćby przemyślaną konstrukcją i ideą – różna może być tylko ich jakość oraz niezbędny wkład umysłu odbiorcy w poznanie. Nawet chlapanie farbami czy słowne wyziewy mają swoje skromne piętno szczątkowego intelektu, sytuując się nieco powyżej przypadkowych plam oleju na wodzie i baranich bobków a blisko już stękania ludożerców przy ognisku; nie znaczy to jednak, że są w pełni sztuką – tak jak jajko, szczególnie zepsute, nie jest jeszcze sufletem. Za dziełem musi stać warsztat i filozofia jego twórcy, myśl powinna w sposób oczywisty odzwierciedlać się w dziele, ono ma stać na mocnym fundamencie teoretycznym – najpełniejszą realizacją tego postulatu są na przykład prace Wagnera czy Witkacego, w których wkład umysłu w formę i treść jest bezsporny. Nieco trudniejsza do rozstrzygnięcia jest kwestia wartości estetycznych i etycznych dzieła sztuki, bowiem piękno i brzydota w estetyce są równie względne i subiektywne jak dobro i zło w etyce, i równie zmienne. Nie ma rzeczy, zjawisk, idei bezwzględnie i obiektywnie pięknych lub brzydkich, dobrych lub złych. Mogą posiadać powyższe wartości w danym czasie, okolicznościach, dla kogoś, ale w innym czasie, innych okolicznościach i dla kogoś innego, mogą te wartości utracić. Rzecz piękna w jednych okolicznościach, w innych może stać się brzydką, podobnie jak dobra może zostać złą. Można zatem stwierdzić, że piękno i brzydota występują łącznie, są cechami jednego fenomenu, podobnie jak dobro i zło, czyli, to co jest piękne, jednocześnie jest brzydkie, to co dobre, jednocześnie jest złe. Wenus z Willendorfu była piękna dla swojego paleolitycznego twórcy i zapewne dla wielu mu współczesnych, ale dla starożytnych Greków z pewnością nie stanowiłaby wzoru urody, podobnie jak wzorem moralnym nie może być postawa kolaborujących ze stalinowskim systemem naszych uznanych dzisiaj, wielkich literatów. Cała rzeczywistość to układ niezwykle względny, zależny od świadomości, która nie jest jednakowa u wszystkich. Dlatego nie ma rzeczy i zjawisk bezwzględnie i obiektywnie pięknych lub brzydkich, tak jak nie ma bezwzględnie i obiektywnie dobrych lub złych idei, myśli i czynów. Wartość wszystkiemu nadaje podmiot – ona nie występuje sama z siebie, z natury rzeczy. Można zatem twierdzić, że wartości estetyczne i etyczne są subiektywne, relatywne i zmienne, dlatego bezwzględna ocena dzieła dokonana tylko na ich podstawie, z pominięciem jego idei i konstrukcji, jest fałszywa; wartości te muszą natomiast, razem z wartościami intelektualnymi, stanowić składowe dzieła, by było pełne i różniło się od przypadku, geściarstwa, pospolitej ładności, artystycznego rzemiosła czy czystego zdobnictwa. Natomiast, gdy wszystkie trzy wartości występują łącznie, do tego poparte są spójnym systemem pojęć, wiedzą, doświadczeniem, umiejętnościami, filozofią, logiką, to mamy do czynienia z geniuszem – twórczość da Vinci, Wagnera, Witkacego, a w dużej części Beethovena, Chwistka i van Gogha jest tego oczywistym przykładem.

Wielokrotnie w tym tekście użyłem pojęcia piękna. Jest ono na tyle wadliwe – subiektywne i względne, składa się na nie tyle kategorii, występujących samodzielnie lub łącznie, że niepodobna budować jego ścisłej teorii. Dla jednych istotą piękna jest doskonałość i umiar, dla innych wdzięk lub odpowiedniość, dla jeszcze innych nadmiar czy bogaty ornament. Petrarka stwierdził z rozbrajającą szczerością, że piękno „jest nie wiem czym”. Święty Tomasz z Akwinu podał definicję prostą i celną, mianowicie, że „Pięknem jest to, co się podoba, gdy jest postrzegane”, stwierdził także, iż obraz jest piękny, jeśli doskonale odtwarza rzecz, choćby była brzydka. W moim ujęciu, zbliżonym do poglądu Św. Tomasza, pięknem jest to, co podoba się, gdy jest odbierane przez zmysły i/lub badane przez umysł. Piękne zatem mogą być nie tylko przedmioty, ale również słowa, dźwięki, zapachy, smaki, myśli, czyny, idee słowem – wszystko. Należy jednak pamiętać, że jest to zawsze pojęcie subiektywne i – co najważniejsze, że nie wszystko co piękne jest sztuką, z kolei sztuka nie musi być pięknem.

Sztukę odbieramy za pomocą intelektu i zmysłów. Stąd dwa sposoby percepcji dzieła: pierwszy to skupienie się na nim, kontemplacja, myśl, analiza, wysiłek umysłowy, poznanie; drugi to przeżywanie, marzenie, wprowadzenie się w nastrój. Są to sposoby rozłączne, nie można bowiem używać ich jednocześnie, ale można naprzemiennie, dlatego też są równoprawne i nie podlegają wartościowaniu – istnieją przecież ludzie pozbawieni wrażliwości, ale jednostronnie sprawni intelektualnie, potrafiący zrozumieć zamysł i konstrukcję dzieła, oraz ludzie niezwykle wrażliwi, z ogromną wyobraźnią, marzyciele, ale pozbawieni większych zdolności do analitycznego i syntetycznego myślenia. Oba te niedostatki można jednak nadrabiać wiedzą. Natomiast w przypadku najbardziej pożądanym, niezwykle rzadkim, odbieramy dzieło na oba sposoby, na zmianę zmysłami i intelektem, wtedy dopiero w pełni doznając rozkoszy obcowania ze sztuką. Wielokrotnie też zdarza się, że za każdym razem, gdy mamy z dziełem styczność, odkrywamy w nim nowe jakości. Odkrywamy je również, gdy zdobywamy wiedzę i rozwijamy wrażliwość poprzez kontakt z różnymi dziedzinami sztuki i z naturą.

Nie wątpię, że moje spojrzenie na sztukę (i nie tylko na nią) nie przypadnie do gustu tym, którzy nie lubią się uczyć, są myślowo niesamodzielni, politycznie poprawni, wystraszeni, pielęgnują w sobie stadny instynkt i w konsekwencji, jeśli akurat mają artystyczne aspiracje, bezkrytycznie zalewają świat swoimi (tutaj eufemizm) produktami, mniej lub bardziej przypadkowymi, wtórnymi i pozbawionymi wkładu umysłu i ducha. Faktem jest, że to oni stanowią większość, przeżywającą teraz swoją rewolucję bylejakości i nonsensu, ulotne chwile świetności. Jednak, jak wiemy z historii, masy mają siłę, ale nie mają rozumu, czyli podstawowego narzędzia każdego prawdziwego twórcy. Przecież rozum zbiorowy nie istnieje – wbrew arytmetyce rozumki się nie sumują w jeden nadrozum, co widać chociażby po rządach parlamentarnych, szczególnie w Polsce; również ich średnia nie przytłacza ogromem. Rzecz jest w jakości, nie w ilości czy różnorodności. Kupa żwiru, choćby złożona z różnorodnych kamieni, nie przyćmi urodą Kooh-i-Noora, banda senatorów nie zastąpi woli czynu i umysłu Cezara, a wszyscy dadaiści (nawet z futurystami tudzież współczesnymi poetami niedoukami i dyslektykami) nie są warci jednego Herberta. W historii masy zostają na zawsze anonimową zbiorowością, co najwyżej mniej lub bardziej użytecznym narzędziem. Jak pisał francuski filozof epoki pozytywizmu i sceptyk Ernest Renan, gdy masy dochodzą do głosu, racjonalność życia obniża się, jednocześnie te upośledzone masy to gleba, na której wyrastają geniusze. Według niego, jedynym celem, do którego warto zmierzać, jest panowanie rozumu, przynależnego prawdziwym elitom. Tyle Renan. Ja tylko dodam, że w ostatecznym rozrachunku zawsze zwycięży indywidualność. Historię – także w sztuce, tworzą jednostki. I jest w tym jakaś nadzieja, pocieszenie i sprawiedliwość.

APPENDIX

Istotne wyjaśnienie do tego tekstu i innych przeze mnie napisanych: używając terminów „filozofia” i „filozof”, nie mam na myśli podręcznikowej wiedzy, uniwersyteckiego dyplomu ani nawet znajomości poszczególnych systemów, bo to należy przede wszystkim do historyków i nauczycieli filozofii, kształconych na kierunku zwanym niesłusznie i na wyrost filozofią, a który w istocie jest jedynie jej historią. Przez filozofię rozumiem, podobnie jak chińscy mędrcy, refleksyjne i systematyczne rozmyślanie o życiu – czyli też o sztuce, która życiu towarzyszy. Wyznaję również tradycyjny pogląd, że celem filozofii nie jest znalezienie prawdy, rozwiązanie zagadek świata, bo to przecież byłby cel idealny, przez co niemożliwy do osiągnięcia – za istotę filozofii, jej największą wartość i cel realny uważam poszukiwanie prawdy, nieskończoną drogę do rozwiązania odwiecznych zagadek: natury istnienia i rzeczywistości, poznawalności prawdy, natury i hierarchii wartości. Ostatecznym zadaniem filozofa jest próba ujęcia zagadnień metafizycznych, epistemologicznych i aksjologicznych w spójny i logiczny system, a w konsekwencji zbliżenie filozofii do nauki. Zadanie potężne i trudne, niewykonalne – nawet jako próba – bez rozległej wiedzy matematyczno-przyrodniczej, bez znajomości semantyki i logiki, zadanie, którego ewentualną krytyką winni zajmować się inni filozofowie, zaś opisem historycy filozofii. Zatem, wbrew powszechnemu i akademickiemu mniemaniu twierdzę uparcie, że filozof różni się od historyka filozofii w takim samym stopniu jak Juliusz Cezar od historyka starożytności, van Gogh od historyka sztuki, a Szekspir od historyka literatury. Stosując dalej to jakże logiczne i błyskotliwe rozumowanie, absolwenta geografii nie uważam za podróżnika i odkrywcę, a absolwenta polonistyki za poetę czy pisarza. Jest oczywiste, że jedni ludzie działają, drudzy to jedynie opisują, niewielu potrafi jedno i drugie.

Rozmowa: Anna Szczepanek z Jackiem Trznadlem o książce Z POPIOŁU CZY WSTANIESZ?


A.S. Pierwszym literackim skojarzeniem, jakie nasuwa się po przeczytaniu kilku czy kilkunastu stron książki Z popiołu czy wstaniesz?, jest oczywiście słynne zdanie „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Sięgnęłam więc po Medaliony Zofii Nałkowskiej i stwierdziłam ze zdziwieniem, że dziś nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia jak niegdyś, jakby odpłynęło z nich to życie, które pulsuje chociażby w Innym świecie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego czy w książce Beaty Obertyńskiej W domu niewoli i które jest również obecne na kartach twoich opowiadań.Bardzo wiele już przeczytaliśmy na temat zbrodni nazizmu i może to, co 50 lat temu, dla Nałkowskiej i jej współczesnych, było wstrząsającym odkryciem, jest obecnie zbyt dobrze znane, by mogło poruszać z taką samą siłą? A może nie bez znaczenia jest fakt, że autorka nie doświadczyła bezpośrednio opisywanych przez siebie zdarzeń?

J.T. Nałkowska uczestniczyła jednak w pracach Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, tam były przesłuchania świadków. Przeżyła hitlerowską okupację. Ja prowadziłem swoje własne badanie zbrodni rosyjskiej w wydaniu sowieckim. Po wojnie były doświadczenia sowieckiego terroru; stykałem się z ludźmi spod okupacji sowieckiej na kresach. Typ tego doświadczenia jest jakby zbliżony. Ja w dokumentach zanurzyłem się głęboko i na dłużej niż Nałkowska zaraz po wojnie w sprawy niemieckie.Ale powiedziałaś jeszcze, że być może oswoiliśmy się ze sprawami ludobójstwa w wydaniu niemieckim, hitlerowskim. Pytanie, czy to tylko oswojenie, czy także pewnego typu znużenie. Na pewno w Polsce celowo starano się pokazywać tylko zbrodnie hitlerowskie, nie było mowy o tym, co stało się na Wschodzie. Książki przez ciebie wymienione: Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Beaty Obertyńskiej, a można by jeszcze trochę tytułów i autorów dorzucić – np. nowele-wspomnienia Herminii Naglerowej, pamiętnik Wacława Grubińskiego z sowieckiej celi śmierci (tego wyroku w końcu nie wykonano) – do ostatnich prawie lat dostępne były tylko na Zachodzie.Prawda o Rosji musiała być zapisywana poza granicami Polski. Ale przede wszystkim powielana była wszędzie literatura antyhitlerowska, często niewysokiego lotu. Utwory antyhitlerowskie na dodatek nieraz opierały się na tezach kłamliwych. Tu już dotykamy naszego tematu. Sprawa Katynia. Adolf Rudnicki napisał swoją wczesną nowelę Major Hubert z Armii Andersa (1945), w której oskarżył Józefa Czapskiego – bo to była nowela z kluczem – o propagandę antysowiecką w sprawie Katynia (bo według Rudnickiego zrobili to Niemcy), co na dodatek, jako skutek moralny, miało pociągnąć – tak jest w noweli – załamanie się możliwości twórczych Huberta-Czapskiego. Inny przykład: Tadeusz Borowski pisze swoją nowelę Muzyka w Herzenburgu, w której zaprzecza zabijaniu jeńców, istnieniu łagrów i ludobójstwa w Związku Sowieckim. Jednak ginęły tam miliony ludzi, także jeńców.

A.S. Rzeczywistość, którą opisujesz, pozostawała poza kręgiem twoich bezpośrednich doświadczeń, a jednak kreowane przez ciebie postaci są niezwykle sugestywne.

J.T. Starałem się, by postaci tych Rosjan były konkretne. Nie byłem świadkiem tamtych wydarzeń, ale jednak było ważne, że należałem do pokolenia okupacyjnego, które znało różne fakty ze słyszenia od osób najbliższych. Że to nie były tylko dawne wydarzenia historyczne na papierze. Nie znałem oczywiście żadnej z ofiar, ani żadnego z katów nie widziałem osobiście na własne oczy, jedynie Tokariewa i Soprunienkę na kasecie wideo. Odczucie postaci, podtekst emocjonalny to była sprawa intuicji. Natomiast zetknąłem się z dokumentami odnoszącymi się właśnie do pracy tej biurokratycznej machiny mordu, tych urzędów, gdzie działania przygotowywano i utrwalano na papierze. Sporo tego miałem w swoim ręku. Natomiast nie ma wiarygodnych dokumentów z samych rozstrzeliwań, poza relacją Tokariewa o Twerze i ułamkami wspomnienia Syromiatnikowa o Charkowie. Ale to może zostawiało mi swoisty obszar wolny, który nazywam obszarem apokryfu. Relację z rozstrzeliwań w zeznaniu Tokariewa przeżyłem bardzo silnie. Bez tego moje pisanie byłoby zupełnie inne. Mam poczucie, że zacząłem pisać we właściwym momencie, po wchłonięciu tego wszystkiego.

A.S. Jakie szczegóły zawarte w tych dokumentach zrobiły na tobie największe wrażenie? Czy pewne informacje posłużyły ci jako punkt wyjścia do skonstruowania fabuły niektórych opowiadań?

J.T. Wziąłem pewne pomysły i realia nowel z tych materiałów. Weźmy przesłuchanie Tokariewa, który był szefem NKWD w Kalininie (Twer). Tokariew kłamliwie negował swój udział w zbrodni, wspominał, że raz tylko rozmawiał z młodziutkim skazańcem, blisko tej „kamery”, czyli pomieszczenia do rozstrzeliwań. Ta wzmianka zainspirowała moją nowelę Prawie dziecko. Tokariew wychodził chwilami z odgrywanej roli – tylko świadka, używając czasem zaimka „my”, gdy mowa o rozstrzeliwaniach, ale zaraz poprawiał się. Z tego nurtu rozważań Tokariewa wysnułem też nowelę Arytmetyka. Mówił, że z początku nie nadążali z rozstrzeliwaniem przed wschodem słońca. Tokariew w czasie przesłuchania popija czaj i parokrotnie się śmieje. Tak z taśmy dźwiękowej wyłaniał mi się obraz zła, wdrażanego jako codzienne zajęcie.Ludzie-kaci dożyli do naszych czasów jako zasłużeni. Protest przeciwko temu też skłaniał mnie do pisania. Tak byłoby i w Niemczech, gdyby nie proces norymberski i denazyfikacja. Dekomunizacji nie dokonano w Rosji nigdy.

A.S. Okruchy rzeczywistości, którymi dysponowałeś, pozwoliły ci na dokonanie pewnych uogólnień. Nakreślone przez ciebie postaci nie były przecież zawieszone w próżni.

J.T. Próbowałem paroma kreskami ukazać typy psychologiczne, ale i środowisko. Chyba większość ludzi z aparatu była pochodzenia chłopskiego. Dając im pozorny moralnie awans, wykorzeniono ich jednocześnie z ich tradycyjnej moralności, odcięto od korzeni religijnych. Żyli namiastką nowej wiary. Przyzwyczaili się od dziesiątków lat do terroru i fałszu. Jest w dokumentach rosyjskich mowa o planie, nie wykonanym, napisania książki wyjaśniającej powody psychologiczne, dla których jakoby właśnie Niemcy dokonali tej zbrodni. Dotykamy tutaj jakiejś monstrualnej obłudy. Ale jednocześnie doznawałem uczucia, że Rosjanie nie przyznają się do swoistego „współuczestnictwa rosyjskiego” w zbrodni. Zrobili to jacyś kaci, siepacze, jakiś Stalin, jakaś NKWD. Jakby jacyś Marsjanie w stosunku do narodu. Nazywam to wyrzucaniem sprawstwa zbrodni na zewnątrz. Jelcyn powiedział, że Rosja nie jest za to odpowiedzialna. Kiedy na początku lat 90 mówiłem Siergiejowi Stankiewiczowi, doradcy Jelcyna, że oni powinni płacić odszkodowania, tak jak płacili je Niemcy – to Stankiewicz odpowiedział: – Wy chcecie, żeby ofiary płaciły jeszcze odszkodowania? Tak więc nurt sprzeciwu wobec wyrzucania przez Rosjan odpowiedzialności na zewnątrz wzmacniał we mnie przekonanie, że powinienem pokazać takich zwykłych ludzi rosyjskich, realizujących zalecenia systemu.

A.S. Wspomniałeś wcześniej, że oprócz odnalezionych w rozmaitych źródłach faktów miałeś przed sobą pewien „obszar wolny”, który również domagał się zapełnienia. Czy mógłbyś powiedzieć o tym coś więcej?

J.T. O zbrodni w lesie katyńskim dowiedzieliśmy się najwcześniej, ale wciąż wiemy o tym najmniej. Nie ma dokumentów. Są tylko relacje mówiące o krążeniu między Gniezdowem, dokąd oni przyjeżdżali pociągiem, a lasem, a także daczą w lesie i dołami śmierci, karetek więziennych, zwanych czornymi woronami. Nie można spędzić całej grupy i strzelać po kolei, bo nastąpią ucieczki, bunt. Natomiast w czornym woronie każdy więzień siedział w osobnej celce, która była celą śmierci. Podobną tezę postawiłem wcześniej w trybie historycznym i stąd ten obraz w noweli Zginie, co z chmur. Już po opublikowaniu moich nowel, przeczytałem książkę Wiktora Suworowa Kontrola, gdzie jest scena rozstrzeliwania w lesie. Więźniowie są zamykani do pojedynczych metalowych celek. Potem ich stamtąd po jednemu wyciągają. Suworow tych scen z lat trzydziestych (czystki Jeżowa) sam nie doświadczył, ale zna historię swojego kraju. Ale oczywiście myślałem także o zagadce człowieka uczestniczącego w akcie ludobójstwa, o jego psychice. Jeżeli rozstrzeliwało się tak masowo i jednocześnie tak fachowo, to przecież musiały być jakieś instruktaże. W przesłuchaniu jeden ze świadków, a może i morderców, Syromiatnikow, wyraził pogląd, że takie instruktaże odbywały się. Próbuje to pokazać moja nowela Lekcja, czyli manekin. Inna zagadka łączy się ze śmiercią ważnego świadka zbrodni, Iwana Kriwoziercewa (Długie ręce). Tę nowelę z Kriwoziercewem wysnułem z podejrzanych okoliczności jego śmierci po wojnie, w Szkocji. Znaleziono go powieszonego w stodole. Najpewniej to był mord dokonany przez NKWD, wykonany wyrok, co sugeruje także Józef Mackiewicz, który dopominał się o śledztwo. Takie teksty, powtórzę, nazywam apokryfami. Apokryf to zapełnienie luki w relacji o prawdziwych wypadkach. Może zresztą nadużywam tego słowa, bo cała literatura odnosząca się do wypadków historycznych jest najczęściej takim apokryfem. Nowela Ju-jitsu wychodzi od motywu oficerskiej czapki, którą znalazł w lesie katyńskim Józef Mackiewicz w 1943 roku. Jednocześnie w zeznaniu Tokariewa jest mowa o tym, że jeden z oficerów próbował uciekać. Że go gonili. Połączyłem te fakty razem. Natomiast motyw walki metodą ju-jitsu wymyśliłem, żeby uprawdopodobnić ucieczkę i może wytłumaczyć szczególne krępowanie jeńców tylko w niektórych przypadkach. Brzytwa Solingen ma swe konkretne inspiracje w wiadomości, że któryś z rozstrzeliwujących ze Smoleńska – stało się to przed rozstrzeliwaniem Polaków – poderżnął sobie gardło na strychu. Tokariew wspomina jeszcze o trzech – choć daleko późniejszych – samobójstwach katów polskich oficerów.

A.S. Ważnym składnikiem tej prozy są znakomite dialogi, na przykład w noweli Zwykła warta. Z jakiego budulca powstają w umyśle piszącego zdania wypowiadane w sytuacjach, których nie było mu dane doświadczyć?

J.T. Czułem, że najbardziej odpowiedni będzie tu chyba splot naiwności związanej z pochodzeniem tych ludzi (chyba najczęściej można się domyślać pochodzenia chłopskiego), ze stosowaniem nowomowy, uproszczonego, fałszywego myślenia – typu ideologicznego. Ale chodziło też o coś więcej: żeby oddać jednocześnie grozę, ukrytą pod niefrasobliwą pozornie mową tych ludzi. Nie wiem, na ile się to udało. Czasem miga mi myśl, że może przydały się także lektury tych mistrzowskich krótkich nowel Antoniego Czechowa z ich niezwykłymi, ironicznymi dialogami. Natomiast chyba nie było wzorowania się na Aleksandrze Sołżenicynie czy nowelach Warłama Szałamowa. A jeśli, to przez jakieś takie bezwiedne odczucie tak zwanej „duszy rosyjskiej”.

A.S. Ciekawym elementem konstrukcyjnym tych dialogów jest obecny w nich często „duch języka rosyjskiego”. W jaki sposób wczułeś się w ten język, który nie jest ci szczególnie bliski?

J.T. Trochę uczyłem się, trochę czytałem po rosyjsku. W ostatnich latach stykałem się dużo z oryginalnymi dokumentami rosyjskimi. Były pewne rozmowy z Rosjanami, choć właściwie nie umiem mówić po rosyjsku. Z tym, że te moje dialogi nie są rozbudowane, więc może jest to nieświadome, skądś tam zaczerpnięte, odczucie prostych formacji języka rosyjskiego. Tutaj problem: jeśli kiedykolwiek tłumaczono by te nowele na język rosyjski, jak oddawać te wtręty rosyjskie? Cały koloryt widoczny dla polskiego czytelnika by się zatracił. To tak, jak ginie w przekładzie francuskim koloryt rozmów arystokracji rosyjskiej mówiącej u Tołstoja po francusku. Robiłem także świadome kalki językowe. Rosyjskie. One się pewnie pojawiały na kresach. Ale tu chodziło o to, żeby zabarwiać tekst rosyjskim, już nie cytując tyle po rosyjsku. No i w dialogach sposób myślenia jest właśnie taki, jak to sobie wyobrażałem, że oni mogli myśleć, a więc i mówić.

A.S. O oryginalności twojej książki stanowi w znacznej mierze fakt, że dramat katyński przedstawiony tu jest nie tylko od strony ofiar, lecz przede wszystkim – co zapowiada już okładka pierwszego wydania – od strony katów. Co zadecydowało o tym, że wybrałeś jako dominującą tę właśnie optykę?

J.T. Oficerowie polscy zachowali się przykładowo. Walczyli przecież często już w 1920 roku, odznaczano ich często za to Virtuti Militari, a później wszyscy zamordowani zasłużyli na to odznaczenie. Etos tych bohaterów znamy. Mówię bohaterów, bo gdyby oni chcieli iść na współpracę, nie zostaliby rozstrzelani. Natomiast banalne zło w wydaniu rosyjskim – o tym niewiele jest w literaturze polskiej. Napisałem te nowele myśląc o ofiarach, ale chciałem ujrzeć ludzi, którzy dokonywali eksterminacji, spojrzeć na machinę sowieckiego ludobójstwa. Ci ludzie sowieccy długo bowiem byli pod ochroną i u nas, i na świecie, obnażenie ich zła i zła systemu było powściągane ze względu na światowe lobby komunistyczne i rosyjskie. Właśnie psychologia zbrodni dokonywanej przez ludzi-instrumenty totalitarne interesowała mnie najbardziej.
Zależało mi, aby każda z nowel dorzucała do tych charakterystyk nowy rys. Starałem się urozmaicić postaci Rosjan, także przez ukazanie różnych szczebli i funkcji – od prostych wartowników poczynając, przez wykonujących wyroki, przez śledczych – do samego naczalstwa NKWD. Czasem próbowałem ten obraz Rosjan rozciągnąć w czasie, ukazać ich przeszłość, dzieciństwo, na przykład w noweli Lekcja czyli Manekin, czy Zginie, co z chmur, ale nie demonizując szczególnie tej przeszłości. Lekcja czyli manekin pokazuje tego samego kata w wiele dziesiątków lat po zbrodni, kiedy jest już siwy i ma wysokie szlify oficerskie. Pije. Zbrodnia została mu w pamięci, ale i jest z niej dumny. Więc to, co prezydent Reagan nazwał imperium zła – trwa jeszcze.

A.S. W tym zbiorowym portrecie Rosjan, wykonawców rozkazu zagłady polskich jeńców, najbardziej uderza, że wydają się tacy zwyczajni. Są wrażliwi na przyrodę: Klim z opowiadania Zginie, co z chmur – „lubi plamy słońca w lesie” i „gonitwy chmur”, a Sasza ze Spokojnego zachodu słońca obserwuje żuka, mrówki i z przyjemnością słucha śpiewu ptaków (tylko określenie kucia dzięcioła jako „mały kaliber” od razu przywołuje nas do rzeczywistości!). Są tacy, którzy reagują skrajną depresją (samobójca z opowiadania Brzytwa Solingen) i tacy, w których budzą się ludzkie uczucia (major T., któremu „prawie dziecko”, czyli Tadzio, przypomina nieżyjącego syna). Dlaczego nakreśliłeś taki właśnie portret psychologiczny tych postaci?

J.T. Myślę, że to byli także zwyczajni ludzie, mieli rodziny, dzieci, to jest lepiej rozeznane przykładami od strony niemieckiej. Filozof niemiecki, Hannah Arendt napisała po wojnie swoją słynną książkę Eichmann w Jerozolimie. Eichmann, szef i organizator transportów ludności żydowskiej do Oświęcimia, został po wojnie skazany na śmierć w Izraelu (jeśli chodzi o eksterminację polskich oficerów, odpowiednikiem Eichmanna w Rosji był Soprunienko, który dożył spokojnie naszych czasów). Ważna jest w książce Hannah Arendt pewna teza o zbrodni: że zło jest banalne. Mnie najbardziej interesowała ta zwykłość. I im niżej szło się w aparat wykonawczy, tym więcej musiało być banalnych, zwykłych ludzi. Najgorsze w doświadczeniu totalitaryzmu było to właśnie, że wszystko stawało się codzienne i masowe. Niemcy masowo poparli Hitlera,
Rosjanie Stalina. Społeczeństwo totalitarne nie składa się z psychopatów, ustrój represji podpierają zwykli ludzie. Są to często ludzie naiwni, których pułap intelektualny nie sięga wysoko, a tych jest większość. Ale nawet człowiek naiwny może mieć głęboko ugruntowaną moralność, dlatego te ustroje celowo i długotrwale niszczą moralność.

A.S. Najbardziej przerażający w tych ludziach jest fakt, że swój udział w zbrodni traktują nieomal jako najzwyklejszą w świecie pracę: „Pracujemy tylko w nocy” – tak jakby chodziło o nocną zmianę... Starają się, niczym sumienni rzemieślnicy, żeby praca ta była wykonana jak najstaranniej; stąd przeciwstawienie pojęcia „fuszerki” („partaczyć nie wolno”) i „dobrej roboty” („wypijemy po jednym, za dobrą robotę”). Chwilami ma się wrażenie, że chodzi o precyzyjnie wykonywaną operację chirurgiczną (studiowanie szczegółów anatomicznych w Lekcji) lub wielką inwestycję przemysłową (koparka w Arytmetyce). I to zauroczenie techniką: „technika musi być, jak należy”. Czy sądzisz, że takie właśnie potraktowanie zjawiska masowego zabijania było typowe tylko dla „ludzi sowieckich”?

J.T. To jest sposób myślenia typowy dla społeczeństwa zdemoralizowanego, które przyjęło nową, totalitarną moralność jako codzienną zwykłość. Kategoria pracy była bardzo ważna we wszystkich ustrojach totalitarnych, związanych z socjalizmem (niemiecka partia hitlerowska nazywała się Narodowo Socjalistyczną Niemiecką Partią Pracy). To miały być ustroje pracy wyzwolonych robotników. Do dzisiaj jeszcze można przeczytać na bramie obozu oświęcimskiego napis: ARBEIT MACHT FREI (PRACA WYZWALA). Podobnie było w rosyjskich gułagach, gdzie podnoszono zalety pracy, którą zresztą mordowano ludzi w skali ludobójstwa. Jakby podobnym czy mieszczącym się w przegródce pracy określeniem jest wymienione przez ciebie słowo „technika”. Tokariew mówi: „technika, jak należy”. A więc odpowiednio przygotowane pomieszczenie do rozstrzeliwania, drzwi dźwiękoszczelne wyścielone wojłokiem z wielbłądziej sierści. I oczywiście dobra broń to też technika, podobnie jak ta koparka „Komsomolec”, która wykopie kilkadziesiąt dołów śmierci. Pistolety niemieckie typu Walther miały spory kaliber 7,65, kule o stalowej powierzchni, które przebijały łatwo czaszkę dwa razy. Pistolet przy masowych rozstrzeliwaniach był „narzędziem pracy”. Przecież rozstrzeliwano kilkaset osób dziennie. Zbrodni dokonano
przy pomocy odpowiedniej technologii. Na ogół mówi się to tylko w stosunku do zbrodni hitlerowskich.

A.S. Ludzie ci bronili się przed poczuciem winy przerzucając odpowiedzialność za zbrodnię na ofiarę. W Zwykłej warcie jeden z wartowników wyraża swoją niechęć do Polaków wspominając, że są zawszeni, drugi nazywa ich darmozjadami. W opowiadaniu Gad jest to wręcz nienawiść: „Ja bym im głowy dziurawił na sito!” W Lekcji natomiast wykonujący wyrok zdejmuje z siebie odpowiedzialność za zabicie człowieka, gdyż w jego pojęciu został on uśmiercony już wcześniej rozkazem „z góry”: „bo skazany, on już nie żyje”. Czy dowiedziałeś się czegoś o poczuciu winy tych ludzi, z którymi zetknąłeś się pośrednio przez ich zeznania?

J.T. Nigdy i nigdzie nie zetknąłem się z deklarowaniem poczucia winy u Rosjan z tamtego okresu, odpowiedzialnych za zbrodnie. Pisałem także na podstawie intuicji czy uogólnienia tych postaw. Ale sama nienawiść była odgórnie wyuczana: że słusznie nienawidzą, bo tamci powinni być skazani na zagładę, bo tylko my reprezentujemy lepszy świat. U Niemców to była lepsza rasa, u Rosjan – rewolucja i lepsza klasa, która zmieni świat. Pytałaś o poczucie winy u konkretnych ludzi. Nie zauważyłem tego w zeznaniach Tokariewa ani Soprunienki. Byli zresztą przesłuchiwani nie jako oskarżeni, lecz tylko jako świadkowie.

A.S. Mówiliśmy dotychczas głównie o Rosjanach, ale i polscy oficerowie, choć pojawiają się jak gdyby w tle, ukazani są w sposób bardzo wyrazisty.

J.T. Oczywiście, chodziło o to, żeby – choć w przebłyskach – pojawili się ci polscy oficerowie. W ramach swojej ankiety, gdy pisałem książkę Powrót rozstrzelanej Armii, stykałem się z członkami rodzin katyńskich, oglądałem fotografie, wyobrażałem sobie tych oficerów, nim zostali rozstrzelani. Żyłem jakby w atmosferze ich życia. Podziwiałem jako dziecko ich mundury przed wojną. W Liście postać Polaka jest na pierwszym planie, konkretny enkawudysta pojawia się dopiero na końcu. Ta nowela próbuje przenieść akcję także na plan metafizyczny, porządku świata. Jakby problem manicheizmu, czy Boga-Cara z Mickiewiczowskiej improwizacji Konrada, zresztą wobec tego samego, rosyjskiego zła. Inne nazwy, ten sam problem. Dopiero na końcu ten oficer zdobywa się na modlitwę, która jest w połowie listem córeczki, a w połowie Ojcze nasz.

A.S. W moim doświadczeniu literackim jest to najbardziej przejmująca modlitwa, z jaką się zetknęłam.

J.T. Mam tu taki szczególny odsyłacz literacki, dopiero po napisaniu to sobie uświadomiłem. Chodzi o ostatnią modlitwę Longinusa Podbipięty w Ogniem i mieczem Sienkiewicza. Bohater stoi pod drzewem, otoczony przez wrogów, i Tatarzy strzelają do niego z łuków. Co świśnie strzała, on mówi kawałek modlitwy. To jest modlitwa podczas egzekucji, która jednak jest trochę rozłożona w czasie. Jest to podobne doświadczenie moralne i historyczne – „antemurale”, obrony cywilizacji śródziemnomorskiej i chrześcijańskiej przed światem azjatycko-totalitarnym.

A.S. Czy miałeś już jakieś sygnały, jak odbierają twoją książkę Rosjanie? Jaki będzie ich stosunek do takiego wizerunku ich rodaków? Czy powstanie rosyjski przekład, czy raczej będą chcieli się od tej książki odciąć? Choć oczywiście, jak mówiłeś, jakaś warstwa tej książki jest nieprzetłumaczalna.

J.T. Nic nie wiem, nawet czy jakiś Rosjanin już tę książkę przeczytał. Chyba należy z góry założyć, że byłyby tu reakcje różne. Docierają do mnie czasem echa od polskich czytelników, od rosyjskich nie było żadnego. Miałem jednak list od kogoś z Niemiec, ten ktoś znający rynek niemiecki zastanawia się, czy byłaby to książka pożądana, ze względu na panującą w Niemczech tak zwaną „poprawność polityczną” (political correctness) wobec Rosjan czy Rosji. Bo przecież jest to oskarżenie „duszy rosyjskiej”, sformułowane nie przez Rosjanina. Więc czy ktoś taki jak ja ma prawo to robić? Przy lekturze przekładu byłoby mi na pewno czegoś żal. Chciałem przekazać pewne treści uniwersalne, ważne dla wszystkich, ale to powstało w tym języku i tylko w tym języku zachowuje swój kształt właściwy. W ujęciach językowych dialogów zawarta jest szczególna ironia. Nie wiem, czy ktoś czytający w innym języku potrafiłby ją odczuć.

A.S. Twoje studia nad problematyką katyńską zostały nieco wcześniej uwieńczone książką szkiców historycznych Powrót rozstrzelanej Armii. Dlaczego zdecydowałeś się na jej artystyczne dopełnienie w postaci zbioru nowel?

J.T. Miałem poczucie, że utwór literacki może bardziej przemawiać i bardziej pozostać w pamięci niż rozprawy historyczne. W zasadzie jedynie tekst artystyczny może wywołać nie tylko obraz prawdy, ale i wstrząs emocjonalny, oczywiście pod warunkiem, że udało się wznieść utwór na pewien poziom. Nie możemy zapomnieć u Lwa Tołstoja tego fragmentu, kiedy książę Andrzej Bołkoński leży ranny po bitwie pod Austerlitz i widzi nad sobą wysokie niebo z sunącymi po nim obłokami.

A.S. To jest jeden z tych obrazów literackich, które zostają na długo w pamięci. Czytając te fragmenty twoich nowel, w których jest mowa o obłokach, wracałam myślą właśnie do księcia Andrzeja. A także do Henryka Sandomierskiego z Czerwonych tarcz Iwaszkiewicza. To właśnie obłoki, widziane przez otwarte okno, były ostatnim pomostem łączącym śmiertelnie chorego Henryka z „pięknością świata”. Przypominają się też Obłoki Czesława Miłosza i Obłoki nad Ferrarą Zbigniewa Herberta.

J.T. Motyw obłoków istnieje także w mojej poezji. Tutaj chodziło mi zresztą o coś szczególnego, może najwyraźniej występuje to w noweli Zginie co z chmur. Chciałem, żeby akcja utworu odbywała się na kilku planach. Jeden z tych planów, to byłby plan nieba. Jest takie powiedzenie Flauberta o Madame Bovary: że właściwie w tym utworze chciał tylko oddać pewien odcień szarości. To zdanie było dla mnie ważne, zapisane na kartce długo leżało na moim biurku. I może właśnie obłoki w tym pierwszym utworze uważałem za odpowiednik tego flaubertowskiego „odcienia szarości”. One odgrywają rolę w wyobraźni i tego oficera, i tego enkawudysty. Chciałem, aby przez skomplikowanie tego obrazu nieba, fakt, że kat zachwyca się obłokami – a dlaczego nie? – uczynić go bardziej ludzkim, a jego działanie – przez kontrast – jeszcze bardziej okrutnym.

A.S. Zwróciłam uwagę na jeszcze jeden element w twojej książce, związany z obrazem natury, mianowicie wiatr. Uderzyło mnie to w pierwszym opowiadaniu: „Było zimno, ale w lesie nie czuło się wiatru, szedł tylko wierzchołkami sosen”, a potem w noweli Gad: „górą sosen szedł chłodny wiatr” i dalej: „Było już cicho, cichuteńko, tylko wiatr szumiał”. Ten wiatr wydaje mi się tutaj ważny, zarówno sam wiatr, jak i fakt, że on szedł górą. Bo w dole działy się straszne rzeczy, zabijanie ludzi i tak dalej, natomiast natura „w górze” jest jakby ponad tym, trwa, i te dwie płaszczyzny nie mieszają się ze sobą.

J.T. Natura, którą odczuwamy jako dobrą – choćby czasem była groźna – pokazuje tym silniej okrucieństwo, jakie dzieje się za sprawą ludzi i z ludźmi. Byłem w lesie katyńskim, choć nie przy ekshumacjach, które widziałem tylko w lesie charkowskim. I pora roku była ta sama, i wiatr chłodny szedł wierzchołkami drzew, i odzywały się głosy ptaków, o których myślałem, że musiały milczeć przy wystrzałach. To był zupełnie normalny, kilkudziesięcioletni sosnowy las, czasem brzozy, olchy. Nie podobało mi się w filmie Marcela Łozińskiego, że pokazuje las katyński (lub udający katyński) poprzez szczególny efekt, jako silnie przemglony, powiedziałbym, groźnie romantyczny. Film grozy, mgła, zaraz zobaczymy zamczysko w Szkocji... A to już jest odejście od zwykłych, choćby strasznych spraw ludzkich, w jakąś metafizykę, która dla mnie byłaby tu zupełnie niestosowna. Ale w opisach pejzażu u mnie jest może nieraz jeszcze coś innego. Natura jest obojętna. Pisał o tym Pascal: „Wszechświat nic nie wie o tym”. O tragedii ludzkiej. Na tle przejmującego, obojętnego piękna natury uwydatnia się silniej okrucieństwo, jeśli ma miejsce, spraw ludzkich.


(Rozmowa z 12.XI.1995. Tekst skrócony, autoryzowany)