Jest Poezja! Bohdan Wrocławski
Inny smak księżyca
Którejś nocy światło księżyca ominęło naszą planetę
oceany odfrunęły w głąb własnego sumienia
wszyscy myśleli że teraz ziemia
zacznie szybciej obracać się wokół własnej rozpaczy
wieczorami błądziły kłęby pary
jakieś nieczytelne hieroglify
bezdomne znaki w śniegu
obłoki wypełnione melancholią
wszystko to przypominało
że powoli kończy się czas modlitwy
zasną świerszcze ich oddech przestanie plamić ciszę
i tylko nasze natchnienie kruche przecież
wciąż jeszcze jest obecne
jednak pozbawiane wiecznego ognia sprawia
że coraz częściej odczuwamy lęk
granice które przekraczamy
mają w sobie coś ze świątecznej majówki
kiedy z naszej radości płatami łuszczy się kora
pada deszcz
nagie kikuty wilgotnych ramion
w bezbrzeżnym zdumieniu wiszą
wzdłuż miejskich murów obronnych
jak ostatni sen skazańca
nad ranem place odwiedza stukot kopyt końskich
parujący zapach łajna
wtedy śpią jeszcze wszystkie sumienia
kopiaste pierzyny unosi oddech
wydaje się spokojny i bezpieczny
tylko czasem jakiś fragment wiersza podrażni pejzaż
odbierze mu nadzieję kolor i symetrię
wyglądasz wtedy przez oszronione okno
twoje czoło stygnie dotykasz nim szklanej powierzchni
palcem wypisujesz wszystkie zapamiętane grzechy dzieciństwa
zaczynasz bać się ich samotności
przerażającej potrzeby bycia z tobą
nadal trudno ci uwierzyć że jesteś już dorosły
a wszystkie zamki które budowałeś na plażach
stały się większe niż czubki okolicznych sosen
boisz się ich cienia
odczuwasz że jest tam ból
twardy jak śmiech drwala ostrzącego zęby piły
to dobrze zawołasz z pustych komnat muzealnych
już dawno rozsypały się wszystkie eksponaty
ten pył który spotykamy każdego upalnego poranka
ten kosmiczny pył to rozkruszone drobiny
umierającej cywilizacji
resztki wysychającej wyobraźni
już nie broni nas sztuka
w mroku widzisz jej ledwie zarysowaną twarz
miękki podbródek
wyłupiaste oczy czerwieniejące niczym ślepia wilka
chytry chichot losu łup w kłach mrozu
paleta barw nie zmienia się dawno zamilkła w niej radość
między złożonymi palcami czujesz jej resztki
przemykają się tam gdzie wszystko staje się bezrozumne
dostrzegłeś to mój Cyprianie Kamilu
obraz pełen niedokładności
skrzypiące kuchenne schody
którymi wprowadzano ciebie na górę
abyś omijając salon mógł dotrzeć w tumult kuchni
brzęk garów
woń przypalenizny i jedzenia
tak nasyca się wiersz słowo po słowie
reszta to nieomal drobiazgi szczegóły scenografii
przerysowane ostrą fakturalną kreską
i tylko nikomu niepotrzebne pragnienie
wiecznie przywołuje nas w coraz inne miejsca
zapamiętajmy siebie zagubionych w zieleniach bezradnej
młodości głodnych
zbiegających w dół po drabinie pragnień i nawyków
naszego ciała trzyma się mróz
chrońmy go jak bezcenną relikwię
gasną ognie zapalane na brzegach chmur w czasie sztormu
myśli pełne fascynacji i destrukcji
wciąż niżej bukiety wyschniętych traw oddychające
w śladach czyichś stóp
to twój dzień ten sam
który obudził cię przerażonego spadały fragmenty skał
źrenice ciężkie trawiące resztki nocy
powietrze w którego mięsiste podbrzusze
wbijały się ostre kawałki granitów
zapach szlachtunku
wszystko to wydawało się już za nami
przez zwisającą z okna brudną firankę przemknęło coś
refleks fragment ciężki jak kratki konfesjonału
zapewne z tamtej strony ktoś łkał przytykając
rozgorączkowane czoło paliły się jego powieki
szybciej niż lot jaskółki
wiedziałeś dobrze wiedziałeś
przyszedł Zalewski z butelką granatowego wina
to rozlewała się w nas
noc bezksiężycowa wyjęta z teatralnego plakatu
aż tu w chłód poddaszowych marzeń
wdzierał się stukot drewnianych kół powozów
uderzających w chropawy bruk
parskanie koni
śmiech dziewczyn kuchennych
dobiegający z pobliskiej jadłodajni
i ten zapach dochodzący z niej zakłócający milczenie poezji
w głuchowskim ogrodzie stado szerszeni rozbiło pszczeli ul
konała przestrzeń
nieczytelna pozbawiona krążenia
krwi i nadziei
znasz przecież obserwujesz ten cienki głos alarmu
w środku lata
kijanki miotające się w wysychającym stawie
wyparowują z nas początki zdania
interpunkcja staje się agresywna
wykrzykniki popychają myśli w nieokreślonym kierunku
wiemy już
najtrudniejsze odpowiedzi istnieją w samotności
wiatr zachłyśnięty własną śliną
przetrawia nas stojących z boku nie przygotowanych
niemiłosiernie w twarz praży słońce
usychają w nim rozpoczęte myśli
plecy oświetla pełne dobrotliwej łagodności światło księżyca
ponieważ zabłądziłeś w pustynnych piaskach
czytasz wszelkie miraże okolicy
szczyty palm kokosowych jakąś karawanę
której towarzyszą gardłowe okrzyki poganiaczy wielbłądów,
kwaśny wydech zwierząt zapach potu
plamy na białych burnusach
świst rzemiennego bata ciepły jak plecy niewolnika
czujesz przypadkowy liść opadający w dół
za wszelką cenę chcący przerysować zmarszczki twojej twarzy
poświata jego lotu dotyka krawędzi księżyca
w milczeniu oddycha
jakby inną mroczną stroną lustra
śpią tam wszyscy aniołowie
którym lód i drobiny śniegu pozlepiały skrzydła
i ja
oddzielany kartkami starych kalendarzy
powłóczący nogami
oparty o leszczynowy kijek
zwijający się niczym wyschnięta kromka chleba
z podniebieniem przepalonym od cudownych tabletek
ja
pozbierany z wszystkich ścieżek
które mnie kiedyś bolały
i z tych które obdarzałem bezrozumną przyjaźnią
błądzący od dzieciństwa po tych samych ugorach
bosy chłopak w krótkich spodenkach
biegnący przez jesienne rżyska
spokojny jak echo goniący z nim stada kuropatw
karmiący gołębie dziksze niż gruzy zniszczonego miasta
ja ekshumujący niespokojny zapach spalonych ciał
na pobrzeżu historii
więzień słów nawyków
interpunkcji
i w bezbarwnej przestrzeni ciągle tułających się
znaków zapytania
szukający azylu
otwieram usta aby przez chwilę
poczuć inny smak księżyca