LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Jest Poezja! Bohdan Wrocławski



Inny smak księżyca

Którejś nocy światło księżyca ominęło naszą planetę
oceany odfrunęły w głąb własnego sumienia
wszyscy myśleli że teraz ziemia
zacznie szybciej obracać się wokół własnej rozpaczy

wieczorami błądziły kłęby pary
jakieś nieczytelne hieroglify
bezdomne znaki w śniegu
obłoki wypełnione melancholią

wszystko to przypominało
że powoli kończy się czas modlitwy
zasną świerszcze ich oddech przestanie plamić ciszę

i tylko nasze natchnienie kruche przecież
wciąż jeszcze jest obecne

jednak pozbawiane wiecznego ognia sprawia
że coraz częściej odczuwamy lęk
granice które przekraczamy
mają w sobie coś ze świątecznej majówki

kiedy z naszej radości płatami łuszczy się kora
pada deszcz
nagie kikuty wilgotnych ramion
w bezbrzeżnym zdumieniu wiszą
wzdłuż miejskich murów obronnych

jak ostatni sen skazańca

nad ranem place odwiedza stukot kopyt końskich
parujący zapach łajna

wtedy śpią jeszcze wszystkie sumienia
kopiaste pierzyny unosi oddech
wydaje się spokojny i bezpieczny

tylko czasem jakiś fragment wiersza podrażni pejzaż
odbierze mu nadzieję kolor i symetrię

wyglądasz wtedy przez oszronione okno
twoje czoło stygnie dotykasz nim szklanej powierzchni
palcem wypisujesz wszystkie zapamiętane grzechy dzieciństwa
zaczynasz bać się ich samotności
przerażającej potrzeby bycia z tobą

nadal trudno ci uwierzyć że jesteś już dorosły

a wszystkie zamki które budowałeś na plażach
stały się większe niż czubki okolicznych sosen
boisz się ich cienia
odczuwasz że jest tam ból
twardy jak śmiech drwala ostrzącego zęby piły

to dobrze zawołasz z pustych komnat muzealnych
już dawno rozsypały się wszystkie eksponaty
ten pył który spotykamy każdego upalnego poranka
ten kosmiczny pył to rozkruszone drobiny
umierającej cywilizacji

resztki wysychającej wyobraźni

już nie broni nas sztuka
w mroku widzisz jej ledwie zarysowaną twarz
miękki podbródek
wyłupiaste oczy czerwieniejące niczym ślepia wilka
chytry chichot losu łup w kłach mrozu

paleta barw nie zmienia się dawno zamilkła w niej radość
między złożonymi palcami czujesz jej resztki
przemykają się tam gdzie wszystko staje się bezrozumne

dostrzegłeś to mój Cyprianie Kamilu
obraz pełen niedokładności
skrzypiące kuchenne schody
którymi wprowadzano ciebie na górę
abyś omijając salon mógł dotrzeć w tumult kuchni
brzęk garów
woń przypalenizny i jedzenia

tak nasyca się wiersz słowo po słowie

reszta to nieomal drobiazgi szczegóły scenografii
przerysowane ostrą fakturalną kreską
i tylko nikomu niepotrzebne pragnienie
wiecznie przywołuje nas w coraz inne miejsca

zapamiętajmy siebie zagubionych w zieleniach bezradnej
młodości głodnych
zbiegających w dół po drabinie pragnień i nawyków


naszego ciała trzyma się mróz
chrońmy go jak bezcenną relikwię

gasną ognie zapalane na brzegach chmur w czasie sztormu
myśli pełne fascynacji i destrukcji
wciąż niżej bukiety wyschniętych traw oddychające
w śladach czyichś stóp

to twój dzień ten sam
który obudził cię przerażonego spadały fragmenty skał
źrenice ciężkie trawiące resztki nocy
powietrze w którego mięsiste podbrzusze
wbijały się ostre kawałki granitów

zapach szlachtunku

wszystko to wydawało się już za nami
przez zwisającą z okna brudną firankę przemknęło coś
refleks fragment ciężki jak kratki konfesjonału


zapewne z tamtej strony ktoś łkał przytykając
rozgorączkowane czoło paliły się jego powieki
szybciej niż lot jaskółki

wiedziałeś dobrze wiedziałeś
przyszedł Zalewski z butelką granatowego wina

to rozlewała się w nas
noc bezksiężycowa wyjęta z teatralnego plakatu

aż tu w chłód poddaszowych marzeń
wdzierał się stukot drewnianych kół powozów
uderzających w chropawy bruk
parskanie koni

śmiech dziewczyn kuchennych
dobiegający z pobliskiej jadłodajni

i ten zapach dochodzący z niej zakłócający milczenie poezji

w głuchowskim ogrodzie stado szerszeni rozbiło pszczeli ul
konała przestrzeń
nieczytelna pozbawiona krążenia

krwi i nadziei

znasz przecież obserwujesz ten cienki głos alarmu
w środku lata
kijanki miotające się w wysychającym stawie

wyparowują z nas początki zdania
interpunkcja staje się agresywna
wykrzykniki popychają myśli w nieokreślonym kierunku

wiemy już
najtrudniejsze odpowiedzi istnieją w samotności

wiatr zachłyśnięty własną śliną
przetrawia nas stojących z boku nie przygotowanych
niemiłosiernie w twarz praży słońce
usychają w nim rozpoczęte myśli
plecy oświetla pełne dobrotliwej łagodności światło księżyca

ponieważ zabłądziłeś w pustynnych piaskach
czytasz wszelkie miraże okolicy
szczyty palm kokosowych jakąś karawanę
której towarzyszą gardłowe okrzyki poganiaczy wielbłądów,
kwaśny wydech zwierząt zapach potu
plamy na białych burnusach

świst rzemiennego bata ciepły jak plecy niewolnika

czujesz przypadkowy liść opadający w dół
za wszelką cenę chcący przerysować zmarszczki twojej twarzy
poświata jego lotu dotyka krawędzi księżyca
w milczeniu oddycha

jakby inną mroczną stroną lustra
śpią tam wszyscy aniołowie
którym lód i drobiny śniegu pozlepiały skrzydła

i ja

oddzielany kartkami starych kalendarzy
powłóczący nogami
oparty o leszczynowy kijek
zwijający się niczym wyschnięta kromka chleba

z podniebieniem przepalonym od cudownych tabletek

ja

pozbierany z wszystkich ścieżek
które mnie kiedyś bolały
i z tych które obdarzałem bezrozumną przyjaźnią
błądzący od dzieciństwa po tych samych ugorach

bosy chłopak w krótkich spodenkach
biegnący przez jesienne rżyska
spokojny jak echo goniący z nim stada kuropatw
karmiący gołębie dziksze niż gruzy zniszczonego miasta

ja ekshumujący niespokojny zapach spalonych ciał

na pobrzeżu historii
więzień słów nawyków
interpunkcji
i w bezbarwnej przestrzeni ciągle tułających się
znaków zapytania

szukający azylu

otwieram usta aby przez chwilę
poczuć inny smak księżyca