Dla sceptycznego krytyka, który na samą myśl o uświęconych wartościach dostaje gęsiej skórki, zrecenzowanie najnowszego filmu Agnieszki Holland jest nie lada wyzwaniem. Cóż bowiem można powiedzieć, a – tym bardziej napisać – na temat tak oczywisty, że aż bezdyskusyjny?
O tym, że film jest wybitny, nie trzeba nikogo przekonywać, wystarczy tylko zachęcić do pójścia do kina. A jednak sceptyczni krytycy zrecenzowali ten film i – co szczególnie ciekawe – zrobili to znakomicie.
Do najciekawszych recenzji zaliczyć można opublikowany w Gazecie Wyborczej tekst Tadeusza Sobolewskiego, który, porównawszy film Agnieszki Holland do „Listy Schindlera” Spielberga i „Pianisty” Polańskiego, doszedł do wniosku, że jedynie Agnieszce Holland udało się uniknąć pewnej stereotypowości w przedstawieniu konfliktu między dobrem a złem.
„Tamte filmy biorą widza w kleszcze wzruszenia. Najpierw konfrontują nas z orgią zła, aby potem chwycić za gardło obrazem triumfu dobra. U Holland – inaczej – już sama koncepcja wizualna, stworzona przez autorkę zdjęć Jolantę Dylewską, rozprasza w obrazie elementy dobra w sposób nienarzucający się, ale jednak stale obecny.” – pisze Tadeusz Sobolewski. I trudno nie przyznać mu racji.
Ciekawe, czy sukces „W ciemności” skłoni literackich malkontentów i zapalonych kinomaniaków do zrewidowania poglądów na temat rzekomo nieprzekraczalnej granicy między kulturą obrazu a kulturą słowa. Nietrudno bowiem zauważyć, że w miarę rozwoju mediów wizualnych i w miarę obniżania się poziomu czytelnictwa obserwatorzy kultury coraz wyraźniej dzielą się na smętnych misjonarzy słowa i beztroskich propagatorów obrazu. Ci pierwsi twierdzą niezmiennie, że rozwój mediów wizualnych prędzej czy później doprowadzi ludzkość do apokalipsy, ponieważ kultura obrazu nie jest kompatybilna z gospodarką opartą na wiedzy naukowej, a pomiędzy obrazami i wiedzą istnieje sprzeczność, która już teraz owocuje coraz większą irracjonalizacją życia społecznego i gospodarczego.
Propagatorzy obrazu widzą ten problem inaczej. Ich zdaniem jest oczywiste, że skoro z badań naukowych wynika, że ponad 80% informacji dociera do ludzkiego mózgu za pośrednictwem zmysłu wzroku, to rozwój mediów wizualnych jest po prostu wyraźnym przejawem przyśpieszenia tempa ewolucji.
„Co z tego – pytają zazwyczaj - że za pomocą obrazu nie można wyartykułować takich kategorii jak równość czy wolność? Co z tego, że obraz nie daje nam wglądu w obszar metalogiki i uniemożliwia zanegowanie sensu przedstawionej treści, skoro słowa zawierają tylko niewielki procent informacji przekazywanej w rozmowie, a zdecydowana większość informacji przekazywana jest przez mimikę, ton głosu, gesty i inne niewerbalne czynniki, takie jak chociażby. kojarzenie pamięciowe?”
Uderzające jest to, że propagatorzy obrazu i misjonarze słowa nie dyskutują o tym, że słowo też jest obrazem - tyle, że zakodowanym w nieco odmienny sposób.
Czyż nie jest aż zbyt oczywiste, że sukces filmu „W ciemności” jest w dużym stopniu sukcesem książki „W kanałach Lwowa” autorstwa Roberta Marshalla i bestsellerowej autobiografii Krystyny Chiger pt. „Dziewczynka w zielonym sweterku”?
Wymownym dowodem na to, że obraz wzbogaca słowo są właśnie filmowe adaptacje utworów literackich. Słowo wynika z obrazu, a obraz wzbogaca słowo. Współistnienie tych zjawisk jest czymś tak naturalnym, nieuniknionym i dobrym, że przerażająca wizja cyfrowej apokalipsy wydaje się równie nadęta jak wizja świata wolnego od radia i telewizji, a zamieszkałego wyłącznie przez czytelników książek.