LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Rozmowa: Jan Siwmir, Tomasz Sobieraj JACEK DEHNEL


Jan Siwmir – Leszek Bugajski w swoim artykule pisał, że „Fotoplastikon” Jacka Dehnela „sprawia wrażenie typowej książki ratunkowej, jaką pisarz publikuje, gdy wyczuwa, że już czas na potwierdzenie swojej obecności, a nie ma żadnego świeżego pomysłu na to, co mógłby napisać. Dehnel ładnie więc skomentował kolekcję starych fotografii oraz widokówek i tak powstał zbiór miniesejów, z których nic nie wynika. To seria prozatorskich wprawek napisanych nie wiadomo po co”. Tak było w 2009 roku. Niedawno Dehnel wydał kolejną, tym razem poetycką książkę, której niecierpliwie wyczekiwałem, katastrofalna bowiem zapaść w literaturze najbardziej widoczna jest w utworach poetyckich. Ryba psuje się od głowy, a przecież, co by nie mówić, na przestrzeni wieków to właśnie przede wszystkim poezja wytyczała kierunki w literaturze, będąc na szczycie hierarchii utworów literackich. Dlatego należy jak najwcześniej zepsuty łeb obciąć, rybę wypatroszyć, dopieprzyć, dosolić i dopiero potem decydować się jak ją przyrządzić.

Tomasz Sobieraj – „Seria prozatorskich wprawek napisanych nie wiadomo po co” zastanawia się pan Bugajski nad „Fotoplastikonem”. A właśnie, że wiadomo – Dehnel dostał na napisanie tych wprawek pieniądze od Niemców, o czym uniżenie wieści w dziękczynnych słowach na końcu książki. A z kolei pewnie jakiś ich literat przyjechał sobie na stypendium do Polski. Mniej więcej tak to idzie: ulubieni przez reżim „zaczerniacze papieru” wymieniają się na luksusowych turnusach w kraju i za granicą, gdzie tłuką książeczki na zamówienie, wydawcy dostają dotacje na ich wydanie, ministrowie kultury i inni kierownicy podają sobie miękkie łapki i biorą diety; wszystko jest pięknie, tylko czytelnictwo sięga dna. Paradoks? Zastanawiające, że w tej powodzi wspaniałych pisarzy następuje katastrofalny spadek czytelnictwa... Więc Dehnel wykonał robotę, jak układacz kafelków czy hydraulik. Tylko ze takich kafelkarzy jest w Polsce mnóstwo. Trudno się jednak nie zgodzić z Leszkiem Bugajskim. Dehnelowi brak pomysłów, zresztą nigdy ich za wiele nie miał, i pewnie dlatego zdecydował się na noszenie pelisy i melonika – miały uwiarygodnić jego geniusz, którego najczystszym przejawem są rymowanki w stylu wierszyka „Przyjęcie”:

Stoją u okna strome ciemności,
ciemność przychodzi do okien w gości.

A za ciemnością idą zwierzęta,
żadne bestiarium ich nie spamięta.

Za zwierzętami śmierć biała kroczy,
śmierć sześcioskrzydła, na skrzydłach oczy.

Stają u okien. Patrzą do środka.
Bardzo się zmieni, kto je napotka.

W środku tłum, meble, książki i szklanki,
czyli szkło, drewno, papier i tkanki.

W zasadzie cała jego twórczość poetycka sprzed „Ekranu kontrolnego” to zestaw takich śmiesznych wierszyków, ładniutkich niczym ze sztambucha pensjonarki albo dożynkowego spotkania sekcji poetyckiej koła gospodyń wiejskich. Oczywiście, że Dehnel jest zjawiskiem ciekawszym niż upozowani na Wojaczków półanalfabeci, bo przynajmniej umie pisać, ale – co już niejednokrotnie podkreślałem – nie ma o czym. Jest jak wydmuszka, łowicka wielkanocna pisanka, pokolorowany z zewnątrz, w środku pusty; to pozbawiony własnego poetyckiego języka dobry uczeń, ulubieniec starszych pań i nauczycielek, układacz gładkich zdań, który jednak potrafi być arogancki, gdy wyczuje zagrożenie w postaci kogoś od siebie lepszego – jakkolwiek pojęcie „lepszego” rozumieć.

Jan Siwmir – Gdy czytasz wiersze Dehnela, to czy nie nasuwa Ci się skojarzenie z poezją Philipa Larkina? Dehnel momentami wydaje się być epigonem angielskiego poety, którego podobno nawet tłumaczył. Jest taki wiersz Larkina „Long lion days”, który zapewne wywarł na naszym młodym naśladowcy kolosalne wrażenie:

Long lion days
Start with white haze.
By midday you meet
A hummer of heat –
Whatever was sown
Now fully grown (...)

i tak dalej. Sporo tego typu rzeczy Larkin napisał; sporo też napisał rzeczy świetnych, nawet doskonałych, jednak Dehnela najwyraźniej zapłodniła kiczowata estetyka dla ciotek w krynolinach a nie na przykład „Heads in the women's ward” – poruszający wiersz o umierających w szpitalu samotnych kobietach.

Tomasz Sobieraj – Te częstochowskie rymowanki Larkina i Dehnela zalatują mi też nieco Williamem Blake'em, który w pewnych kręgach robi od wielu lat pośmiertną karierę jako poeta metafizyczny. Osobiście nie gustuję w tego typu poetyce, którą Platon nazwał bełkotliwą niczym delficka przepowiednia, a która z metafizyką ma w istocie tyle samo wspólnego co haftowana makatka na ścianie kuchni wiejskiej chałupy z tekstem „Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść” albo „Zimna woda to dobra ochłoda”. Dla mnie to nie jest metafizyka. Szkoda, że nasz przebrany w paletko z futrzanym kołnierzykiem geniusz rodem z Trójmiasta nie zainspirował się inną poetyką Larkina, taką jak np. w wierszu „This Be The Verse”; to świetny utwór, ale zdecydowanie nie dla grzecznych chłopców, nie nadaje się też do recytowania u cioci na imieninach. Mówisz, że Dehnel tłumaczył Larkina? Sam? Ciekawe. Bardzo ciekawe. To on zna angielski? Szkoda więc, że nie wziął sobie do serca wiersza „Good for you, Gavin”, zaczynającego się od bardzo mądrych słów, które w tym miejscu dedykuję wszystkim młodym i aroganckim „poetom”, i w ogóle wszystkim chłopcom i dziewczynkom pretendującym do miana artystów:

It's easy to write when you have nothing to write about
(That is, when you are young)

czyli:

Łatwo jest pisać, gdy nie masz o czym
(Czyli wtedy, gdy jesteś młody)

I, właściwie, na tym moglibyśmy skończyć rozmowę o poecie Jacku Dehnelu, prozaiku Jacku Dehnelu, felietoniście i recenzencie Jacku Dehnelu, tłumaczu Jacku Dehnelu, malarzu Jacku Dehnelu, i odłożyć ją do roku np. 2030, kiedy być może nasz bohater będzie już mężczyzną, pozna życie, przeczyta parę książek więcej, najdą go jakieś refleksje, a może nawet porzuci zbieranie literackich rupieci i znajdzie swój własny pisarski styl. Bo jakiś tam skromny potencjał to on posiada, ale to trochę tak, jak z samochodem, który ma silnik, ale brak w nim benzyny, więc nie pojedzie, świata się nim nie zwiedzi, horyzont wyobraźni ciągle będzie ten sam, wąski, ograniczony przednią szybką. Dehnel to takie wyremontowane autko, ale bez paliwa.

Jan Siwmir – Gdyby stosować terminologię Kobiety Pracującej z kultowego „Czterdziestolatka”, powinieneś powiedzieć „wypicowane” autko. Wracając do metafizyki – mam wrażenie, że jakaś pozaziemska siła zadziałała w przypadku Dehnela i uczyniła go laureatem nagród i beneficjentem stypendiów; za „Ekran kontrolny” dostał nominację do Nike 2010. Przed trzydziestką zgarnął wiele ważnych laurów, jest tłumaczony na obce języki, popularny...

Tomasz Sobieraj – ...popularna jest też Katarzyna Cichopek, Violetta Villas, bracia Mroczek, Mr. Muscle, Vanish, Żanet Kaleta, maść na hemoroidy, chrupki kartoflane. Jeden brat Mroczek zdobył nawet laurkę za pląsy a Villas robiła karierę za granicą. I co z tego? Laury, drogi Janie, szybko więdną, jak zauważył św. Augustyn, który też był za młodu poetą i nawet brał udział w poetyckich turniejach; uważny czytelnik jego „Wyznań” z pewnością znajdzie fragment, w którym przyszły Ojciec Kościoła i filozof uświadamia sobie, że te konkursy i nagrody to lipa, bo nie liczy się jakość utworu tylko coś zupełnie innego... a tak przy okazji Nike i pozaartystycznych mechanizmów nagradzania sztuki – w 2010 nagroda ta przypadła nie Dehnelowi, tylko dramatowi Tadeusza Słobodzianka „Nasza klasa” – książce powstałej jakby na zamówienie, pisanej na fali modnej polonofobii. Modnej szczególnie na Zachodzie, który tchórzliwą postawą wobec Hitlera i kolaboracją z nim przyczynił się do holokaustu. Tam każdy sygnał o okrucieństwie Polaków wobec Żydów jest odbierany z satysfakcją i medialnie rozdmuchiwany, bo zagłusza ich wyrzuty sumienia... to tyle o Nike... szczęśliwie Nobla dostał w tym roku Llosa, co nieco rehabilituje tę wielokrotnie ośmieszoną w przeszłości nagrodę.

Jan Siwmir – Oj, narażasz się Tomaszu wielu ludziom... ale rzeczywiście, kłopot z tymi honorami jest od zawsze. Boy-Zeleński w jednej z recenzji pisał, że niejaki hrabia de Latour-Latour wszedł do Akademii Francuskiej za pierwszym razem, a Wiktor Hugo dopiero za czwartym. A kto dzisiaj wie o jakimś Latour?

Tomasz Sobieraj – A o Boyu-Żeleńskim...? Natomiast tacy „przeciętni” pisarze jak Balzac, Stendahl, Baudelaire, Flaubert, Mallarme nigdy się do Akademii nie dostali. Podobnie przecież z nagrodą Nobla, której paru świetnych ludzi pióra nie otrzymało, a paru miernych owszem. Nagrody niczego nie dowodzą, poza koneksjami, a popularność nie idzie w parze z wielkością, wręcz ją wyklucza. Dlatego nie przejmowałbym się śmiesznym spektaklem pod tytułem „nagroda Nike” czy jakimkolwiek artystycznym wyróżnieniem, bo to historia rozstrzyga o wielkości i znaczeniu artysty a nie grupka opłaconych przez fundatora i pozbawionych własnego zdania jurorów. Cała ta hucpa z nagrodami w Polsce, i często na świecie, przypomina mi „Narrenschiff” – statek szaleńców. Statki szaleńców pływały po rzekach Europy u schyłku średniowiecza i na początku epoki klasycyzmu; ładowano na nie ludzi niespełna rozumu i powierzano ich opiece marynarzy; pływali tak od miasta do miasta, nikt ich nie chciał przyjąć; czasem uciekali z pokładu, łapano ich i z powrotem na łajbę. Brant napisał o tym w roku 1497 cykl pieśni a Bosch namalował obraz. Tak mi się ten statek kojarzy ze współczesną literaturą, całą sztuką właściwie, coraz bardziej przypominającą wyczyny szaleńców, których nikt, poza garstką opłaconych niby-specjalistów, nie chce oglądać.

Jan Siwmir – Tak, coś w tym jest... w korowodzie głupców Erazma jest wiele miejsca dla ludzi nauki... po gramatykach idą poeci, retorzy, pisarze, prawnicy, filozofowie..., jak pisał Michel Foucault „obłęd jest pokaraniem nauki rozprzężonej i nieużytecznej”.

Tomasz Sobieraj – Miał na myśli oczywiście nauki humanistyczne, a nie nauki konkretne, potrzebne, czyli matematyczno-przyrodnicze i medyczne. No i tak sobie siedzą na koszt pracującego społeczeństwa wszyscy ci artyści i humaniści na tych stateczkach, bezkarnie bredzą trzy po trzy, bo przecież konsekwencji bredzenia się nie ponosi, marynarze ich pilnują, żeby sobie krzywdy nie zrobili, a życie toczy się na brzegu rzeki; na brzegu powstają miasta i prawdziwa sztuka, katedry, obrazy, poematy. Ale mieliśmy mówić o Dehnelu, a tu widzę, że lekko zbaczamy z tematu...

Jan Siwmir – jest teoria, która mówi, że nic nie jest przypadkowe, nawet użycie takiego słowa jak „zbaczamy”... Ale, ale, wydaje mi się, że uważasz „Ekran kontrolny” za jakiś przełom w wierszoklectwie Dehnela.

Tomasz Sobieraj – Nie przełom, raczej przejaw zmiany kierunku, powolnego dojrzewania, samokształcenia a nawet dostrzegania własnych słabości. Pojawiają się tutaj wiersze noszące znamiona szczerości, mocno zawoalowanej, ale zawsze to progresja u takiego megalomana. Dla mnie wiersz otwierający ten zbiór jest utworem programowym Dehnela po liftingu; mam na myśli „Piosenkę o garstkach”:

Wychodzi Piotruś na dwuletnich nogach,
piach się rozpycha i droży się droga.

Po lewej mama a po prawej tata,
pomiędzy nimi duszny środek lata.

Idzie i idzie, rozrywka to nowa,
bardzo przydatna, łatwiejsza niż słowa.

A dookoła – świat. I świetne cuda.
Szyszka, patyczek, piórko, kamyk, huba,

wszystkiego w garstki. I zaraz zrozumie,
że garstki pełne, a chce brać; nie umie

odłożyć tego, zostawić tamtego,
wielkie żądanie stawia superego (...)

Piotruś to nasz poeta, który nie może się zdecydować, kogo teraz będzie udawał, kto mu się najbardziej podoba; chciałby być Szymborską i Zagajewskim, Larkinem i Puszkinem, Herbertem, Eliotem – ba, mam wrażenie, że nawet Sobierajem, a wnoszę to po dostrzeżeniu rzeczy dla mnie istotnych i w mojej poezji obecnych: przyrody, sztuki, historii, erudycyjnych aluzjach i śladach; nawet po przypisach w jego „Ekranie kontrolnym”, które ja stosuję od czasu „Wojny Kwiatów” (wyd. Editions sur Ner, luty 2009) po to, by czytelnik nie poszedł błędnym tropem i zrozumiał, że dobra poezja nie jest przypadkiem, wytworem młodopolskiego natchnienia czy pijackim skojarzeniem, ale skutkiem pracy i talentu, dziełem wiedzy i myśli. No i ten narcyzm, który tak mnie i Jacka łączy, to absolutne uwielbienie siebie przetransponowane na lirykę...

Jan Siwmir – ...coś tu jest na rzeczy, chociaż w przypadku Twojego narcyzmu podejrzewam maskę, z którą się zrosłeś... jednak Dehnelowi brakuje twojej swobody i wyobraźni, on ciągle mówi przez zaciśnięte usteczka. Wracając do jego nominowanej do Nike książeczki – mam wrażenie, że „Ekran kontrolny” to literacki antykwariat, zbiór tekstów odtwórczych, przypadkowych, wygrzebanych z literackiego panoptikonu, że to taka sama tratwa ratunkowa jak „Fotoplastikon”. W dodatku, o zgrozo, tak jawnie pasożytujący na uznanych pisarzach, że już po pierwszych paru wierszach zamarło we mnie życie wewnątrzjelitowe, a ręce, bez mojego w tym udziału, same otworzyły tomik wierszy Szymborskiej. Porównajmy:

O, drogi człekokształtny, z kółkiem od kluczyków
na przeciwstawnym kciuku i z potrójnym paskiem
wzdłuż pionowej postawy! Spojrzenie na kraski,
delfiny, antylopy przypomina zaraz...

(J. Dehnel)


(...) łatwy do utopienia w łyżce oceanu,
za mało nawet śmieszny, żeby pustkę śmieszyć
(...)
A jest – zawzięty.
Zawzięty, trzeba przyznać, bardzo.
Z tym kółkiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze...
(W. Szymborska)


Dokąd idziesz, chłopczyku,
w czapeczce w szkocką kratę,
w ubranku z darów,
w wyblakłych kolorach...

(J. Dehnel)

Dziewczynka, która byłam -
znam ją oczywiście.
Mam kilka fotografii
z jej krótkiego życia.
(...)
Idź sobie, nie mam czasu.
No przecież widzisz
że światło zgaszone...

(W. Szymborska)

Takich przykładów jest więcej. Nie chodzi o to, że frazy się powtarzają, to byłby plagiat. Ale rytm, sposób ujęcia tematu, podobieństwo tematyki, niektóre wyliczanki (rys charakterystyczny p. Wisławy), sposób zwracania się nie tyle do czytelnika, ile bezpośrednio do bohatera ... nawet istnienie prozy poetyckiej à la przypowieść! Wygląda to tak, jakby Dehnel szedł krok w krok za Szymborską i malował na płótnie niby własne obrazy, ale po uprzednim naszkicowaniu konturów przez naszą noblistkę i po kilku lekcjach na temat: w jaki sposób należy trzymać pędzel i jak skomponować kadr. Nie we wszystkich wierszach, rzecz jasna. Zaledwie 59 stron, a mamy jeszcze Larkina, Puszkina czy Herberta albo Zagajewskiego etc. a nawet Dyckiego (ach te pieśni z motywem przewodnim ekranu kontrolnego) czy... Mickiewicza!


W oddali znać strukturę: kopuła Blue City,
bloki, szyby, anteny. Lecz z tej strony kolej
wchodzi w miasto szerokim klinem, dzikim polem,
porosłym szczawiem, perzem i krzewami, wbitym

w Dworzec Zachodni. Węzły torów jak rozeta
industrialnej katedry. Dojeżdżamy – widać
betonowe perony, z których się dziewczyna
rzuciła pod kolejkę w jakiś grudzień. Trzeba
(...)

Dehnel miota się, chcąc uzasadnić swój byt na literackiej mapie, ale tkwi w sieci własnych niemożności i plącze się coraz bardziej, traci siły, tonie, zamiast spokojnie napiąć mięśnie i zdobyć się na mocny, autonomiczny gest. Dlatego, z powodu paniki i słabości autora, zamiast spójnej książki dostajemy coś w rodzaju bigosu.

Tomasz Sobieraj – Czy może raczej poetyckiej zupy śmieciowej. Na przednówku wygłodzeni chłopi pańszczyźniani wrzucali do garnka wszystko, co im wpadło w ręce – to ziemniaczka, to korzonek, to cebulę, tu dodali jakiś zapomniany skwareczek, nieostrożną, otumanioną pierwszym na przedwiośniu deszczem dżdżownicę albo nawet zwinięty z pańskiego stołu ochłap wędzonego boczku czy serwetkę dla zagęszczenia. Efekt w sumie podobno bywał niezły, chociaż przypadkowy. Nie inaczej może być w poezji. Ale w „Ekranie kontrolnym”, tworze właśnie przypadkowym, pośpiesznym i ratunkowym, oprócz naiwnych i nieporadnych śmiesznostek jest kilka przyzwoitych wierszy, niektóre całkiem dobre; są pojedyncze frazy urzekające i doskonałe, a to niemało. W tej zupie znajdują się naprawdę pyszne kąski, pływają w niej tłuste smakowite skwarki i, szczerze mówiąc, uważam, że potrawę sporządzoną przez Dehnela dzieli intelektualna przepaść od wyrobów przytłaczającej większości innych poetów, szczególnie od tych nagradzanych, brylujących na salonach, sramach, domokulturowych wieczorkach i w literackich pisemkach. Oni tkwią na dnie Rowu Mariańskiego, w pełnych ciemnościach, przekonani, że to Parnas, a tymczasem Dehnel już dopływa do powierzchni Oceanu Spokojnego, kto wie, może nawet widzi wyspę Guam? Na szczyty droga jeszcze daleka, jeszcze go mogą wciągnąć niespokojne fale, nasiąknięta wodą pelisa ciąży, ale jest w jego przypadku jakaś nadzieja na istotne dzieło, której nie ma u tych literackich tandetnych paszteciarzy, których nazwisk przez litość nie wymienię. To, że Dehnel nie mówi jeszcze własnym głosem, że w poezji Dehnela prawie nie ma Dehnela, to jeszcze nic takiego, na to – mam nadzieję – nadejdzie czas. On teraz się uczy, i to od najlepszych, podczas gdy jego koledzy po piórze – także ci dużo starsi koledzy – puszczają bąki twierdząc, że to sztuka i najprzedniejsze ewaporaty głębokiej myśli.

Jan Siwmir – Jeżeli to zatem tylko wprawki kopiujące innych pisarzy, to może bardziej adekwatny byłby tytuł „Echo”, a nie „Ekran kontrolny”? Przy okazji, aż mnie korci, żebyś podał mi natychmiast, teraz i tutaj, twoją listę literackich paszteciarzy nadymających się i puszczających bąki na dnie Rowu Mariańskiego, ale jak rozumiem, wstrzymasz się do końca naszego cyklu...

Tomasz Sobieraj – ...moja lista będzie dosyć podobna do listy Marka Trojanowskiego – jednego z niewielu w tym kraju krytyków, którzy mają szare komórki, i to we właściwym miejscu. Różnimy się z Markiem w szczegółowym podejściu do poezji, ale w ogólnym często myślimy dosyć podobnie. Polecam wszystkim jego genialną „Etykę i poetykę”. Ale jeśli chcesz, to mogę wymienić trzech najlepszych współczesnych polskich poetów...

Jan Siwmir – ...jeśli żyjących, to proszę. Zatem, jaka jest kolejność?

Tomasz Sobieraj – Ja, Adam Zagajewski i ja.

Jan Siwmir – Jakoś nie jestem zdziwiony... Może jednak zmitygujesz się Waść trochę i przestaniesz używać ironii, szyderstwa i autoszyderstwa w ilościach, których nawet papier nie chce przyjąć? Zważ, że podczas pisania nie słychać tonu wypowiedzi, pozawerbalne sygnały nie istnieją, a przekaz do większości ludzi musi być jasny, jednoznaczny i na poziomie trzylatka. Prawa rozwoju są nieubłagane, jeśli trzylatkowi powiesz „no, pięknie, pięknie”, gdy nabroi, to utrwali się w nim przekonanie, że rzeczywiście pięknie zrobił i będzie tak czynił dalej. Nasz rodzimy parnas nie przekracza w porywach lat czterech, co oznacza wyłącznie samodzielne wytarcie chusteczką nosa. Poczucie humoru literatów także przypomina chudopachołka wbitego w pożyczony garnitur i starającego się o rękę córki sołtysa. Natomiast dziwią mnie twoje pienia nad „Ekranem kontrolnym”. Dehnel zapłacił ci za nie? Napisał list pochwalny o twojej ostatniej książce? Zaprosił cię do kina? Rewanżujesz mu się za coś? Przecież takich jak on poetów w każdym powiatowym mieście znajdzie się na pęczki, a pewnie do tego co najmniej kilku lepszych, tyle, że oni się nigdzie nie pchają, nie rozpychają się łokciami, nie puszą się i nie gdaczą, nie mają koneksji, nie należą do fanklubu Jerzego Illga, tylko spokojnie, po cichu, tworzą poezję, bo poezja, nie popularność, jest dla nich istotą życia. Dehnel jest przeciętny w swojej kategorii „klasycystów”, która to kategoria – tu się z tobą zgadzam – jest usytuowana znacznie wyżej niż taplający się w kaczym dole tak zwani awangardziści czy bardziej ogólnie i bliżej prawdy – półanalfabeci i tani prowokatorzy. To samo, co powiedziałem o jego poezji, dotyczy również prozy Dehnela i zapewne innych jego hobby, jak malowanie farbkami – ty Tomaszu pewnie możesz coś o tym powiedzieć, bo grzebiesz się w teorii i historii sztuki. Dehnel – pisarz, to paw, epigon i bufon, który sam jeszcze niczego nie zrobił, bo wszystko mu podano, wszystko robi się za niego samo. To taki „Golden Boy”, jak ten pusty dzieciak z jego wiersza o słynnej fotografii Watsona, tylko brzydszy. I niestety starszy. Idąc dalej rzekłbym, że Dehnel jest jak piłkarz polskiej reprezentacji: powszechnie znany, odszykowany i przebrany jak stróż w Boże Ciało albo Jacyków, ma kontrakt, kolegów, chodzi na panienki, nie musi nawet pracować, ale jak przychodzi do meczu, to gra jak patałach, ostatni szmaciarz i pierwszy lepszy zawodnik z gminnego klubu okazuje się od niego lepszy, i to taki zawodnik, który zwyczajnie pracuje w biurze czy fabryce, a popołudniami trenuje i gra, bo, po prostu to lubi.

Tomasz Sobieraj – O, przepraszam, Dehnel nie chodzi na panienki. Proszę bez takich tu wstrętnych insynuacji. Widziałem w telewizorze jak prowadza się po ekranie z niejakim Tymańskim, innym geniuszem, i z jakimś jeszcze niezidentyfikowanym osobnikiem o fizjonomii smutnej ryjówki.

Jan Siwmir – No fakt, przesadziłem, heteroseksualizm jest niemodny w kręgach artystycznych i skazuje na artystyczny niebyt. Artysta z rodziną, dziećmi, tak zwyczajnie? Tfu! Ohyda! Wrócę na chwilę do Jerzego Illga, podobno poety i redaktora „Znaku”. Myślisz, że miał jakiś wpływ na rozwój kariery Dehnela?

Tomasz Sobieraj – Zacytuję w tym miejscu mojego ulubionego krytyka, wybitnego znawcę poezji i ludzkiej natury, doktora nauk humanistycznych Marka Trojanowskiego: „Jak to się stało, że zapracowany i śmiertelnie zmęczony pod koniec swojego żywota Czesław Miłosz znalazł czas by przeczytać kilka wierszyków Jacka Dehnela i napisać o nich trzy zdania, które stały się przepustką do kariery autora »Lali«? Czy w promocji młodego talentu miał swój udział Jurek Illg – człowiek, który ma ten unikalny dar, że rozpoznaje bezbłędnie własny talent literacki dzięki czemu kultura polski doczekała się kolejnego filaru w postaci »Wierszy z Marcówki«. Czy to on podsunął dzieła młodego poety umierającemu Czesławowi? (...) Na temat tych i podobnych mechanizmów rządzących karierami poetyckimi młodych chłopców i dziewczynek można snuć najróżniejsze i najbardziej egzotyczne przypuszczenia”.

Jan Siwmir – A my znowu zboczyliśmy z tematu. W końcu czy to istotne, kto, komu i dlaczego?

Tomasz Sobieraj – Właśnie o tym rozmawiamy. Kto, komu i dlaczego. Nie powiesz mi przecież, że rozmawiamy o talencie, którego to słowa nasz rodzimy parnasik używa na wyrost.

Jan Siwmir – Istotnie, polscy pisarze, szczególnie poeci a osobliwie krytycy literaccy nie rozpoznaliby prawdziwego talentu, nawet gdyby rzeczony talent ugryzł ich w tylną część ciała. Wróćmy zatem po raz kolejny do „Ekranu kontrolnego”. Gdzie niby miałyby się znaleźć te tłuste skwarki? W zlepku wielojęzycznego ściemniania, w próbach uwiarygodnienia, że jest się poetą współczesnym za pomocą zapisu rodem z forum on-line? A może podoba Ci się wciśnięcie na siłę jakiejś gwary? O ile jest to zabieg przez niektórych wymagany w przypadku prozy, o tyle w poezji trzeba dla takich zabiegów naprawdę dobrego uzasadnienia. Na pierwszym planie przewaga formy nad treścią, potem długo, długo nic, w końcu parę trywialnych prawd typu: „Wszędzie, gdzie pójdziesz, będzie gorzej” albo „Nie masz słów na tę boleść, której nie przeżyłeś”. Jedynie coś w rodzaju fraszki udało się Dehnelowi:

Początek maja

Od siódmej rano pod samym oknem
dwaj z kosiarkami z Zieleni Miejskiej.

Do ósmej jestem trawą z uszami,
wrośniętą w pościel. Spylajcie trzmiele.

Przyznam się, że jak sobie wyobraziłem autora w postaci trawy z uszami, to spadłem z krzesła i jeszcze tarzam się ze śmiechu. Inna sprawa, że do tego tomiku podobny wiersz pasuje niczym pasiak łowicki do jednorożca albo pole kaktusów do spadającej z drzewa małpy. I stanowczo nie wystarczy do lansowania całego zbioru wierszy.

Tomasz Sobieraj – Może i masz trochę racji. W sumie, Dehnel to taka współczesna Halina Auderska – tylko czekać, aż zostanie posłem na Sejm, a pierś ozdobią mu ordery. Pomyślałem sobie, że gdyby tak zebrać dzieła Jacka Dehnela w jednym tomie, powstałoby coś w rodzaju „Ruhnamy” – zbioru poezji, prozy i mądrości niedawno zmarłego genialnego przywódcy Turkmenistanu, Ojca Turkmenów Saparmurata Nijazowa. Księgę tę przetłumaczono, podobnie jak dzieła Dehnela i Haliny Auderskiej, na wiele języków, a jej trzykrotne przeczytanie otwiera bramy raju. Co więcej, historycy turkmeńscy bezspornie udowodnili, że Nijazow pochodził w prostej linii od Aleksandra Wielkiego. Cóż, niektórzy nasi krytycy są jak turkmeńscy badacze dziejów – też wiele potrafią udowodnić. Tylko czy ktoś jeszcze poważnie traktuje ich brednie? No i co otwiera trzykrotne przeczytanie dzieł Dehnela? Furtkę do ogródka jordanowskiego? I na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie: oglądałem filmik z Jackiem Dehnelem w roli głównej, wyświetlany podczas gali rozdania Nike – jako jedyny z nominowanych ani słowem nie zająknął się o swojej książce. Czyżby nie miał o niej nic do powiedzenia? Zastanawiające. Mówił natomiast dużo o swojej pasji kolekcjonerskiej, która wyrosła zapewne z chłopięcego zbierania resoraków, misiów i bohaterów kreskówek. Nazywał siebie kolekcjonerem. Twierdził, że teraz zbiera książki. Ja książek nie zbieram – ja je czytam. Może i on w końcu zacznie, zamiast tracić czas na internetową autopromocję i odkurzanie kolekcji meloników. Niemniej uznaję „Ekran kontrolny” za książkę ważną dla Dehnela – bo to jego pierwszy, chociaż niesamodzielny krok w stronę poezji, i ważną dla naszej współczesnej literatury – jako kolejny inhibitor wszechobecnej rynsztokowej produkcji. Dlatego biorę ją na półkę. A ty?

Jan Siwmir – Zdecydowanie do poczekalni. Obok Dąbrowskiego. Pewnie jeszcze kogoś do tych panów uda nam się znaleźć i będą mogli zawrzeć Triumwirat. A wtedy drżyjcie gwałcone lasy, uciekajcie Hiperborejczycy! Nic nas już nie uratuje.


Tekst ukazał się w numerze 1 (30) 2011 kwartalnika „Migotania” i jest rozdziałem przygotowywanej książki „Dwaj Panowie S - rozmowy o literaturze i nie tylko”.
KOMENTARZ REDAKCJI KRYTYKI LITERACKIEJ
Od tej rozmowy minął ponad rok. W tym czasie Jacek Dehnel, wyraźnie zauroczony stachanowskim współzawodnictwem pracy z czasów towarzysza Bieruta, w pocie czoła i niezdrowym pośpiechu napisał kolejny rozdział do swojej „Ruhnamy” - obszerne wypracowanie zatytułowane „Saturn”. Po wnikliwej lekturze i głębokiej analizie tej książeczki (skąd neo-neoromantyczny Geniusz w Tużurku miał pieniądze na jej wydanie i promocję - nie wiemy, a nie wierzymy, by jakikolwiek wydawca pozostający przy zdrowych zmysłach zaryzykował kolejną publikację, która pójdzie na przemiał) stwierdzamy, że nie odbiega ona poziomem od poprzednich, naiwno-anestezjologicznych i sentymentalnych wypocin „Dody literatury”, jak Jacka Dehnela nazywają niektórzy sympatycy. Polecamy natomiast tę książkę jako lekturę obowiązkową dla psychologów in spe i praktykujących, bowiem przedstawiona w niej historia jest niemal klinicznym przykładem konsekwencji wynikających z trudnych relacji rodzinnych, opisanych z zastanawiającym znawstwem.