Autor: Wioletta Sobieraj
Wydawnictwo Znak przygotowało dla czytelników „znakomity prezent na Święta” – antologię opowiadań 17 „najlepszych polskich pisarzy”, jak czytamy z tyłu na okładce, co od razu obudziło mojego ducha przekory, ale i skłoniło do lektury, tym bardziej że lubię antologie, których ostatnio na naszym rynku nie brakuje. Lubię je, ponieważ mam możliwość porównania warsztatu, wyobraźni, sposobu widzenia świata, prowadzenia narracji, kreowania bohaterów przez różnych autorów. Z dostępnych recenzji wynika, że nie tylko ja przejawiam taką skłonność, która nierzadko prowadzi do klasyfikowania pisarzy na tych z pierwszej ligi, drugiej, czy poza ligą, jakby literatura ze sportem miała dużo wspólnego. Utwory literackie potrzebują czasu, żeby ich pozycja się uwiarygodniła, poza tym ich twórcy – często im starsi, tym lepsi, a w sporcie, w którym królują młodzi, wyniki uzyskujemy natychmiast i są zasadniczo niepodważalne. Inna rzecz, że po przeczytaniu antologii z ciekawością sięgam po książki tych autorów, którzy wywarli na mnie największe wrażenie, a innych zaczynam omijać, chociaż, było nie było, w każdym przypadku jest to sprawa bardzo indywidualna.
Święta Bożego Narodzenia to dobry moment na dawanie prezentów, które przecież mogą cieszyć przez cały rok, więc nie ma powodu, żeby ta antologia zbyt szybko zakończyła swój żywot, zwłaszcza że zamieszczone w niej utwory w przeważającej mierze w ogóle nie nawiązują do tej świątecznej daty. To, co według wydawcy miało je łączyć, to danie czytelnikowi pretekstu do zajrzenia w głąb ludzkiej duszy i zastanowienia się nad tym, co w życiu najważniejsze, a święta, zbliżający się koniec roku, rodzinne wigilijne spotkania albo, wręcz odwrotnie, dokuczliwie uzewnętrzniająca się w tym czasie samotność sprzyjają takim przemyśleniom. Jedno trzeba tej antologii przyznać, że mimochodem niesie pociechę tym wszystkim, którzy w okresie świąt z różnych powodów nie mogą cieszyć się ciepłem rodzinnej atmosfery, bo pokazuje, że gdzie indziej jest równie źle albo jeszcze gorzej. Rozpad więzi rodzinnych, mroczne tajemnice bliskich, niemożność porozumienia się, strach przed światem, samotność, starzenie się, śmierć to tematy, które dominują w tomie opowiadań „Pod dobrą gwiazdą”, chociaż tytuł mógłby sugerować coś przeciwnego, ale na tyle długo żyjemy w tym kraju, żeby wiedzieć, że to byłoby zbyt proste, żeby nie rzec – banalne. Dlatego autorzy jak ognia unikają pomówienia o banalność (nawiasem mówiąc, trzeba mieć odwagę, żeby przed nią nie uciekać, tylko się z nią zmierzyć, czego dowodem jest opowiadanie Joanny Bator, której „Odlot” uważam za jeden z najlepszych utworów w tej antologii, i bohater Krzysztofa Vargi, który często łapie się na tym, że nachodzą go banalne myśli), dowodząc, że to, co dobre, już minęło, a teraz nieuchronnie zmierzamy w przepaść, czego bardzo sugestywną metaforę zawarł w swoim opowiadaniu „Do kresu” Paweł Huelle: „Zawleczka! Wielka oceaniczna tarcza na dnie. Wskutek trzęsienia ziemi podniesie się i wody ruszą w dół. Rozumie pan? Jak korek wyciągnięty z wanny. Tyle że absolutnie gigantyczny. Co się stanie? Najpierw morza, potem oceany zaczną wysychać. (…) Setki milionów ryb i wszelkich stworzeń wodnych zaczną zdychać. A nad tym błotnistym bajorem, nad tą galaretą drgającego ścierwa – miliardy much! Setki miliardów larw. Biliony bakterii roznoszonych wiatrem na wszystkie wyschnięte kontynenty! (…) Może w najwyższych górach garstka się ostanie przy resztkach lodowca! Święci jacyś mnisi. Nie na długo jednak. Natury nie da się oszukać.” Tak jedna z postaci prorokowała w tym opowiadaniu koniec świata, który w ogólnym wymiarze jednak nie następuje, za to autor z właściwym sobie dystansem do rzeczywistości igra z bohaterem, rzucając go w przeróżne mniej lub bardziej fantastyczne sytuacje – ciekawa zabawa literacka, w której, niestety, dużo rozwiązań typu deus ex machina, co w finale zaczyna już drażnić.
Idąc tropem katastrofy natrafiamy na interesujące opowiadanie Eustachego Rylskiego pod niewinnym tytułem „Szara lotka”, w którym autor w metaforyczny sposób, w nawiązaniu do obrazu rzeki, to rozszerzającej, to zwężającej swój główny nurt, przedstawia losy niemieckiej rodziny Skode na przestrzeni kilkuset lat, od jej powstania do śmierci ostatniego potomka Jana Skode, uwiecznionego na starej fotografii z 1919 roku. Opowiadanie to jest gęste od znaczeń, ma charakter przypowieści, w której ludzkim losem rządzi przypadek, absurd wpisany w każde istnienie, mimo to wyraźnie widać kolejne etapy na drodze od mglistych początków, przez lata świetności, zanik życiowych ideałów, egoizm, osamotnienie, po chęć zemsty i samounicestwienie. Na przykładzie historii tej rodziny autor daje diagnozę współczesnego zachodniego świata, w którym brak woli działania prowadzi ku autoagresji i zagładzie. Jej członkowie „kurczowo trzymali się siebie, a jeżeli już jakaś opresja wymagała od nich deklaracji, pilnowali, by się nic za nią nie kryło.” Byli zwolennikami politycznej poprawności, konsekwentnie trzymali się z boku ważnych spraw, pogrążając się w swoistym letargu.
Rodzina została sportretowana również w opowiadaniach: „Restauracja” Mikołaja Łozińskiego, „Ludek” Kazimierza Orłosia, „Jedna krótka historia” Joanny Szczepkowskiej, „Jezioro” Anny Onimichowskiej – ani w nich porywająca treść, ani ujmująca forma. Moją uwagę zwróciła natomiast infantylna skłonność Anny Onimichowskiej do używania zdrobnień: Tadzik, szczapki, drewienka, stoliczek, komódka z szufladkami, oraz zdanie: „Ula zwykle nie posługiwała się metaforami, była zrównoważona i odpowiedzialna” – wzbudziło ono moją nieufność do poczynań narratora, a stwierdzenie, że „ratownicy odjechali, uwożąc Ulę”, dodam, że nieżyjącą, przekonało mnie, że narrator żyje w innej, niż polska, rzeczywistości. W finale dochodzimy do obcowania dusz małżonków po śmierci, co może tchnąć optymizmem w tych, którym za życia nie wyszło – więc nie wszystko stracone, proszę Państwa, tylko tytułowe jezioro z ciepłą wodą w pobliżu, dla potencjalnych topielców, byłoby mile widziane. Natomiast u Joanny Szczepkowskiej natrafiłam na istny korowód z oczami, bowiem kwestia, po kim główna bohaterka ma oczy, jest kluczowa dla rozwiązania pewnej rodzinnej tajemnicy, w czym pomocą służy bystrooki szwagier. Lektura tego opowiadania raczej skłania do tropienia logicznych błędów, niż do głębokiej zadumy nad kolejami losu polskich Żydów i nad ich zbawiennym wpływem na stan szczęśliwości polskich rodzin, czego sugestię otrzymujemy w zakończeniu. Na przykład o swoim ojcu – nieojcu bohaterka mówi, że nie wyróżniał się niczym szczególnym, chociaż wiemy, że nie miał jednej nogi, był gadatliwy, brylował przy wigilijnym stole i swoim tenorem śpiewał tak głośno, że słychać go było w całej dzielnicy – ot, zwyczajny gość, jakich wielu. Bohaterka zwierza się również, że została poczęta w czasie powstania warszawskiego, a urodziła się, mniemam że po 9 miesiącach, czyli najwcześniej w maju 1945 roku. Autorce nie przeszkadzało połączenie tego faktu z popowstaniową ucieczką ludności ze stolicy, która miała miejsce jesienią 1944 roku, bo w maju 1945 roku, kiedy podpisywano w Berlinie akt kapitulacji, bomby nad podwarszawskim kartoflisku (miejscu narodzin bohaterki) raczej nie „świstały” (od kiedy to bomby świszczą?). Niby drobiazg, ale przeszkadza, w końcu można by daty i lata w ogóle pominąć i nie byłoby tego zamieszania. Wiele tu potknięć, co może świadczyć albo o nonszalanckim traktowaniu szczegółów, albo o ogromnym pośpiechu w konstruowaniu tego opowiadania w myśl zasady, że cel uświęca środki, a w efekcie o braku szacunku dla czytelnika.
Obok problemów rodzinnych kilka opowiadań poświęconych jest samotnym kobietom. W „Che tienne longo verso” Jacka Podsiadły samotna Olga odbywa długą podróż samochodem z Łodzi do Przemyśla z zamiarem spotkania się po dziesięciu latach ze swoim byłym mężem, a po drodze zabiera dwoje autostopowiczów. W efekcie do męża nie dociera, bo ten stracił na spotkanie ochotę (wysyła wiadomość esemesem – nowe zdobycze techniczne zyskują swoje miejsce w literaturze), ale za to miło gawędzi z młodą pasażerką na temat muzyki, znajdując z nią międzypokoleniowe porozumienie, jednocześnie nie kryje poirytowania chłopakiem, który w swoim laptopie ma e-booki z książkami Sapkowskiego. Życzy mu w myślach, żeby, kiedy dowiezie ich na miejsce, „dostał kosza od dziewczyny”, a potem „poszedł w krzaki czytać Sapkowskiego”. Przez cały czas słychać płytę z utworami Josquina Desprez, o którym główna bohaterka chętnie i dużo opowiada. Dziewczynie muzyka bardzo się podoba w przeciwieństwie do utworów Beethovena i Mozarta, których nazywa „nadętymi ważniakami”, „nadymającymi się jak żaby”, żeby potem komponować, więc woli słuchać El grillo, niż, nie daj Boże, V Symfonii czy Requiem bo o radosnych trelach z opery Wesele Figara z pewnością jeszcze nie słyszała. W efekcie powstaje muzyczne opowiadanie drogi, utrzymane w optymistycznej atmosferze, podkreślonej przez słowa piosenki o tchórzliwym lekkoduchu Scaramelli idącym na wojnę.
Samotne kobiety to również bohaterki opowiadań Jana Grzegorczyka, Marka Bieńczyka i Wita Szostaka. Jan Grzegorczyk w „Makatce” konfrontuje po latach czterdziestoparoletnią kobietę ze swoim politycznym wrogiem sprzed ponad ćwierćwiecza, którzy teraz zdają się lgnąć do sobie. Zaczynają wracać wspomnienia i dowiadujemy się, że bohaterka w stanie wojennym chodziła do liceum i na lekcji historii ośmieliła się zapytać o zbrodnię katyńską – temat był jej znany ze wspomnień ukochanego wujka. I z tego powodu przez trzy(!) miesiące przesłuchiwano ją w Pałacu Mostowskich, tzn. rano po nią przyjeżdżała milicja, a wieczorem wypuszczała ją wolno, ale ona, uczennica drugiej klasy, dzielnie nie pisnęła ani słówka o wujku, o którym i tak wszystko wiedziano. Na koniec zakochał się w niej wspomniany wyżej młody esbek i najprawdopodobniej patriotycznie się naprostował. Widać milicja nie miała wtedy innych zajęć, jak kilkumiesięczne wożenie uczniów na wielogodzinne przesłuchania, uczniów, których jedynym przestępstwem nie była działalność wywrotowa, tylko daleki wujek, nawet nie krewny, który w tym czasie swobodnie przekracza granicę, bo mieszka gdzieś poza ojczyzną. Z powodu niewygodnych pytań, krewnych, znajomych, esbecy musieliby wtedy zamknąć niemal całą młodzież licealną, a z tego, co pamiętam, tak się nie stało. Po Katyniu i związanych z nim wspomnieniach przychodzi czas na kolejny patriotyczny element, pudełko z napisem „Popiełuszko” – tu bohaterka trzyma zdjęcia grobu księdza Jerzego, których wujek Zygmunt zrobił setki (sic!), chcąc uchwycić „coś, czego nie rejestrowało oko”. Zdesperowana samotnością bohaterka w wigilijną noc postanawia zapalić Bogu świeczkę, czyli złożyć bez pod tablicą ofiar Katynia w kościele, a diabłu ogarek, czyli rzucić się w ramiona byłego esbeka. To kolejne opowiadanie z cyklu „Cel uświęca środki”, w którym tak zgrabnie udało się połączyć elementy patriotyczne z czysto ludzkimi potrzebami serca i ciała, a przy okazji z tytułowej makatki, pozbawionej wcześniej słowa Bóg, wyparowują dwa kolejne, czyli Honor i Ojczyzna, za to pozostaje pytanie – czy rzeczywiście trzeba było przywoływać tak wiele tragicznych wydarzeń z historii Polski – Katyń, stan wojenny, Jerzego Popiełuszkę, żeby zafundować czterdziestoletniej kobiecie kilka przyjemnych chwil w ramionach mężczyzny?
Tak jak opowiadanie Grzegorczyka wprawia w lekki niesmak grą na nucie rozdętego patriotyzmu, tak „Klinika nad jeziorem” Marka Bieńczyka pobudza do śmiechu. Tutaj główną bohaterką jest samotna lekarka; pracuje w uzdrowisku nad jeziorem, tęskni za miłością i zaczyna obserwować tajemniczego wioślarza, który co wieczór przybija do jej brzegu, a potem zawraca. Postanawia, że „będzie udawała, że żyje, aby żyć, i tak jak sen w końcu przychodzi, gdy się go udaje, tak też przychodzić będzie życie.” Udawanie idzie jej tak dobrze, że w nagrodę na przystani czeka na nią Mickey Rourke – to jakby realizacja przepisu z książki pt. „Sekret”, która podobno zrobiła na świecie w pewnych kręgach zawrotną karierę. Jednak mnie bliższy jest sposób myślenia Stefanii Grodzieńskiej z krótkiego humorystycznego tekstu pt. „Kuracja” w „Kłania się PRL'. „Kurację”, która bawi zamierzenie, traktuję poważnie, a opowiadanie Marka Bieńczyka odwrotnie. W tym odbiorze dodatkowo upewniły mnie niektóre językowe rozwiązania autora, wskazujące na zabawę językiem, albo raczej na brak panowania nad nim, np.: „Poprzesuwał ją po deskach przez dwa kolejne utwory (…)” – tzn. tańczył z nią; „Wyprowadziła swoją felicję z mroku jak ciotkę idiotkę(…); „zapach świeżej farby miał w sobie coś mobilizującego, jak makijaż przed wyjściem”; „(…)ludzie (w sklepie – W.S.) ocierali się o siebie jak dżonki w delcie Mekongu. Zapomniała już jak wyglądają dżonki.” Roi się tu od zadziwiających sformułowań i ludowych mądrości, typu „Wiadomo, że kto nie ma roleksa po pięćdziesiątce, zmarnował jednak życie.”
Natomiast „Plac w Iraklionie” Wita Szostaka to dobry pomysł na opowiadanie o relacjach między dwojgiem nieznajomych, niestety, realizacja mnie nie zachwyciła. Autora, moim zdaniem, zawiódł zmysł obserwacji, przez co staje się niewiarygodny. Patrzy i nie widzi, albo inaczej – patrzy i widzi, co chce, a wraz z nim jego bohaterowie. Na przykład kelner w oślepiającym słońcu z odległości wielu metrów dostrzega u starszej kobiety (pomiędzy nimi rozpościerał się plac otoczony trzema kościołami), skrytej pod platanem, z chmarą gołębi u stóp, zdarte czubki jej butów. Konia z rzędem, komu w tej sytuacji udałoby się dostrzeć jakiekolwiek szczegóły, nawet nie przesłonięte gołębiami. Ona dla odmiany widzi u niego długopis schowany w tylnej kieszeni spodni, ale obrączki na palcu wypatrzeć już nie potrafi, za to potrafi rzucać „z nieoczekiwaną siłą drobne kawałki chleba na wiele metrów przed siebie” – z wrażenia zapiera aż dech w piersiach; rzucanie okruchów chleba na wiele metrów to zadanie godne supermana, a tu proszę – staruszka. Pewnie dawna oszczepniczka albo kulomiotka. Gdyby to było opowiadanie fantasy czy na poły oniryczne, to proszę bardzo, ale opowiadanie realistyczne stawia przed pisarzem szereg wymagań, m.in. zmusza do rzetelnego podejścia do detalu, a Wit Szostak sięga po ów detal z wyjątkowym upodobaniem, co przejawia się również w nadmiernej skłonności do prowadzenia wyliczeń, np. tego, co kelner stawia na stole, a potem, co z niego zabiera, chociaż niczego nowego do opowiadania to nie wnosi, no, może poza czytelniczym znużeniem. Na szczęście, mimochodem, chwilowe ożywienie wprowadzają rozważania kelnera o pochodzeniu pary turystów. Nie jest pewny, czy są Polakami, czy Czechami, bo piękna kobieta i to, jak rozmawia z „zupełnie zwyczajnym” towarzyszem, wskazywałoby na Polaków, ale jej śmiech brzmiał już jakoś po czesku. Do tego słowa „turysta”, „turystka”, „turyści”, padające w tym fragmencie nazbyt często, obnażają językową nieudolność autora. Geografia i biologia też chyba nie należą do jego mocnych stron i być może dlatego odważnie odebrał kościołowi cień, chociaż na tej szerokości geograficznej o żadnej porze dnia i roku promienie nie padają pod kątem prostym, a to warunek konieczny braku cienia, a gołębiom na początku lata przypisał „miłosne gruchanie tworzące pulsujący chór”, mimo że w świecie ptaków dawno już po okresie godowym. Ale tu wchodzimy na grząski teren metafory, która w owych gołębiach pozwala dostrzec zmarłych mieszkańców miasta; ich dusze muszą oczyścić się przed spotkaniem z Bogiem: „Te niemal czarne (gołębie – W.S.) mają najtrudniejszą drogę, białe niedługo ulecą do nieba, oczyszczone.” Zupełnie jak w baśniach dla dzieci – kobieta z czarnymi włosami to czarownica, a blond piękność to dobra wróżka. W efekcie wyszło schematyczne szkolne wypracowanie, złożone z 12 krótkich sekwencji, w których na zmianę autor przybliża nam raz punkt widzenia kelnera, raz punkt widzenia staruszki, można więc poczuć się jak na meczu tenisowym: chłopak – staruszka , chłopak – staruszka …
Za to, opowiadanie Joanny Bator „Odlot” nie daje powodu do narzekania i szukania w nim niedociągnięć, autorka jest wiarygodna w tym, co pisze, więc bez problemu czytelnik daje się unieść sprawnej narracji, naśladującej potoczny język wewnętrznych monologów dwóch bohaterek. Los przypadkowo styka je ze sobą, a choć obie przynależą do różnych światów, zarówno społecznie, jak i pokoleniowo, stają się sobie potrzebne, mając wiele do zaoferowania, bez przymusu, nakazów społecznych, zwyczajnie. Tak się czasem zdarza, że pomagamy innym zupełnie bezinteresownie, a nie potrafimy wyciągnąć ręki do najbliższych. Poznajemy przyczyny, które sprowadziły je do małych mieszkanek w pewnym wieżowcu – trudne relacje między matką i córką, naiwność matki wychowującej samotnie syna, poszukiwanie własnej tożsamości. Historia jednej i drugiej bohaterki została opowiedziana z werwą i prawdziwym znawstwem kobiecej natury, a w finale czeka nas „odlotowy” prezent, od którego ryby w pobliskiej rzece zaświeciły wszystkimi kolorami tęczy i przez moment stały się rybami latającymi.
„Oblubieniec” i „Celtyckie Wdowy” – w obu opowiadaniach mamy dwoje młodych ludzi, o przyszłości których, w jakimś sensie, decydują starsi. I tak, jak „Oblubieniec” sprawia wrażenie fragmentu wyrwanego z szerszego kontekstu, to opowiadanie Kazimierza Kutza stanowi integralną całość, w której autor sportretował śląskie matki: „U nas każdy ród od zawsze był hodowlą pod władaniem matek. One były boginiami naszej codzienności – od tego są. Nie mieć ojca jest źle – ale nie mieć matki?” To jakby hołd złożony tym kobietom, literacki zapis świata odchodzącego w przeszłość, dający chwilę wytchnienia przed często bełkotliwym, chaotycznym, nierzadko wulgarnym zapisem rzeczywistości tak charakterystycznym dla młodego pokolenia literatów.
Wśród utworów znalazło się jedno opowiadanie fantastyczne – „Rzeka” Anny Brzezińskiej. Z pewnością autorka ma swoich wiernych czytelników, ale ja po kilku próbach przeczytania tego tekstu poddałam się. Ten kod językowy, stylistyka, pole skojarzeń są mi tak obce, że nie umiem czerpać przyjemności z literatury fantasy.
I na końcu dwa bardzo dobre opowiadania, „Róża zbawienia” Stefana Chwina i „Sindbad się starzeje” Krzysztofa Vargi. W pierwszym autor oswaja może siebie, ale przede wszystkim czytelników, ze śmiercią. W dobie pogoni za wieczną młodością, odsuwania od siebie problemu starzenia się, śmierć jawi się jako wydarzenie fantastyczne, a przecież jest nieodłącznym elementem życia. „Upadek to konkret, a powstawanie – mglista najczęściej iluzja”, jak dowodzi w „Szarej lotce” Eustachy Rylski. U niego czytamy również: „Czy zaczęliśmy się na początku, obojętnieje wobec pytania, czy skończymy na końcu – śmierć ważniejsza jest od narodzin (…)” A mimo to nie chcemy o niej ani myśleć, ani mówić. Stefan Chwin na przykładzie swojego bohatera, profesora literatury, pokazuje kolejne etapy przechodzenia na stronę śmierci. Nie ma darcia szat, kurczowego trzymania się życia, tylko poddanie się biegowi zdarzeń w dążeniu ku… być może Bogu. Rzeczywistość coraz bardziej się kurczy, powracają wspomnienia z dzieciństwa, a myśli krążą wokół spraw ostatecznych, ale bohater ma swojego przewodnika, bezgranicznie mu ufa – jest nim ksiądz Jerzy, który bezpiecznie prowadzi go na drugi brzeg. Nawet trzecioosobowe zwroty pielęgniarek w hospicjum: „niech zdejmie piżamę”, „co tak stoi”, „co, wstydzi się”, nie ranią, nie odbierają godności, bo przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. No cóż, chciałoby się rzec, że każdy ma taką śmierć, na jaką sobie zasłużył. W całym opowiadaniu panuje pogoda, świeci słońce, w hospicjum jest czysto, a na samym końcu (a może początku?) składa mu wizytę Krzysztof Kamil Baczyński, piszący na zaparowanej szybie okna wiersze Juliusza Słowackiego. Do tego prosty, czysty, logiczny język, świadczący o dużej kulturze literackiej.
I żeby jednak czytelnik mógł swobodniej odetchnąć, w finale otrzymuje lekkostrawne, zabawne, nie pozbawione ironii, opowiadanie „Sindbad się starzeje”. Znajdziemy w nim kilka celnych komentarzy do naszej współczesności. Bohater, mężczyzna po czterdziestce, lata naiwności ma już dawno za sobą, więc nie boi się banalnych rozwiązań, nie goni za pretensjonalnymi nowościami i potrafi z dystansem spojrzeć na proces starzenia się, a przy tym przedkłada dobrą kuchnię nad przypadkowy seks. Mimo to podejmuje próbę poderwania młodej dziewczyny – świetny satyryczny obrazek, zwłaszcza jeśli umiemy śmiać się z siebie; można by go dedykować starzejącym się mężczyznom, którzy w związkach z dziewczętami poszukują eliksiru młodości.
Nie jest więc może z naszą literaturą tak źle, jeśli na 17 opowiadań „najlepszych polskich pisarzy” kilka jest bardzo dobrych, zarówno ze względu na tematykę, jak i formę. Dla każdego mogą to być oczywiście inne utwory, chociaż w przypadku Joanny Bator, Eustachego Rylskiego, Stefana Chwina i Krzysztofa Vargi trudno polemizować. Dla nich warto po tę książkę sięgnąć i może w tym sensie, rzeczywiście, cel uświęca środki. Chyba że zawierzycie Państwo słowom bohaterów Jerzego Pilcha z opowiadania „Tysiąc przeszkód”, znajdującego się w tym tomie. „Drugorzędni pisarze piszą drugorzędne opowieści wigilijne. (…) W końcu nawet nieudacznicy mają prawo inspirować się Narodzeniem Pańskim.” – mówi jeden z bohaterów, a drugi mu odpowiada: „Pierwsze słyszę, żeby Boże Narodzenie oznaczało zielone światło dla miernot. Czy może przy żłóbku Dzieciątka w Betlejem byli jacyś nowożytni rymotwórcy? (…) Wielkość Ewangelii polega także na tym, że nie odnotowuje ona w stajence betlejemskiej obecności grafomanów.” Zamieszczenie takiej wewnętrznej quasi-recenzji w antologii dowodzi wielkiej odwagi wydawcy, to jak strzelanie do własnej bramki – fakt, niebanalny to sposób na wygranie meczu i niewątpliwie widowiskowy.
Pod dobrą gwiazdą, antologia opowiadań, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009
Wydawnictwo Znak przygotowało dla czytelników „znakomity prezent na Święta” – antologię opowiadań 17 „najlepszych polskich pisarzy”, jak czytamy z tyłu na okładce, co od razu obudziło mojego ducha przekory, ale i skłoniło do lektury, tym bardziej że lubię antologie, których ostatnio na naszym rynku nie brakuje. Lubię je, ponieważ mam możliwość porównania warsztatu, wyobraźni, sposobu widzenia świata, prowadzenia narracji, kreowania bohaterów przez różnych autorów. Z dostępnych recenzji wynika, że nie tylko ja przejawiam taką skłonność, która nierzadko prowadzi do klasyfikowania pisarzy na tych z pierwszej ligi, drugiej, czy poza ligą, jakby literatura ze sportem miała dużo wspólnego. Utwory literackie potrzebują czasu, żeby ich pozycja się uwiarygodniła, poza tym ich twórcy – często im starsi, tym lepsi, a w sporcie, w którym królują młodzi, wyniki uzyskujemy natychmiast i są zasadniczo niepodważalne. Inna rzecz, że po przeczytaniu antologii z ciekawością sięgam po książki tych autorów, którzy wywarli na mnie największe wrażenie, a innych zaczynam omijać, chociaż, było nie było, w każdym przypadku jest to sprawa bardzo indywidualna.
Święta Bożego Narodzenia to dobry moment na dawanie prezentów, które przecież mogą cieszyć przez cały rok, więc nie ma powodu, żeby ta antologia zbyt szybko zakończyła swój żywot, zwłaszcza że zamieszczone w niej utwory w przeważającej mierze w ogóle nie nawiązują do tej świątecznej daty. To, co według wydawcy miało je łączyć, to danie czytelnikowi pretekstu do zajrzenia w głąb ludzkiej duszy i zastanowienia się nad tym, co w życiu najważniejsze, a święta, zbliżający się koniec roku, rodzinne wigilijne spotkania albo, wręcz odwrotnie, dokuczliwie uzewnętrzniająca się w tym czasie samotność sprzyjają takim przemyśleniom. Jedno trzeba tej antologii przyznać, że mimochodem niesie pociechę tym wszystkim, którzy w okresie świąt z różnych powodów nie mogą cieszyć się ciepłem rodzinnej atmosfery, bo pokazuje, że gdzie indziej jest równie źle albo jeszcze gorzej. Rozpad więzi rodzinnych, mroczne tajemnice bliskich, niemożność porozumienia się, strach przed światem, samotność, starzenie się, śmierć to tematy, które dominują w tomie opowiadań „Pod dobrą gwiazdą”, chociaż tytuł mógłby sugerować coś przeciwnego, ale na tyle długo żyjemy w tym kraju, żeby wiedzieć, że to byłoby zbyt proste, żeby nie rzec – banalne. Dlatego autorzy jak ognia unikają pomówienia o banalność (nawiasem mówiąc, trzeba mieć odwagę, żeby przed nią nie uciekać, tylko się z nią zmierzyć, czego dowodem jest opowiadanie Joanny Bator, której „Odlot” uważam za jeden z najlepszych utworów w tej antologii, i bohater Krzysztofa Vargi, który często łapie się na tym, że nachodzą go banalne myśli), dowodząc, że to, co dobre, już minęło, a teraz nieuchronnie zmierzamy w przepaść, czego bardzo sugestywną metaforę zawarł w swoim opowiadaniu „Do kresu” Paweł Huelle: „Zawleczka! Wielka oceaniczna tarcza na dnie. Wskutek trzęsienia ziemi podniesie się i wody ruszą w dół. Rozumie pan? Jak korek wyciągnięty z wanny. Tyle że absolutnie gigantyczny. Co się stanie? Najpierw morza, potem oceany zaczną wysychać. (…) Setki milionów ryb i wszelkich stworzeń wodnych zaczną zdychać. A nad tym błotnistym bajorem, nad tą galaretą drgającego ścierwa – miliardy much! Setki miliardów larw. Biliony bakterii roznoszonych wiatrem na wszystkie wyschnięte kontynenty! (…) Może w najwyższych górach garstka się ostanie przy resztkach lodowca! Święci jacyś mnisi. Nie na długo jednak. Natury nie da się oszukać.” Tak jedna z postaci prorokowała w tym opowiadaniu koniec świata, który w ogólnym wymiarze jednak nie następuje, za to autor z właściwym sobie dystansem do rzeczywistości igra z bohaterem, rzucając go w przeróżne mniej lub bardziej fantastyczne sytuacje – ciekawa zabawa literacka, w której, niestety, dużo rozwiązań typu deus ex machina, co w finale zaczyna już drażnić.
Idąc tropem katastrofy natrafiamy na interesujące opowiadanie Eustachego Rylskiego pod niewinnym tytułem „Szara lotka”, w którym autor w metaforyczny sposób, w nawiązaniu do obrazu rzeki, to rozszerzającej, to zwężającej swój główny nurt, przedstawia losy niemieckiej rodziny Skode na przestrzeni kilkuset lat, od jej powstania do śmierci ostatniego potomka Jana Skode, uwiecznionego na starej fotografii z 1919 roku. Opowiadanie to jest gęste od znaczeń, ma charakter przypowieści, w której ludzkim losem rządzi przypadek, absurd wpisany w każde istnienie, mimo to wyraźnie widać kolejne etapy na drodze od mglistych początków, przez lata świetności, zanik życiowych ideałów, egoizm, osamotnienie, po chęć zemsty i samounicestwienie. Na przykładzie historii tej rodziny autor daje diagnozę współczesnego zachodniego świata, w którym brak woli działania prowadzi ku autoagresji i zagładzie. Jej członkowie „kurczowo trzymali się siebie, a jeżeli już jakaś opresja wymagała od nich deklaracji, pilnowali, by się nic za nią nie kryło.” Byli zwolennikami politycznej poprawności, konsekwentnie trzymali się z boku ważnych spraw, pogrążając się w swoistym letargu.
Rodzina została sportretowana również w opowiadaniach: „Restauracja” Mikołaja Łozińskiego, „Ludek” Kazimierza Orłosia, „Jedna krótka historia” Joanny Szczepkowskiej, „Jezioro” Anny Onimichowskiej – ani w nich porywająca treść, ani ujmująca forma. Moją uwagę zwróciła natomiast infantylna skłonność Anny Onimichowskiej do używania zdrobnień: Tadzik, szczapki, drewienka, stoliczek, komódka z szufladkami, oraz zdanie: „Ula zwykle nie posługiwała się metaforami, była zrównoważona i odpowiedzialna” – wzbudziło ono moją nieufność do poczynań narratora, a stwierdzenie, że „ratownicy odjechali, uwożąc Ulę”, dodam, że nieżyjącą, przekonało mnie, że narrator żyje w innej, niż polska, rzeczywistości. W finale dochodzimy do obcowania dusz małżonków po śmierci, co może tchnąć optymizmem w tych, którym za życia nie wyszło – więc nie wszystko stracone, proszę Państwa, tylko tytułowe jezioro z ciepłą wodą w pobliżu, dla potencjalnych topielców, byłoby mile widziane. Natomiast u Joanny Szczepkowskiej natrafiłam na istny korowód z oczami, bowiem kwestia, po kim główna bohaterka ma oczy, jest kluczowa dla rozwiązania pewnej rodzinnej tajemnicy, w czym pomocą służy bystrooki szwagier. Lektura tego opowiadania raczej skłania do tropienia logicznych błędów, niż do głębokiej zadumy nad kolejami losu polskich Żydów i nad ich zbawiennym wpływem na stan szczęśliwości polskich rodzin, czego sugestię otrzymujemy w zakończeniu. Na przykład o swoim ojcu – nieojcu bohaterka mówi, że nie wyróżniał się niczym szczególnym, chociaż wiemy, że nie miał jednej nogi, był gadatliwy, brylował przy wigilijnym stole i swoim tenorem śpiewał tak głośno, że słychać go było w całej dzielnicy – ot, zwyczajny gość, jakich wielu. Bohaterka zwierza się również, że została poczęta w czasie powstania warszawskiego, a urodziła się, mniemam że po 9 miesiącach, czyli najwcześniej w maju 1945 roku. Autorce nie przeszkadzało połączenie tego faktu z popowstaniową ucieczką ludności ze stolicy, która miała miejsce jesienią 1944 roku, bo w maju 1945 roku, kiedy podpisywano w Berlinie akt kapitulacji, bomby nad podwarszawskim kartoflisku (miejscu narodzin bohaterki) raczej nie „świstały” (od kiedy to bomby świszczą?). Niby drobiazg, ale przeszkadza, w końcu można by daty i lata w ogóle pominąć i nie byłoby tego zamieszania. Wiele tu potknięć, co może świadczyć albo o nonszalanckim traktowaniu szczegółów, albo o ogromnym pośpiechu w konstruowaniu tego opowiadania w myśl zasady, że cel uświęca środki, a w efekcie o braku szacunku dla czytelnika.
Obok problemów rodzinnych kilka opowiadań poświęconych jest samotnym kobietom. W „Che tienne longo verso” Jacka Podsiadły samotna Olga odbywa długą podróż samochodem z Łodzi do Przemyśla z zamiarem spotkania się po dziesięciu latach ze swoim byłym mężem, a po drodze zabiera dwoje autostopowiczów. W efekcie do męża nie dociera, bo ten stracił na spotkanie ochotę (wysyła wiadomość esemesem – nowe zdobycze techniczne zyskują swoje miejsce w literaturze), ale za to miło gawędzi z młodą pasażerką na temat muzyki, znajdując z nią międzypokoleniowe porozumienie, jednocześnie nie kryje poirytowania chłopakiem, który w swoim laptopie ma e-booki z książkami Sapkowskiego. Życzy mu w myślach, żeby, kiedy dowiezie ich na miejsce, „dostał kosza od dziewczyny”, a potem „poszedł w krzaki czytać Sapkowskiego”. Przez cały czas słychać płytę z utworami Josquina Desprez, o którym główna bohaterka chętnie i dużo opowiada. Dziewczynie muzyka bardzo się podoba w przeciwieństwie do utworów Beethovena i Mozarta, których nazywa „nadętymi ważniakami”, „nadymającymi się jak żaby”, żeby potem komponować, więc woli słuchać El grillo, niż, nie daj Boże, V Symfonii czy Requiem bo o radosnych trelach z opery Wesele Figara z pewnością jeszcze nie słyszała. W efekcie powstaje muzyczne opowiadanie drogi, utrzymane w optymistycznej atmosferze, podkreślonej przez słowa piosenki o tchórzliwym lekkoduchu Scaramelli idącym na wojnę.
Samotne kobiety to również bohaterki opowiadań Jana Grzegorczyka, Marka Bieńczyka i Wita Szostaka. Jan Grzegorczyk w „Makatce” konfrontuje po latach czterdziestoparoletnią kobietę ze swoim politycznym wrogiem sprzed ponad ćwierćwiecza, którzy teraz zdają się lgnąć do sobie. Zaczynają wracać wspomnienia i dowiadujemy się, że bohaterka w stanie wojennym chodziła do liceum i na lekcji historii ośmieliła się zapytać o zbrodnię katyńską – temat był jej znany ze wspomnień ukochanego wujka. I z tego powodu przez trzy(!) miesiące przesłuchiwano ją w Pałacu Mostowskich, tzn. rano po nią przyjeżdżała milicja, a wieczorem wypuszczała ją wolno, ale ona, uczennica drugiej klasy, dzielnie nie pisnęła ani słówka o wujku, o którym i tak wszystko wiedziano. Na koniec zakochał się w niej wspomniany wyżej młody esbek i najprawdopodobniej patriotycznie się naprostował. Widać milicja nie miała wtedy innych zajęć, jak kilkumiesięczne wożenie uczniów na wielogodzinne przesłuchania, uczniów, których jedynym przestępstwem nie była działalność wywrotowa, tylko daleki wujek, nawet nie krewny, który w tym czasie swobodnie przekracza granicę, bo mieszka gdzieś poza ojczyzną. Z powodu niewygodnych pytań, krewnych, znajomych, esbecy musieliby wtedy zamknąć niemal całą młodzież licealną, a z tego, co pamiętam, tak się nie stało. Po Katyniu i związanych z nim wspomnieniach przychodzi czas na kolejny patriotyczny element, pudełko z napisem „Popiełuszko” – tu bohaterka trzyma zdjęcia grobu księdza Jerzego, których wujek Zygmunt zrobił setki (sic!), chcąc uchwycić „coś, czego nie rejestrowało oko”. Zdesperowana samotnością bohaterka w wigilijną noc postanawia zapalić Bogu świeczkę, czyli złożyć bez pod tablicą ofiar Katynia w kościele, a diabłu ogarek, czyli rzucić się w ramiona byłego esbeka. To kolejne opowiadanie z cyklu „Cel uświęca środki”, w którym tak zgrabnie udało się połączyć elementy patriotyczne z czysto ludzkimi potrzebami serca i ciała, a przy okazji z tytułowej makatki, pozbawionej wcześniej słowa Bóg, wyparowują dwa kolejne, czyli Honor i Ojczyzna, za to pozostaje pytanie – czy rzeczywiście trzeba było przywoływać tak wiele tragicznych wydarzeń z historii Polski – Katyń, stan wojenny, Jerzego Popiełuszkę, żeby zafundować czterdziestoletniej kobiecie kilka przyjemnych chwil w ramionach mężczyzny?
Tak jak opowiadanie Grzegorczyka wprawia w lekki niesmak grą na nucie rozdętego patriotyzmu, tak „Klinika nad jeziorem” Marka Bieńczyka pobudza do śmiechu. Tutaj główną bohaterką jest samotna lekarka; pracuje w uzdrowisku nad jeziorem, tęskni za miłością i zaczyna obserwować tajemniczego wioślarza, który co wieczór przybija do jej brzegu, a potem zawraca. Postanawia, że „będzie udawała, że żyje, aby żyć, i tak jak sen w końcu przychodzi, gdy się go udaje, tak też przychodzić będzie życie.” Udawanie idzie jej tak dobrze, że w nagrodę na przystani czeka na nią Mickey Rourke – to jakby realizacja przepisu z książki pt. „Sekret”, która podobno zrobiła na świecie w pewnych kręgach zawrotną karierę. Jednak mnie bliższy jest sposób myślenia Stefanii Grodzieńskiej z krótkiego humorystycznego tekstu pt. „Kuracja” w „Kłania się PRL'. „Kurację”, która bawi zamierzenie, traktuję poważnie, a opowiadanie Marka Bieńczyka odwrotnie. W tym odbiorze dodatkowo upewniły mnie niektóre językowe rozwiązania autora, wskazujące na zabawę językiem, albo raczej na brak panowania nad nim, np.: „Poprzesuwał ją po deskach przez dwa kolejne utwory (…)” – tzn. tańczył z nią; „Wyprowadziła swoją felicję z mroku jak ciotkę idiotkę(…); „zapach świeżej farby miał w sobie coś mobilizującego, jak makijaż przed wyjściem”; „(…)ludzie (w sklepie – W.S.) ocierali się o siebie jak dżonki w delcie Mekongu. Zapomniała już jak wyglądają dżonki.” Roi się tu od zadziwiających sformułowań i ludowych mądrości, typu „Wiadomo, że kto nie ma roleksa po pięćdziesiątce, zmarnował jednak życie.”
Natomiast „Plac w Iraklionie” Wita Szostaka to dobry pomysł na opowiadanie o relacjach między dwojgiem nieznajomych, niestety, realizacja mnie nie zachwyciła. Autora, moim zdaniem, zawiódł zmysł obserwacji, przez co staje się niewiarygodny. Patrzy i nie widzi, albo inaczej – patrzy i widzi, co chce, a wraz z nim jego bohaterowie. Na przykład kelner w oślepiającym słońcu z odległości wielu metrów dostrzega u starszej kobiety (pomiędzy nimi rozpościerał się plac otoczony trzema kościołami), skrytej pod platanem, z chmarą gołębi u stóp, zdarte czubki jej butów. Konia z rzędem, komu w tej sytuacji udałoby się dostrzeć jakiekolwiek szczegóły, nawet nie przesłonięte gołębiami. Ona dla odmiany widzi u niego długopis schowany w tylnej kieszeni spodni, ale obrączki na palcu wypatrzeć już nie potrafi, za to potrafi rzucać „z nieoczekiwaną siłą drobne kawałki chleba na wiele metrów przed siebie” – z wrażenia zapiera aż dech w piersiach; rzucanie okruchów chleba na wiele metrów to zadanie godne supermana, a tu proszę – staruszka. Pewnie dawna oszczepniczka albo kulomiotka. Gdyby to było opowiadanie fantasy czy na poły oniryczne, to proszę bardzo, ale opowiadanie realistyczne stawia przed pisarzem szereg wymagań, m.in. zmusza do rzetelnego podejścia do detalu, a Wit Szostak sięga po ów detal z wyjątkowym upodobaniem, co przejawia się również w nadmiernej skłonności do prowadzenia wyliczeń, np. tego, co kelner stawia na stole, a potem, co z niego zabiera, chociaż niczego nowego do opowiadania to nie wnosi, no, może poza czytelniczym znużeniem. Na szczęście, mimochodem, chwilowe ożywienie wprowadzają rozważania kelnera o pochodzeniu pary turystów. Nie jest pewny, czy są Polakami, czy Czechami, bo piękna kobieta i to, jak rozmawia z „zupełnie zwyczajnym” towarzyszem, wskazywałoby na Polaków, ale jej śmiech brzmiał już jakoś po czesku. Do tego słowa „turysta”, „turystka”, „turyści”, padające w tym fragmencie nazbyt często, obnażają językową nieudolność autora. Geografia i biologia też chyba nie należą do jego mocnych stron i być może dlatego odważnie odebrał kościołowi cień, chociaż na tej szerokości geograficznej o żadnej porze dnia i roku promienie nie padają pod kątem prostym, a to warunek konieczny braku cienia, a gołębiom na początku lata przypisał „miłosne gruchanie tworzące pulsujący chór”, mimo że w świecie ptaków dawno już po okresie godowym. Ale tu wchodzimy na grząski teren metafory, która w owych gołębiach pozwala dostrzec zmarłych mieszkańców miasta; ich dusze muszą oczyścić się przed spotkaniem z Bogiem: „Te niemal czarne (gołębie – W.S.) mają najtrudniejszą drogę, białe niedługo ulecą do nieba, oczyszczone.” Zupełnie jak w baśniach dla dzieci – kobieta z czarnymi włosami to czarownica, a blond piękność to dobra wróżka. W efekcie wyszło schematyczne szkolne wypracowanie, złożone z 12 krótkich sekwencji, w których na zmianę autor przybliża nam raz punkt widzenia kelnera, raz punkt widzenia staruszki, można więc poczuć się jak na meczu tenisowym: chłopak – staruszka , chłopak – staruszka …
Za to, opowiadanie Joanny Bator „Odlot” nie daje powodu do narzekania i szukania w nim niedociągnięć, autorka jest wiarygodna w tym, co pisze, więc bez problemu czytelnik daje się unieść sprawnej narracji, naśladującej potoczny język wewnętrznych monologów dwóch bohaterek. Los przypadkowo styka je ze sobą, a choć obie przynależą do różnych światów, zarówno społecznie, jak i pokoleniowo, stają się sobie potrzebne, mając wiele do zaoferowania, bez przymusu, nakazów społecznych, zwyczajnie. Tak się czasem zdarza, że pomagamy innym zupełnie bezinteresownie, a nie potrafimy wyciągnąć ręki do najbliższych. Poznajemy przyczyny, które sprowadziły je do małych mieszkanek w pewnym wieżowcu – trudne relacje między matką i córką, naiwność matki wychowującej samotnie syna, poszukiwanie własnej tożsamości. Historia jednej i drugiej bohaterki została opowiedziana z werwą i prawdziwym znawstwem kobiecej natury, a w finale czeka nas „odlotowy” prezent, od którego ryby w pobliskiej rzece zaświeciły wszystkimi kolorami tęczy i przez moment stały się rybami latającymi.
„Oblubieniec” i „Celtyckie Wdowy” – w obu opowiadaniach mamy dwoje młodych ludzi, o przyszłości których, w jakimś sensie, decydują starsi. I tak, jak „Oblubieniec” sprawia wrażenie fragmentu wyrwanego z szerszego kontekstu, to opowiadanie Kazimierza Kutza stanowi integralną całość, w której autor sportretował śląskie matki: „U nas każdy ród od zawsze był hodowlą pod władaniem matek. One były boginiami naszej codzienności – od tego są. Nie mieć ojca jest źle – ale nie mieć matki?” To jakby hołd złożony tym kobietom, literacki zapis świata odchodzącego w przeszłość, dający chwilę wytchnienia przed często bełkotliwym, chaotycznym, nierzadko wulgarnym zapisem rzeczywistości tak charakterystycznym dla młodego pokolenia literatów.
Wśród utworów znalazło się jedno opowiadanie fantastyczne – „Rzeka” Anny Brzezińskiej. Z pewnością autorka ma swoich wiernych czytelników, ale ja po kilku próbach przeczytania tego tekstu poddałam się. Ten kod językowy, stylistyka, pole skojarzeń są mi tak obce, że nie umiem czerpać przyjemności z literatury fantasy.
I na końcu dwa bardzo dobre opowiadania, „Róża zbawienia” Stefana Chwina i „Sindbad się starzeje” Krzysztofa Vargi. W pierwszym autor oswaja może siebie, ale przede wszystkim czytelników, ze śmiercią. W dobie pogoni za wieczną młodością, odsuwania od siebie problemu starzenia się, śmierć jawi się jako wydarzenie fantastyczne, a przecież jest nieodłącznym elementem życia. „Upadek to konkret, a powstawanie – mglista najczęściej iluzja”, jak dowodzi w „Szarej lotce” Eustachy Rylski. U niego czytamy również: „Czy zaczęliśmy się na początku, obojętnieje wobec pytania, czy skończymy na końcu – śmierć ważniejsza jest od narodzin (…)” A mimo to nie chcemy o niej ani myśleć, ani mówić. Stefan Chwin na przykładzie swojego bohatera, profesora literatury, pokazuje kolejne etapy przechodzenia na stronę śmierci. Nie ma darcia szat, kurczowego trzymania się życia, tylko poddanie się biegowi zdarzeń w dążeniu ku… być może Bogu. Rzeczywistość coraz bardziej się kurczy, powracają wspomnienia z dzieciństwa, a myśli krążą wokół spraw ostatecznych, ale bohater ma swojego przewodnika, bezgranicznie mu ufa – jest nim ksiądz Jerzy, który bezpiecznie prowadzi go na drugi brzeg. Nawet trzecioosobowe zwroty pielęgniarek w hospicjum: „niech zdejmie piżamę”, „co tak stoi”, „co, wstydzi się”, nie ranią, nie odbierają godności, bo przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. No cóż, chciałoby się rzec, że każdy ma taką śmierć, na jaką sobie zasłużył. W całym opowiadaniu panuje pogoda, świeci słońce, w hospicjum jest czysto, a na samym końcu (a może początku?) składa mu wizytę Krzysztof Kamil Baczyński, piszący na zaparowanej szybie okna wiersze Juliusza Słowackiego. Do tego prosty, czysty, logiczny język, świadczący o dużej kulturze literackiej.
I żeby jednak czytelnik mógł swobodniej odetchnąć, w finale otrzymuje lekkostrawne, zabawne, nie pozbawione ironii, opowiadanie „Sindbad się starzeje”. Znajdziemy w nim kilka celnych komentarzy do naszej współczesności. Bohater, mężczyzna po czterdziestce, lata naiwności ma już dawno za sobą, więc nie boi się banalnych rozwiązań, nie goni za pretensjonalnymi nowościami i potrafi z dystansem spojrzeć na proces starzenia się, a przy tym przedkłada dobrą kuchnię nad przypadkowy seks. Mimo to podejmuje próbę poderwania młodej dziewczyny – świetny satyryczny obrazek, zwłaszcza jeśli umiemy śmiać się z siebie; można by go dedykować starzejącym się mężczyznom, którzy w związkach z dziewczętami poszukują eliksiru młodości.
Nie jest więc może z naszą literaturą tak źle, jeśli na 17 opowiadań „najlepszych polskich pisarzy” kilka jest bardzo dobrych, zarówno ze względu na tematykę, jak i formę. Dla każdego mogą to być oczywiście inne utwory, chociaż w przypadku Joanny Bator, Eustachego Rylskiego, Stefana Chwina i Krzysztofa Vargi trudno polemizować. Dla nich warto po tę książkę sięgnąć i może w tym sensie, rzeczywiście, cel uświęca środki. Chyba że zawierzycie Państwo słowom bohaterów Jerzego Pilcha z opowiadania „Tysiąc przeszkód”, znajdującego się w tym tomie. „Drugorzędni pisarze piszą drugorzędne opowieści wigilijne. (…) W końcu nawet nieudacznicy mają prawo inspirować się Narodzeniem Pańskim.” – mówi jeden z bohaterów, a drugi mu odpowiada: „Pierwsze słyszę, żeby Boże Narodzenie oznaczało zielone światło dla miernot. Czy może przy żłóbku Dzieciątka w Betlejem byli jacyś nowożytni rymotwórcy? (…) Wielkość Ewangelii polega także na tym, że nie odnotowuje ona w stajence betlejemskiej obecności grafomanów.” Zamieszczenie takiej wewnętrznej quasi-recenzji w antologii dowodzi wielkiej odwagi wydawcy, to jak strzelanie do własnej bramki – fakt, niebanalny to sposób na wygranie meczu i niewątpliwie widowiskowy.
Pod dobrą gwiazdą, antologia opowiadań, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009
Autorzy: Kazimierz Kutz, Pawł Huelle, Jacek Podsiadło, Jan Grzegorczyk, Anna Onimichowska, Joanna Bator, Jerzy Pilch, Eustachy Rylski, Marek Bieńczyk, Mikołaj Łoziński, Wojciech Bonowicz, Kazimierz Orłoś, Wit Szostak, Anna Brzezińska, Joanna Szczepkowska, Stefan Chwin, Krzysztof Varga.