Odpowiedź na komentarze do rozmowy z cyklu DWAJ PANOWIE S, część pierwsza: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki i PIOSENKA O ZALEŻNOŚCIACH I UZALEŻNIENIACH.
Jan Siwmir: Kiedy zdecydowaliśmy się na opublikowanie pierwszej rozmowy (dotyczącej pana Dyckiego) w Internecie, zdawaliśmy sobie sprawę, że będą próbowały „rozdziobać nas kruki i wrony”, że apologeci literackiego guru dla językowo sprawnych inaczej rzucą się na nas z orczykami i sztachetami ze sponiewieranych po pijackiej burdzie płotów, plując zajadle i pokrywając nas każdego rodzaju wydzieliną, nie tylko słowną. Ale nie spodziewaliśmy się, że zrobią to tak nieudolnie i po sztubacku. Trochę ich nam żal, dlatego miłosiernie nie będziemy polemizować z tymi, którzy tylko potrafią wypowiedzieć dwa słowa: idiota i kretyn. Nie dziwi nas, że na tym wyczerpuje się ich słownictwo, jacy bowiem wieszcze, tacy ich wyznawcy.
Widać jednak, jak niewiele dotarło z artykułu do szarych członków sekty rynsztokowej. Cóż, czytanie ze zrozumieniem to przywilej ludzi inteligentnych. Ktoś tam zarzuca, że „Dom Nadzoru” Tomka Sobieraja ma stanowić jakiś wzorzec literatury, podczas gdy tytuł ten pojawia się tylko i wyłącznie w kontekście relatywizmu wartości stosowanego przez krytyków. Jakaś panna zrozumiała wyłącznie, że zarzucamy komuś chorobę psychiczną. Kobieto, zarzucanie komuś choroby a zarzucanie nieudolnego nią epatowania to dwie różne sprawy! Ale widać zajęcia z języka polskiego, na których poznaje się składnię zdania i konotację nazw, były kiedyś za nudne i lepiej było pójść na wagary. Co teraz widać, słychać i czuć. Inny delikwent twierdzi, że „dopieprzamy skamandrytom”. Tu już mocno się zdziwiliśmy, bo nam się wydawało, że właśnie ich postawiliśmy na tym drugim, przeciwnym mizerocie, krańcu literatury. Jak widać, tylko nam się wydawało. Cały czas przewija się zarzut o braku merytorycznych odniesień, braku cytatów. Faktycznie, jeśli pominie się te pół strony A4 wypowiedzi Tomasza Sobieraja dotyczącej cytowanych ustępów, brak cytatów aż bije w oczy. Natomiast słowo „merytorycznie” sztubacka gawiedź myli najwyraźniej ze słowem „psychodelicznie”, bo przyzwyczajona do nonsensownych odlotów, nie rozumie, jak można o czymś napisać logicznie, z sensem i na temat. A poważnie: jeśli ktoś zdejmie gacie i narobi na środku sali kinowej, to czy wzywacie biegłego z laboratorium, by pobrał próbkę i jednoznacznie określił, co to jest, skoro na węch, wzrok i rozmaźliwość wygląda jak odchody? I gdy w dodatku sprawca się przyznaje, że narobił? No, on wprawdzie twierdzi, że jest to świadoma kreacja, pełna wieloznaczności i podtekstów i takie usprawiedliwienie na ogół wystarcza niewymagającym, ale faktu to jednak nie zmienia. Jeśli natomiast ktoś ma ochotę przekonać nas, że rozumie słowo merytorycznie, niech w punktach wymieni, jakie cechy chciałby mieć omówione w przypadku czyjejś twórczości, zważywszy że nie jest to recenzja, a jedynie asumpt do dialogu. Ale zastrzegamy, podejmiemy temat tylko wtedy, gdy te cechy pojawią się w danych wierszach!
Inny forumowicz rozróżnia czyje są wiersze po używaniu przez autorów małych i dużych liter, tudzież po interpunkcji. Gratulacje! Grunt to przyjecie jakiegoś kryterium. Sugeruję jeszcze popatrzeć na czcionkę, jakiej autor używa, i rodzaj papieru.
Pojawia się także zdanie, iż do historii przechodzą ci, którzy są najlepsi wśród jakiegoś nurtu piszących. Hm, niby tak, Peiper przeszedł, ale generalnie, moim zdaniem, przechodzą do historii tacy ludzie, którzy potrafią wyjść poza schemat ogólnie obowiązujący. O ile oczywiście zależy komuś na zapisaniu się w annałach.
Kolejna sprawa: zarzuca nam się lenistwo i brak wyczerpania tematu. Niby dlatego, że nie wszystkie stosowne nazwiska przytoczyliśmy. To jest właśnie piękne w takich zarzutach, odwracanie kota ogonem. Napisane jest jak wół: rozmowa I. Co oznacza, że będą następne! Poza tym, jak widać, nie można zbyt dużo na raz niektórym podsunąć pod nos, bo nawet minimum nie rozumieją. Nie wszyscy też przeczytali omawianą przez nas pozycję, a zabrali głos i to już trąci nie tylko głupotą, ale i skłonnościami samobójczymi. Uprzejmie informuję, że po przeczytaniu „Piosenki...” samo się wyjaśni, skąd używanie przez nas zdrobnień Dycio i Wicio. To Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki sprowadza nas wszystkich do przedszkola, a my tylko podchwytujemy konwencję „wieszcza”. Właśnie, kolejny zarzut o świeczkę w pupie. Jakże to tak, największe laury zbiera ten co spuszcza się do ust, puszcza pawia, ślimakowi każe wypierdalać, a jak się dołoży coś dokładnie w tej konwencji, to od razu larum grają? Co nie znaczy, że ze świeczką nie daliśmy ciała, produkują już bowiem niekapiące.
Podobno nie dorośliśmy do wierszy Dyckiego. Taaak. Nas uczono, że rośnie się w górę, ewentualnie w bok. Nie wiem, czy dorastanie do dna szamba (czyli w dół) jest zgodne z dotychczasowymi ustaleniami biologicznymi. Obawiam się, że nie. Ale nie takie ekwilibrystyki umysłowe (hmm) stosują przeróżni guru, żeby wyprać mózgi, toteż tu zdziwienia zgodnie nie prezentujemy. Wyznawcy giną potem w aktach samospalenia za tych, którzy im namieszali w głowach. I dobrze. Za coś przecież trzeba przyznawać nagrody Darwina.
P. Matusz twierdzi, że są zawarte w poezji Dyckiego jakieś istotne treści. Bolesne doświadczenia z pogranicza polsko - ukraińskiego? Znowu przypomina się sytuacja z warsztatów w Piszu. Jeden z prowadzących warsztaty przez 15 minut omawiał, co chciał zawrzeć w swoim wierszu, a dopiero potem go przeczytał. Słusznie omawiał, bo bez tego wiersz byłby jedynie nudnym, przeciętnym bełkotem. Jeżeli pan Dycki chciał cokolwiek ważnego powiedzieć na temat Polski i Ukrainy, to najwyraźniej nie udźwignął tematu. Samo przeżycie czegoś nie tworzy z nikogo poety. Ta myśl jest zawarta w naszym artykule, ale trzeba jeszcze ją zrozumieć. A o możliwościach ludzi, którzy ani pisać, ani czytać nie umieją, pisaliśmy na początku tego artykułu. Czytelnik nie czyta opracowań, sięga po tomik i nie interesuje go, co autor chciał, czy mu wyszło, czy nie wyszło, interesuje go, co sam dla siebie może znaleźć. A w tomiku „Piosenka o...” nie ma niczego, co mogłoby się bronić samo. Tak na marginesie, trudno się dziwić, że „tfurcy” tak usilnie zabiegają o dobre recenzje, o opracowania, do których dają materiały, albo po prostu tłumaczą kolegom, co chcieli bełkotem powiedzieć. Po czym koledzy i koledzy kolegów piszą, że wszystko to widzą w danych utworach. Potem można się na nich powołać, odesłać do Internetu. Pokazać paluchem - o, ta pani pochlebnie o mnie napisała. A my napisaliśmy niepochlebnie. Też można znaleźć w Internecie. I co?
Nie należymy do osób, które można posądzić o globalny puryzm językowy w literaturze, ale jeśli posługujemy się wulgaryzmami, to chyba w jakimś celu, prawda? Bez sensu i niejako „zamiast” używa ich jedynie menel czy żul spod budki z piwem. Do tego akurat żadnego talentu nie potrzeba. To taki ma być obecnie obowiązujący model literatury? Sprowadzony do poziomu nawet nie ulicy, lecz kanałów ściekowych? Podobno to my siedzimy w rynsztoku. Może i tak, ale po pierwsze kto ten rynsztok wyprodukował (?!) a po drugie – my przynajmniej usiłujemy sięgać po gwiazdy.
Stary łaciński postulat „de gustibus non est disputandum”, zacytowany na forum, powinien obowiązywać. Ale obowiązywać w obie strony! Dopóki zatem wiersze sensowne, logiczne i zgodne ze starożytnym ideałem piękna będą spychane na margines, dezawuowane przez obszczymurskie wyczyny półanalfabetów, którzy słowo talent kojarzą wyłącznie z kupą krowich odchodów, dopóki nie będzie miejsca na rzeczywistą różnorodność, a lansowane będą popłuczyny po pawiach Świetlickiego, dopóty nie będzie można powiedzieć „de gustibus...”. Bo barbarzyńcy nas zaleją i zanim się obejrzymy, zastaniemy własną rękę w czyimś nocniku.
Śmiech pusty ogarnia, gdy czytamy, jakie utwory zostają nagradzane na konkursach im. Norwida, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Poświatowskiej czy Herberta. W/w autorzy przewracają się w grobach. Ustanówcie sobie, braci rynsztokowa, własne konkursy im. np. Maliszewskiego czy Dyckiego i raz, że będzie jasność w temacie, dwa, nie będziecie szargać Bogu ducha winnych zasłużonych dla kultury polskiej literatów.
Sprawa ostatnia: nie, nie chcemy Nike! Jest zbyt mocno sprofanowana, byłoby dla nas dyshonorem, gdyby ustawiono nas obok Dyckiego czy Masłowskiej.
Tomasz Sobieraj: Trudna, jeśli nie niemożliwa jest dyskusja w sytuacji, gdy przeciwnik nie rozumie, co czyta, i z bezsilności używa argumentu ostatecznego, ale bynajmniej nie merytorycznego, jakim jest pokazanie języka. Tragikomiczny to widok, gdy apologeci wynoszonej i marnej literatury, do której zaliczam twórczość m.in. pana Dyckiego, usiłują bronić swojego mistrza, czyniąc mu w istocie niedźwiedzią przysługę - jak bowiem inaczej nazwać żałosne czy raczej śmieszne apokryfy autorstwa pana Matusza czy emocjonalne i egzaltowane wypowiedzi pomniejszych apostołów nieudolności i wulgarności - tych dwóch cech polskiej literatury, które pod sztandarami awangardy zdominowały jej dzisiejszy obraz. Cóż, jaki kraj, taka literatura, i tacy jej apologeci.
Chciałbym zaznaczyć, że nie atakujemy pana Dyckiego, bo każdy pisać może, i każdy znajdzie, jak pisał Ballester, klienta na swoje literackie produkty. Zasadniczo nie atakujemy piszących, tylko krytyków, usiłujących wmówić niesamodzielnym umysłowo masom, że dmuchane balony to spiżowe pomniki.
Istnienie i uznanie dla takich jak pan Dycki niewprawnych kuglarzy są nierozerwalnie związane z upadkiem edukacji, odwróconą aksjologią, zanikiem myślowej suwerenności, swoistą, właściwą polskiej naturze skłonnością do gloryfikacji tego, co nieudane, bezsensowne, uczuciowe, płaczliwe, alogiczne, nieracjonalne. My występujemy przeciwko tym cechom i ich emanacjom, poszukujemy w literaturze tego, co dla nas stanowi jej istotę: intelektualizmu, piękna, wagi słowa i paru innych, wzgardzonych przez barbarzyńców wartości. I mamy do tego prawo, tak jak inni mają prawo do poszukiwania swoich ulubionych wartości. Nawet chętnie byśmy o tym porozmawiali, stąd pomysł na cykl rozmów „o literaturze i nie tylko”. Problem taki, co wnoszę po większości komentarzy, że „nie ma z kim, nie ma o czym, nie ma nawet po co” – podpieram się tu cytatem z Witkacego, który stał w obliczu podobnie patowej sytuacji. Nie tylko on, zresztą.
Zainteresowanych rozmową Jana Siwmira i Tomasza Sobieraja oraz komentarzami do niej, odsyłam do portalu „Poezja Polska” – www.poezja-polska.art.pl/fusion/viewpage.php?page_id=113 oraz do tygodnika „Myśl Polska” nr 17 – 18/2010. (W.E.)