LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Recenzja: Tomasz Sobieraj - Józef Baran SPADAJĄC, PATRZEĆ W GWIAZDY


Tomasz Sobieraj MIĘDZY POEZJĄ A PROZĄ - o III tomie dzienników Józefa Barana


Najnowszy trzeci tom dzienników* Józefa Barana Spadając patrzeć w gwiazdy już samym tytułem wskazuje, że mamy do czynienia z diarystyką, która nie stanowi jedynie kronikarskiego zapisu rzeczywistości i komentarza do niej, ale wkracza w rejony zarezerwowane dla poezji, czy szerzej – dla wyobraźni. „Moje wiersze i dzienniki są też rodzajem kreacyjnego autobiografizmu, a więc nadążaniem pisarstwem za życiem i jego najpierwotniejszymi przejawami, włącznie z radością sytego żołądka, przyjemnością ciepła, cierpieniem głodu, udręką samotności, odkryciami wynikającymi ze spotkania dwu ludzi z wyobraźnią”, pisze autor. Jednak w tym przypadku ramy są szersze, niż określa to formuła i wyznanie poety, a logika pojemnej formy i emocjonalny ładunek treści znalazły tutaj idealną równowagę. I tak Józef Baran kolejny raz wymyka się definicjom oraz tradycyjnym sposobom opisu, posługując się tonem nieomylnie własnym.

Spadając patrzeć w gwiazdy to tyleż samo skoroszyt wspomnień z lat 2008 - 2012, co zbiór niekiedy autoironicznych esejów, traktat poetycki i filozoficzny, psychologiczna i egzystencjalna wiwisekcja, opis dalekich i bliskich podróży (Brazylia, Grecja, Turcja, Szwajcaria, Holandia), zestaw wspomnień i barwnych, nawet pikantnych anegdot o ludziach ze świata literatury, sztuki i nauki (Sandauer, Kawalec, Herbert, Siemion, Kania, Szymborska), recenzje z najważniejszych lektur (Márai, Kertész, Głowacki, Mrożek, Suzuki, Domosławski). Są tu także fragmenty listów od bardziej i mniej znanych postaci (Mrożek, Rybowicz, Dymna, Sobieraj), arcyciekawych wywiadów (jak chociażby ten z indyjskim poetą Aśokiem Wadźpeji i z samym autorem), komentarze do twórczości własnej i innych ludzi pióra (Karpiński, Tranströmer, Stachura, Szymborska, Białoszewski, Jünger, Prado, Rybowicz) oraz, co świadczy o odwadze autora i temperamencie, wypowiedzi dotyczące spraw społecznych, obyczajowych i polityki, do tego niekoniecznie zgodne z poprawnością polityczną i obowiązującą, jakby skądś już znaną doktryną o szczęśliwości w „najlepszym z ustrojów”. A wszystko to pisane językiem wartkim i szerokim, polszczyzną wyśmienitą i bogatą, z humorem i mądrą refleksją, z ciepłą ironią i dystansem do świata i siebie, a nade wszystko z kulturą literacką, dzięki czemu Herbertowska myśl „proza dla mnie jest sprawdzianem języka” znalazła w tej książce swoją świetną realizację.

Józef Baran jest jednak przede wszystkim poetą, dlatego, mimo że Spadając... to dziennik, nie brakuje w nim wierszy, w większość do tej pory niepublikowanych, wśród których przeważająca część to utwory spełniające zasadniczy postulat poety, zgodnie z którym poezja powinna oddziaływać jednocześnie na intelekt, uczucia i zmysły. Baran, który od początku artystycznej drogi konsekwentnie opowiada się za szczerością i naturalnością wypowiedzi, a od kilku lat proponuje zamiast powszechnej i nieco zużytej formuły „tu i teraz” uniwersalną formułę „momentu wiecznego”, należy do nielicznych polskich poetów posiadających artystyczną świadomość i jasno sformułowany program, przez co, mimo popularności oraz pewnej arkadyjskości i bukoliczności swojej liryki, nie naraża się na posądzenie o zły smak (a zły smak to rzecz niebezpieczna, bo jak pisał Stendhal, prowadzi do zbrodni). Poglądy na poezję są w tym dzienniku przedstawiane wielokrotnie, stanowią o jego sile i mocno ustawiają głos poety w dyskursie o literaturze; przede wszystkim wyrażone są w obszernych fragmentach eseju Poezja i empatia i wywiadu z autorem, ale pojawiają się też w postaci licznych dygresji i komentarzy, często ostrych i bezkompromisowych, głównie odnoszących się do współczesnej liryki i jej przedstawicieli. Spadając... jest więc także traktatem o poezji, jasno, precyzyjnie i odważnie sformułowanym, do tego nie stroniącym od metafizyki, rozważań o prawdzie, życiu, śmierci, słowem od spraw najważniejszych i bliskich wielkiej poezji, co tylko potwierdza wyjątkowość tej książki.

Według powszechnego mniemania czytając literacką fikcję, a szczególnie poezję, wyruszamy na spotkanie z drugim człowiekiem. Rzeczywiście, trudno się nie zgodzić, że dzieło literackie jest w pewnym stopniu projekcją własnego Ja autora, przynajmniej częściowym określeniem siebie. Ale – zwykle jednak to tylko maska, która, jak pisał Claude Levi-Strauss, odwołuje się do innych masek, do tego jednocześnie oznajmia i zaprzecza. Taka maska często jest więc idealizacją i mitologizacją, rzadziej szczerym przeniesieniem stanu ducha, nie bardzo zatem pozwala na poznanie człowieka, szczególnie gdy Ja – tak jak u Barana – zbudowane jest ze sprzeczności i wielowarstwowo. Dlatego szukając prawdy o autorze najlepiej sięgnąć do jego listów i dzienników, bo nawet jeśli to epistolografia czy – co zdecydowanie częstsze – diarystyka tworzona z myślą o publikacji (jak w przypadku Gombrowicza, w której widać strojenie min, napinanie muskułów, przybieranie póz, jego cały genialny teatr autokreacji), to jednak niejako z zasady formy zawiera ona w sobie pokłady czystej prawdy wewnętrznej, łatwej do odczytania, jeśli nie bezpośrednio, to poprzez zaprzeczenie masce (ponownie przychodzi tu też na myśl Levi-Strauss i jego twierdzenie, że równie ważne jak to, co maska pokazuje, jest to, co wyklucza).

Dzienniki Barana stanowią przypadek szczególny. Pisane z myślą o publikacji za życia autora, pozbawione są tej bezwzględnej szczerości dziennika intymnego (Amiel, Márai, Kafka, Mycielski) – arcydzieła introspekcji i wewnętrznego pejzażu, stanowiącego pasjonujące świadectwo zwykłego człowieka, wielkiego artysty, i jego czasów. Z drugiej strony, to właśnie publikacja niemal na bieżąco sprawia, że Baran skreśla, dokonuje wyboru, pracuje nad tekstem, dzięki czemu dotrzymuje pierwszego przykazania pisarza – nie nudzić; przykazania najczęściej przez ludzi pióra łamanego. „Jak nędzne są – niestety – dzienniki, które Andrzejewski publikuje w Literaturze! Zaledwie – czasami – jakieś zdanie, świadczące że to pisarz, że to był pisarz! (…) Czy Andrzejewski nie czuje, co jest warte, a co nie, jeżeli już nie zanotowania, to przynajmniej publikowania? Bo publikuje te kartki jak lecą. Czy naprawdę myśli, że jego temperatura 38 stopni o piątej po południu to coś ważnego?” – komentuje Zygmunt Mycielski w Niby-dzienniku ostatnim, i dodaje: „A więc jednak temat! Czy też sposób podania go i coś, co z tego wynika...” Najlepiej jedno i drugie – pozostaje dodać. Dzienniki Barana są dopracowane, przez co pozbawione nudy, ciamkania, jałowych rozważań, naiwnych refleksji, sztucznych póz, nadymania się i kokieterii, to cenny ładunek, w przeciwieństwie do zwykłego balastu dzienników takich, jak te Andrzejewskiego, Białoszewskiego czy nawet wczesnego Mrożka; nie są też wspaniałą walką o siebie, totalną genialną autokreacją, osią własnego dzieła i jego objaśnieniem, jak Dziennik 1953 - 1969 Gombrowicza, bo autor Spadając... cieszy się uznaniem od lat, zaś Gombrowicz zabiegał o nie prawie całe życie, a uzyskał niemal przypadkowo, o czym – to informacja dla niezorientowanych – pisze Konstanty Jeleński. Najbliżej jest w dziennikach Baranowi do Szkiców piórkiem i Z dziennika podróży Andrzeja Bobkowskiego, kolejnej wielkiej (i niedocenianej) postaci literatury, z jego smakowaniem życia, czerpaniem z niego pełnymi garściami, z nastawieniem się na innych ludzi, spostrzegawczością, rozumieniem świata, inteligentnym komentarzem do rzeczywistości. Baran, jak Bobkowski, to człowiek z krwi i kości oraz humanista w czystej postaci, poeta i pisarz pozbawiony napuszenia i estetycznego nadęcia wielu swoich kolegów po piórze, którym wydaje się, że są Herbertami – ale w istocie to prowincjonalne herbertowskie ersatze, na dodatek strachliwie lub egoistycznie izolujące się od człowieka, świata i rzeczywistości. Dlatego proza i poezja Barana to nie artefakt, sztuczny, wydumany produkt upozowanego na artystę lansjera, literackiego kabotyna, fałszywego arystokraty, jakie pojawiają się czasem na naszym zdegenerowanym rynku wydawniczym, mając stanowić przeciwwagę dla dominujących na nim masowych wytworów literackich jaskiniowców i geszefciarzy, ale szczery, wypływający wprost z serca, ducha i intelektu utwór człowieka wrażliwego i doświadczonego, przykład tego, o czym pisał Michał Anioł: „Mistrzostwa nie nabędzie / Kto najpierw nie sięgnie, / Sztuki i życia krańców...” Takim przykładem mistrzostwa jest w tej książce z pewnością fragment opisujący pobyt poety w Borzęcinie, u umierającej matki.

W III tomie dzienników Barana są też oczywiście tezy dyskusyjne, jak na przykład ta, że „internet jest wylęgarnią grafomanii” – biorąc pod uwagę, ilu grafomanów publikowało i publikuje w tzw. oficjalnym obiegu „zaczerniając papier mdłymi fikcjami”, jak to określił Boy – nie wydaje się to zasadne ani nawet bliskie prawdy. Jeden z najlepszych polskich poetów, Przemysław Łośko, opublikował swój poemat I nie zamykaj oczu... tylko w internecie, tam też prezentuje swoje wszystkie wiersze; nie stroni od sieci Edward Pasewicz a enfant terrible krytyki Marek Trojanowski nie wychodzi poza to medium. Dowody na istnienie poważnej twórczości w „wirtualu” są liczne, ale faktem jest, że grafomania też w nim istnieje. Paradoksalne (i symptomatyczne), że cierpią na nią również ci, którzy wytykają tę przypadłość innym – przykładem takiego niepowstrzymanego gaworzenia są internetowe felietony Jacka Dehnela, przypominające stylem i poziomem szkolną gazetkę. Wydaje się też, że nazwanie Iwaszkiewicza „polskim Goethem” jest mocno przesadzone, biorąc pod uwagę szerokie intelektualne horyzonty „oryginalnego” Goethego, mnogość jego zainteresowań i talentów, głęboką wiedzę, potęgę dzieła i jego znaczenie dla kształtowania się europejskiej, czy raczej europoidalnej kultury. No, chyba że określenia typu „polski Goethe”, „polski Tarantino” czy „polski Nobel” mają podkreślać duszną prowincjonalność i tęsknotę za prawdziwą wartością – wtedy mają wydźwięk ironiczny. Cytat z Białoszewskiego, pod którym podpisuje się Baran, mianowicie: „Człowiek w kosmosie czy na kanapie w Wołominie ma tę samą skalę wyobraźni i uczuć”, nie wydaje się myślą ani lotną, ani prawdziwą (zwłaszcza z perspektywy tych, którzy mogli oglądać Ziemię z Kosmosu lub stanęli na szczycie Wielkiej Góry). Fragment o Szymborskiej, że „W odróżnieniu od Miłosza, Herberta, Mrożka czy nawet Różewicza, nie wyjeżdżała w świat, by go »podbijać«, zabiegać o karierę, uznanie. To Świat przyszedł do niej, składając Noblem podziękowanie za to, że pisze tak — jak nikt w świecie…” nie dość, że pompatyczny, to ignorujący okoliczności, które Szymborską wyniosły. Dziwi też – w drugiej dekadzie XXI wieku – niechęć poety do książki elektronicznej i publikacji w internecie, które przecież są doskonałym sposobem na odrodzenie i upowszechnianie czytelnictwa oraz na popularyzację twórczości artystów spoza kręgów towarzyskich, tych mniej zapobiegliwych twórców, którzy nie chcą albo nie potrafią krzątać się wokół swoich spraw; można, na zasadzie analogii, przypuszczać, że kiedy pojawił się druk, też nie brakło głosów mu niechętnych, zarzucających drukowanym książkom miałkość i tandetność. A przecież to nie nośnik czy sposób powielania decyduje o wielkości dzieła; liczy się Słowo, Myśl, Piękno, dlatego jest sprawą drugorzędną, czy Antygonę czyta się z woskowej tabliczki, zwoju pergaminu, ręcznie przepisanego kodeksu, taniej masowej książki czy z ekranu komputera albo tabletu. A i pośród dzisiejszych prac publikowanych elektronicznie bez wątpienia znajdują się i takie, które w przyszłości staną się klasyką albo przynajmniej ważnym dziełem. Nie wieszczę końca papierowej książki, sam ją przedkładam ponad elektroniczne wcielenie, lubię ją i cenię, tak jak wieczne pióro, aparat na błony fotograficzne i archaiczny już nieco (tak!) odtwarzacz CD, ale od ery plików pobieranych z internetu odwrotu nie ma.

Na zakończenie powyższych rozważań należy przypomnieć, że Józef Baran to diarysta podróżujący, więc także i w tym dzienniku podróże zajmują dużo miejsca. Jak pisał Zbigniew Herbert w eseju Delta, otwierającym Martwą naturę z wędzidłem, „...idealny podróżnik to ten, kto potrafi wejść w kontakt z przyrodą, ludźmi, ich historią – a także sztuką, i dopiero poznanie tych trzech elementów przenikających się wzajemnie jest początkiem wiedzy o badanym kraju”. Jak to bywa, wygłaszana teoria nie zawsze przystaje do życiowej praktyki. Herberta nie interesowała przyroda ani ludzie żywi, on karmił się historią i zajmował człowiekiem z przeszłości, więc idealnym podróżnikiem z pewnością nie był. Inaczej Baran, którego na równi interesuje historia miejsc odwiedzanych, jak i teraźniejszość, przyroda i cywilizacja, człowiek współczesny i jego przodkowie, społeczeństwo i państwo. To wnikliwy obserwator życia i ludzi, badający rzeczywistość wszystkimi zmysłami i intelektem oraz, co czyni go wyjątkową postacią, obdarzony empatią, bez której nie można być poetą i artystą. Fragmenty Spadając patrzeć w gwiazdy opisujące brazylijskie peregrynacje, wyjazd na Kretę, a szczególnie esej dotyczący Holandii, Delft i Vermeera, należą według mnie do najznakomitszych.

Dla kogo jest ta książka? Trudne pytanie, skoro w Polsce prawie nikt już nie czyta, co zresztą nie dziwi, gdy spojrzy się na „gwiazdy” naszej literatury i ich – zawsze oraz niepodważalnie – „wybitne” i „odkrywcze” dzieła, jak je określają sprostytuowani krytycy i recenzenci. Jednak jeśli znajdzie się czytelnik wrażliwy na urodę języka, ciekawy świata, mądry, któremu trudno pogodzić się z powszechnym upadkiem kultury, kontestujący przaśną polską rzeczywistość, poszukujący bezpretensjonalnej prozy, balansującej pomiędzy poezją a publicystyką, realizmem a idealizmem, spojrzeniem romantycznym a pragmatycznym, to książka Barana z pewnością będzie dla niego dobrym wyborem.


* Tom I: Koncert dla nosorożca (Dziennik poety z przełomu wieków), Zysk i S-ka, 2005; tom II: Przystanek marzenie, Zysk i S-ka, 2008.


Józef Baran, Spadając patrzeć w gwiazdy, Zysk i S-ka, Poznań, 2013.