RADOSNA WIADOMOŚĆ
Dzięki uporowi dni, konsekwencji godzin, mrówczej pracowitości sekund i minut.
Dzięki wschodzącemu i zachodzącemu z niezwykłą punktualnością słońcu, przychylnym i nieprzychylnym wiatrom, sprzyjającej i niesprzyjającej aurze.
Dzięki Bogu, dzięki starannie dopracowanym Przypadkom i temu także między innymi, że dinozaury wyginęły, a w ich miejsce pojawił się nasz malutki praszczur: plenosaurus.
Dzięki milionom, miliardom, trylionom, bilionom i niezliczonej ilości sprzyjających i niesprzyjających zdarzeń, okoliczności kosmicznych, historycznych i lokalnych.
Dzięki harmonii sfer niebieskich, dzięki wszystkiemu co się zdarzyło i nie zdarzyło, dzięki zegarom i kalendarzom, dzięki obrotom kuli ziemskim…
Na przekór pesymistom, wbrew katastrofistom, mimo że, pomimo wszystko i nie wiadomo dlaczego…
Nastał dla mnie 1 września 2008 roku i znów zastał mnie w Krakowie…
UCZTA W PODZIEMIACH DWORCA
To nie wykwintne przyjęcie w hotelu „Bristol”, „Marriott” czy „Pałac Dożów”, gdzie panowie w smokingach, panie w wieczorowych kreacjach, kawiory, łososie, przepiórcze jaja, najdroższe gatunki trunków, ptasie mleczko, pieczone prosiaki i drób wszelaki od którego uginają się stoły…
Nie. Po stokroć nie.
To betonowe podziemia dworca. W przejściu do krakowskiej „Galerii” sześciu bezdomnych meneli przyciśniętych przez życie do ściany, z grubą babą pośrodku, która kroi bochenki na cieniutkie kromki, smaruje masłem, okrasza plasterkiem kiełbasy, serka topionego, ogórka kiszonego ze słoika, doprawia musztardą, po czym sprawiedliwie dzieli smakołyki między członków komuny, klęczących na rozścielonym kocyku — ze szklankami, do których jeden z nich, może szef, wlewa zdobyczne piwa…
Spóźnione śniadanie albo lunch, bo zegar wskazuje dwunastą, schludni klienci wchodzą i wychodzą przez oszklone drzwi do galerii i z galerii, mijając grupkę meneli-oberwańców, na twarzach których maluje się rozkosz podniebienia i wielka przyjemność wynikająca z jedzenia.
Można stanąć i cieszyć oczy (stoję i cieszę oczy) widząc pokancerowanych przez życie ludzi, w tej jednej chwili w siódmym niebie, gdy zaspokajają elementarną potrzebę, która dla nich — jak dla nas — nie jest rutyną, lecz wspaniałą ceremonią przewodu pokarmowego i grających marsza kiszek.
Stoję, patrzę i też mi błogo na duszy…
Tak, jestem stuprocentowo pewien przyglądając się, jak poruszają pracowicie i nabożnie żuchwami, chrzęszczą, chrupią, przeżuwają kęs po kęsie przepijając piwem, że ich skala przyjemności w tym momencie, jest nie mniejsza, ba, jest nawet większa od skali doznań estetyczno-smakowych wykwintnego, bogatego towarzystwa biorącego udział w kolacji w pięciogwiazdkowym hotelu.
Dlaczego?
Bo ich pragnienie i ich głód są o wiele większe i mocniejsze od pragnień i głodów możnych tego świata, a więc sytych. A ponieważ odległość od pragnienia do zaspakajania pragnień tak duża — tym większa radość spełnienia…
Jak to kiedyś powiedział Miron Białoszewski?
„Człowiek w kosmosie czy na kanapie w Wołominie ma tę samą skalę wyobraźni i uczuć”, a ja dodałbym i podobną skalę doznań hedonistycznych.
PĘPEK PĘPKÓW czyli KRAKOWIACZEK CI JA…
Na spotkaniach autorskich bywam nazywany poetą krakowskim, czego przez długi czas nie lubiłem, bo primo: wydawało mi się, że jestem autorem wierszy uniwersalnych, a nie lokalnych, secundo: z krakowską mentalnością, z krakowskimi salonami i mieszczuchami, przez długi czas miewałem na pieńku, podejrzewając ich o pewien rodzaj wyniosłej i niecnej świętoszkowatości. Mimo że mieszkam tu od lat — parę słojów mojej duszy (jeśli dusza ma słoje) tuż przy rdzeniu (jeśli dusza ma rdzeń), pozostało borzęckich. Dowód? Odczuwałem zawsze mocniejszy związek z otwartymi przestrzeniami, Naturą, niebem usianym gwiazdami, lasem, niż z zabytkami, historią na Wawelu i krakowskimi kawiarniami. W Szwecji, gdy Anders Bodegard, tłumacz Szymborskiej i Gombrowicza zapytał mnie co już zobaczyłem w Sztokholmie, odpowiedziałem przekornie, że okoliczne lasy, jeziora i wysepki…
Myśląc o swojej tożsamości podpisuję się pod słowami węgierskiego Noblisty Imre Kertésza, który pisał: „mam wiele »ja« i wszystkie one obsługują to jedno: moje reprezentacyjne »ja«”. Ale wszystkie moje „ja” — więc i „ja” sam — o nim właśnie wiedzą (wiem) najmniej. Jestem jak ziemia i nawóz na grządkach, a kwiat, któremu pomagam wyrosnąć, jest mi obcy; właściwie tylko z uprzejmości wobec siebie podziwiam go od czasu do czasu przelotnym spojrzeniem”.
W „Koncercie dla nosorożca” pisałem trochę podobnie: „Mam wrażenie, że jestem ruską babuszką, w której znajduje się kilkanaście innych coraz mniejszych. Ale która jest mną, z którą utożsamiam się najpełniej?” — to chyba zależy od roli, którą w danym momencie muszę zagrać — dodałbym dzisiaj. Od czasu do czasu wyskakuje też ze mnie tamten borzęcki zasmarkany pastuszek uczepiony krowiego ogona, choćbym go ukrywał w sobie, więził, głodził i stroił w erudycję, tytuły i garnitury…
Zresztą, czy jestem wyjątkowy? Każdy wrażliwy człowiek składa się z wielu „ja”. Tylko ludzkie nosorożce pozbawione wrażliwości - na przykład większość polityków - są tak zamaskowani i żyją za tak grubą szybą dyplomacji, że nie ma do nich dostępu.
Niedawno jedna z internetowych krakowskich witryn poprosiła mnie o wypowiedź, czy czuję się krakowianinem i czym krakus różni się od mieszkańców innych miast? Pytania nie za mądre, ale myślałem, myślałem i odpowiedziałem. Choć na wstępie zastrzegłem, że z dużą podejrzliwością przysłuchuję się próbom uogólnień że krakowianie są tacy, a warszawianie, opolanie czy poznaniacy — inni.
Zresztą choć, mieszkam w Krakowie już ponad 30 lat, czy czuję się krakusem? Ile lat musi się tu żyć, by zasłużyć na to miano? Większość najznakomitszych artystów, aktorów, poetów, naukowców z grodu nad Wisłą, których znam, to przyjezdni rodem z miasteczek i wsi małopolskich, czy innych miast i regionów. Ściągnęła ich magnetyczna legenda stolicy kultury polskiej, albo są dziećmi rodziców — chłopów lub robotników przybyłych tu, by budować „pomnik socjalizmu”: Nową Hutę.
Istnieje taki stereotyp, że krakusy nie lubią warszawiaków… To też nie bardzo sprawdza się na moim przykładzie, bo w stolicy miewałem wypróbowanych przyjaciół i dobrych znajomych (wśród pisarzy: Artura Sandauera, Mariana Pilota, Edka Redlińskiego, Mirona Białoszewskiego czy Wiesława Myśliwskiego). Lepiej się z nimi rozumiałem niż z wieloma krakauerami, z którymi nie czułem żadnego powinowactwa duchowego, choć i ja, i oni, patrzymy prawie codziennie na tę samą Wieżę Mariacką i Wawel, chodzimy do Teatru Starego lub Nowego, słuchamy głosu trąbki z Wieży Mariackiej „płynącej nad dachami kamienic”, ba, oddychamy tym samym zanieczyszczonym powietrzem, bo stara stolica leży niestety w głębokiej niecce i w wilgotne dni smog nie ma stąd odpływu, dlatego człowiek budzi się jak na kacu, choć Bogu ducha winien.
Pewnie typowe cechy mieszkańca Krakowa dałoby się wyraźniej wyodrębnić, gdyby je przyrównać na przykład z cechami kresowian (mieszkaniec Krakowa jest rzeczowy, mniej wylewny, postny, nie nawykły do obfitych gestów), typowych dla górali „spode Tater” albo Ślązaków (też zależy jakich), mieszkających za miedzą Małopolski, a różniących się tak bardzo mentalnością, zamiłowaniem do innej kuchni, pewnymi przyzwyczajeniami, wynikającymi z odmiennej kultury regionalnej. Pociąg do tytułomanii, jak i do „Całujerączki Szanownej Pani Prezesowej” — to zaś na pewno galicyjskie relikty.
Oczywiście zabytkowa architektura, jeden z najbardziej urodziwych rynków w Europie, masa imprez kulturalnych i wielkie zagęszczenie znanych artystów na 1 m kwadratowy (proszę to odczytać jako hiperbolę) — mogłyby mieć wpływ, choć nie muszą na wzrost duszy mieszkańców. Nie muszą, bo niestety, większość krakowian w ogóle nie wstępują do teatrów, filharmonii, na wernisaże, koncerty, spotkania artystami, czyli nie korzysta z dostępnych im dóbr kulturalnych a wolny czas spędza na zakupach w „globalnych” supermarketach oraz przed telewizorami i komputerami…
…Jednak pamiętam jak raz zdziwiłem się jadąc pociągiem, gdy podczas rozmowy z przemiłą panią z północy Polski dowiedziałem się, że mówię z krakowskim akcentem. Było to dla mnie niezwykłe odkrycie, gdyż dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że mam jakiś osobliwy akcent, ba, że gdy wyrwie mi się: „chodźże tu!”, „dajże spokój”, albo „ a idze, idze bajtloku!” — to ludzie wyczuleni na odmianki polszczyzny w lot poznają, iż jestem (choć nie jestem) krakowski Antek…
Oczywiście im dalej od Polski, tym te szczególne cechy są mniej widoczne. W Singapurze na przykład widać było gołym okiem, że nie jestem Azjatą, ani Singapurczykiem, a przedstawicielem rasy kaukaskiej. Ba, jeśli tamtejszy antropolog wpatrzyłby się w moje rysy, może odgadłby, że jestem Polakiem. Ale już za Chiny Ludowe nie odkryłby we mnie krakowianina. Czyli im dalej, tym te nasze z bliższa widoczne różnice się zacierają…
Jako poeta mógłbym się pokusić o opisanie pewnych cech dodatnich krakowskiej szkoły poetyckiej, w porównaniu na przykład z gdańską, mikołowską czy wrocławską. Dbałość o czytelność, ładną klarowną formę, lekkość, ale także pewien tradycjonalizm, nie rezygnowanie z rymów, rytmu czy „staroświeckich” przesłań etycznych… Dalej — poczucie humoru, wdzięk, zwracanie uwagi przez autora na pomysł, koncept, kompozycję, puentę… Tak, to na pewno cechy poezji Szymborskiej i Harasymowicza, Śliwiaka, Zagajewskiego i Ziemianina, ale także Kornhausera, Stabry, Lipskiej, Zechenter-Spławińskiej, Lisowskiego, Świetlickiego, Bursy, Skwarnickiego, Elektorowicza, Gizelli czy Warzechy, choć nie roszczę sobie pretensji do obiektywizmu, bo jak może ktoś, kto siedzi w brzuchu wieloryba, opisać tego wieloryba z zewnątrz?
Czy dbałość o atrakcyjność przekazu ma związek z tradycją kabaretową „Piwnicy pod Baranami” i z Teatrem Stu, a wcześniej z „Zielonym Balonikiem” ? Może jakiś ma…
Czy krakowski swoisty prowincjonalizm i konserwatyzm — jedni mówią „zatęchły”, inni „szacowny”, jedni uważają, że „zapyziały”, inni „kulturotwórczy, sprzyjający artystycznemu skupieniu” — mają związek z tym, że Kraków otrzymał lokację na prawie magdeburskim już ponad 750 lat temu i w swoich długowiecznych murach udało mu się zakonserwować genius loci: przywiązanie do wartości, szacunek dla tradycji, a także pewnego rodzaju dumę, a nawet, powiedziałbym, pychę?
Pewnie mają…
Piosenkarz Andrzej Sikorowski napisał tekst „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”, co między wierszami należy odczytywać — i bez tego jesteśmy najlepsi. Oczywiście są tacy, którzy twierdzą, że Gród Podwawelski jest dziś ostoją marazmu i młodzi z Polski nie garną się już tu, tak jak kiedyś na studia — szczególnie dotyczy to uczelni nieartystycznych, gdyż widzą przed sobą lepsze szanse pracy i kariery zawodowej w Warszawie, Wrocławiu czy Poznaniu.
Jerzy Zoń — reżyser, animator Festiwali Teatrów ulicznych i dyrektor teatru KTO powiedział mi: „Krakowianina w świecie rozpoznać po tym, że nie wiedzieć czemu uważa, iż Kraków jest pępkiem świata, a w tym pępku właśnie mieszka on, Krakus, Krakowianin, pępek tego pępka”(...)
(Początek III tomu dziennika Józefa Barana pt. Spadając patrzeć w gwiazdy, który ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa Zysk i S-KA w Poznaniu)