A.W.: „Aleja Róż” to po „Latawcach” druga Pani powieść. Czy łatwo było ją wydać?
W.S.: I tak, i nie. „Latawce” wydało warszawskie wydawnictwo Philip Wilson i przyznam, że dużo się po tym fakcie spodziewałam. Nawet nie w sensie finansowym, ale liczyłam na profesjonalizm, na przykład w zakresie technicznym (korekta, okładka, redakcja). „Aleję Róż” wydało małe, debiutujące wydawnictwo. Książka jest dostępna w wersji papierowej i w postaci elektronicznej, darmowej.
A. W.: Czyli niejako z założenia jest to przedsięwzięcie non profit? Czy nie żal Pani udostępniać swojej powieści w Internecie, bo mnie się wydaje, że duże wydawnictwo bez trudu mogłoby ją sprzedać, „Aleja Róż” ma wszelkie dane, żeby stać się bestsellerem?
W.S.: Miło to słyszeć, ale wydaje mi się, że rynek wydawniczy w Polsce to taki zaklęty krąg, który funkcjonuje sam dla siebie i zaprzyjaźnionych autorów, nie lubi dopuszczać „świeżej krwi”. Do tego w marketingu nie zawsze posługuje się prawdą... szkoda, że nie można zwracać książek, tak jak w przypadku innych towarów, ze względu na niezgodność ze specyfikacją. I tak, jeśli kupujemy coś jako thriller polityczny, a dostajemy filozoficzne rozważania, mamy prawo czuć się oszukani, albo kiedy czytamy, że książka jest pełna humoru, akcja trzyma w napięciu do ostatniego zdania, a dostajemy coś tak nudnego jak instrukcja obsługi pralki, to czytelnictwo w Polsce zaczyna się kurczyć, bo ile razy można dać się nabrać?! Szkoda również, że wydawcy nie łączą przyczyn ze skutkami, ale jeśli spora część książek dostaje solidne dofinansowanie z różnych publicznych instytucji, to oni i tak wyjdą na swoje, bez kiwnięcia palcem. Ja natomiast, poza wersją papierową przeznaczoną dla bibliotek, udostępniam „Aleję Róż” w Internecie, zatem od razu można skonfrontować wszystkie opinie o książce z tekstem, a przy okazji jest to… ekologiczne.
A.W.: Czy w taki razie w ogóle nie składała Pani propozycji wydawniczej dużym oficynom wydawniczym?
W.S.: Składałam. To też pouczająca historia. Otóż wysłałam najpierw kilka pierwszych rozdziałów i krótką recenzję, wychodząc z założenia, że resztę doślę wtedy, jeżeli to kogoś zainteresuje. Nie wiem, czy zainteresowało, ale chyba tak, skoro poproszono o pozostałe rozdziały, o streszczenie, o biogram, dobrze, że aktu urodzenia już nikt nie chciał. A potem zaległo wielomiesięczne milczenie. To znaczy – ja co jakiś czas pisałam, ale nikt nie odpowiadał, tacy kulturalni. Więc już po ośmiu miesiącach(!) – niech teraz tylko ktoś mi powie, że nie mam cierpliwości – wysłałam mniej grzeczne maile – i stał się cud! Dostałam odpowiedzi, oczywiście odmowne.
A.W.: Chce Pani powiedzieć, że propozycji wydawniczych nikt nie czyta?
W.S.: Jest różnie. Z jednego wydawnictwa dostałam odpowiedź, że „Aleja Róż”, owszem, podoba się, ale mam „za ostre pióro” i jest to „zbyt mocna rzecz”; inni preferują tanią rozrywkę, jeszcze inni mają zamknięte plany wydawnicze na rok do przodu, są też tacy, i to całkiem liczni, którzy chcą sfinansowania książki przez autora bądź sponsora. Natomiast bardzo zaskoczyła mnie informacja, że recenzentami w wydawnictwach są... inni pisarze, często bardzo aktywni na rynku wydawniczym – w ciągu roku potrafią wydać po kilka swoich tytułów; to ludzie niebywale płodni i z podziwem patrzę, jak świetnie godzą obowiązki zawodowe z własną twórczością – ale przy takiej pracy inspiracji z pewnością im nie brakuje.
A.W.: Sugeruje Pani, że to nieetyczne?
W.S.: A ma Pani na to inne określenie?
A.W.: Nie, to wydaje się trafne, i bezpieczne. Z czego wynika Pani krytyczne podejście do rzeczywistości?
W.S.: Ludzie rodzą się różni. Mnie widać przypadł w udziale krytyczny zmysł obserwacji i satyryczne podejście do rzeczywistości, więc, kiedy natrafiam w naszym codziennym życiu na jakiś kolejny absurd, to czuję nieodpartą potrzebę zmierzenia się z nim, tzn. że najpierw się wściekam i daję upust swoim emocjom, ale zaraz potem poddaję go rozumowej wiwisekcji, i co tu kryć, w celu ośmieszenia go, bo przede wszystkim uwielbiam się śmiać. Taki rodzaj psychoterapii, który również proponuję czytelnikom w moich książkach, czyli rozpoznać problem, karykaturalnie go ująć i nierzadko bezlitośnie ośmieszyć. Nie zawsze można wygrać z przeciwnościami losu, ale myślę, że dla zdrowia psychicznego zawsze warto poddać je karykaturalnemu ujęciu. To trochę jak domalowywanie wąsów niekochanej cioci…
A.W.: Komu w „Alei Róż” postanowiła Pani „domalować wąsy”?
W.S.: Wbrew pozorom lista jest znacznie krótsza niż w przypadku „Latawców”. W „Alei” skoncentrowałam się głównie na bogatych kobietach w średnim wieku, którym ojcowie, przedstawiciele dawnego komunistycznego aparatu władzy, zapewnili dostatnią przyszłość w obecnej demokratycznej Polsce. A więc moja główna bohaterka, wydawać by się mogło, że ma wszystko, pieniądze, męża, zdrowie, postawiła właśnie dom swoich marzeń, ale, niestety, nie czuje się szczęśliwa. Przy czym nie tyle dworuję sobie z owych kobiet, ile z ich pomysłów na rozwianie nudy, z roszczeniowego podejścia do życia, z tego, że widzą to, co chcą, mimo że zmysły i rozum temu zdecydowanie przeczą.
A.W.: Czy Pani bohaterki są tytułowymi Różami?
W.S.: Ciekawe ujęcie i gdyby tak się zastanowić, to być może uprawnione. Gdzieś nawet nazywam je boginiami, ale mnie chodziło o ulicę, zwykłą ulicę Różaną, gdzieś na peryferiach dużego miasta, która na oczach czytelników ulega przeobrażeniu. Stare domy są sytematycznie wyburzane, a na ich miejscu pojawiają się nowe i cała akcja powieści rozgrywa się właśnie na styku tych dwóch światów – odchodzącego w przeszłość i tego nowego, a także na styku płci społeczno-kulturowych; w tym wszystkim pojawia się jeszcze wątek kryminalny...
A.W.: I tu już nie jest tak zabawnie, jak wtedy, kiedy narrator towarzyszy powieściowym „boginiom”. Pojawia się też kolejna postać – Zośka. Przyznam, że nie podejrzewałam Pani o to, że potrafi wzruszyć czytelnika. I tak jak kilkakrotnie śmiałam się do łez i uważam, że pogrzeb to absolutny satyryczny majstersztyk, tak, śledząc losy Zośki i jej córki, łza kręci się w oku. Czy łatwo przyszło Pani pisać o przemocy w rodzinie?
W.S.: To było bardzo trudne, wczuć się w sytuację kobiety, biednej, prześladowanej przez męża, który, co w powieści istotne, poczucie dominacji nad żoną wyniósł z religii. To z pewnością nie wszystkim się spodoba. Wiem, że naruszam pewne tabu, ale dla mnie to ważny problem. Mąż Zośki jest prostym człowiekiem, wykorzystującym swoją, w jego mniemaniu – „biblijną”, władzę nad rodziną. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego prześladowane kobiety nie wierzą w siebie i są tak uzależnione od swoich oprawców. Z pewnością nie daję na te pytania odpowiedzi, ale starałam się z ogromną wrażliwością, na jaką mnie tylko było stać, dotknąć tego ważnego społecznie problemu męskiej dominacji.
A.W.: Muszę przyznać, że skontrastowany ze stylem życia bohaterek, o których wspominałyśmy wcześniej, nabiera wyjątkowej ostrości. Do tego, jeśli się nie mylę, ani razu nie zażartowała sobie pani z Zośki? Czyżby dla Pani jako satyryka też było jakieś tabu?
W.S.: Po prostu uważam, że kopanie leżącego jest nieeleganckie, a z Zośki i tak wystarczająco zakpiło sobie życie, ja nie muszę. Rzeczywiście w tym sensie mam swoje tabu, ale to moje tabu i nie wynika ono ze społecznych nakazów czy zakazów. Zarówno w życiu, jak i w tym, co i jak piszę, staram się posługiwać logiką, ignorując albo kontestując zachowania „uświęcone” jakąkolwiek tradycją, świecką czy religijną. Jeśli uważam, że coś pozbawione jest sensu albo zwyczajnie złe – staram się nie brać w tym udziału, za to chętnie sobie z tego kpię i piętnuję.
A.W.: Ta logika szczególnie widoczna jest w dialogach, niekiedy bardzo przewrotnych, jak chociażby ten z kelnerem. Dialogi nie są tutaj „watą”, zasługują na szczególną uwagę. Chciałabym się dowiedzieć, jaką funkcję wyznaczyła im Pani w swojej powieści?
W.S.: Cieszę się, że zwróciła Pani uwagę na dialogi w „Alei Róż”. Tam, gdzie tylko mogłam, uprawiam w nich rodzaj słownej żonglerki, w której ścieram odmienne postawy bohaterów, ich różne punkty widzenia. Chociaż nie chciałabym, żeby czytelnicy odnieśli wrażenie, że ja jedynie dialoguję. Ale bez względu na to, czy jest to dialog, czy opis, czy opowiadanie, przede wszystkim staram się nie nudzić, czyli tak szlifuję swój literacki język i prowadzę narrację, żeby czytelnicy bez trudu pokonali wszystkie fabularne zawiłości, a poruszana problematyka społeczna ich nie przytłoczyła, i mam nadzieję, że to mi się udało.
A.W.: We mnie na pewno zyskała Pani czytelnika, ale to książka nie dla każdego. Czy potrafiłaby Pani w jednym zdaniu ją scharakteryzować i powiedzieć do kogo ją adresuje?
W.S.: „Aleja Róż” to społeczna powieść satyryczna z genderowym tłem, dwoma trupami i szczęśliwym zakończeniem, a adresuję ją pewnie do kogoś podobnego do mnie, do ludzi niepoprawnych politycznie, kontestatorów, którzy już niejedno przeżyli, samodzielnie myślą, są odporni na toksyczne i ogłupiające (za to właśnie bardzo poprawne politycznie) media i przekonanych, że słowo człowiek musi brzmieć dumnie nie tylko wtedy, gdy jest to człowiek bogaty, ustosunkowany, medialny i o „właściwym” pochodzeniu.
A.W.: Ja muszę jeszcze dodać, że książka rzeczywiście nie jest poprawna ani społecznie, ani obyczajowo, ani językowo. Niemało w niej wulgaryzmów…
W.S.: Tak wygląda język sporej części społeczeństwa, bez nich moi bohaterowie byliby niewiarygodni. Myślę, że są one na swoim miejscu. To nie jest język narratora, z którym się utożsamiam, tylko język konkretnych postaci.
A.W.: Na zakończenie chciałabym jeszcze wspomnieć o okładce, która, moim zdaniem, doskonale wprowadza w taki trochę mroczny klimat tej powieści.
W.S.: Okładka jest autorstwa mojego męża, Tomasza Sobieraja, i z miejsca mnie urzekła – zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia i nie wyobrażam sobie, że mogłaby wyglądać inaczej. Proponował mi jeszcze dwie inne, ale uznałam, że ta tworzy z treścią nierozerwalną całość. Ale też mój mąż zadał sobie trud i niejako „po znajomości” przeczytał dokładnie powieść, ze zrozumieniem, dlatego jest tutaj zgodność okładki z treścią książki, inaczej niż to miało miejsce w przypadku „Latawców”, ale wtedy autorem okładki był ktoś inny.
A.W.: Pani mąż jest również pisarzem i poetą, autorem wydanej właśnie powieści „Ogólna teoria jesieni”. Planujecie Państwo jakieś wspólne przedsięwzięcia?
W.S: Tak, pracujemy nad wspólną powieścią, tym razem awanturniczo-przygodową „Gniew Posejdona”, według pomysłu mojego męża, trochę w typie przygód Indiany Jonesa. Niestety, mój mąż za literaturą popularną nie przepada, dlatego wspieram go swoim piórem, żeby do końca rozpracować pełną zabawnych sytuacji, świetnie zarysowaną przez niego fabułę, z barwnymi postaciami, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, a do tego korzystam bez ograniczeń z jego wiedzy geograficznej i historycznej.
A.W.: Życzę Państwu powodzenia, realizacji planów literackich, a przede wszystkim żeby „Aleja Róż” trafiła do swoich odbiorców. Dziękuję za rozmowę.
W.S. Dziękuję.
Wioletta Sobieraj, Aleja Róż, Editions sur Ner, ISBN 978-83-928664-0-4
Papierowa wersja książki do nabycia pod adresem editionssurner@wp.pl