LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Recenzja: Krzysztof Jurecki W POSZUKIWANIU SENSU FOTOGRAFII. ROZMOWY O SZTUCE


Autor: Tomasz Sobieraj


Sztuka bez ducha jest niczym


Nie pamiętam, kto napisał zdanie stanowiące tytuł niniejszego eseju, czy jak kto woli – recenzji, ale podpisuję się pod nim bez wahania. Zresztą nie tylko ja – okazuje się bowiem, że w zalewie postmodernistycznej tandety istnieje sztuka, której nieobcy jest duch i filozofia. Co więcej, są jej odbiorcy. To budujący fakt, że w czasch „dehumanizacji sztuki”, jak to określił Ortega y Gasset, gdy rządzą masy upolitycznionych pseudoartystów usiłujące wytworzyć kulturę wysoką na miarę swoich wątłych możliwości, istnieje też twórczość hieratyczna i formalna, będąca manifestacją, wyznaniem wiary, świadectwem wiedzy o świecie. Widać Witkacego Tajemnica Istnienia nadal niektórych niepokoi.
Zadaniem artysty jest tworzyć, zaś zadaniem krytyka opisywać i tłumaczyć. Niekiedy jednak twórcy sami zaczynają mówić o swoich poczynaniach budując wokół nich wydumane teorie. Nie zawsze jest to dobry pomysł, zwykle bowiem nie mają odpowiedniego, ogólnego czy chociażby filozoficznego przygotowania i grzęzną w naiwnych rozważaniach, błądzą i potykają się w ciemności własnych myśli. Wtedy dobry krytyk może wspomóc nieszczęśnika, który wybrał się w trudno dostępne dla siebie rejony. I nawet jeśli jest to krytyk, tak jak Krzysztof Jurecki ceniący prawdziwą filozofię, poszukiwania religijne i rozwój duchowy, to „bezkompromisowe” feministki i „radykalni” eksperymentatorzy też mogą liczyć na jego wyrozumiałość i zawodową rzetelność.

Książka Krzysztofa Jureckiego „Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce” to cykl rozmów z dwudziestoma polskimi artystami, dla których fotografia (a w kilku przypadkach także inne sztuki wizualne) stanowi narzędzie twórczej ekspresji. Wśród rozmówców znaleźli się – bardzo ogólnie rzecz ujmując – reprezentanci tradycji i awangardy, przez co autor uzyskał pełny obraz porównawczy postaw, nurtów i tendencji istniejących w polskiej fotografii początku XXI wieku.

Krzysztof Jurecki jest krytykiem bezkompromisowym, wybitnym znawcą polskiej awangardy i współczesnej fotografii. Jak pisze we wstępie do książki: „Lubię rozmawiać z artystami, których: po pierwsze – cenię, po drugie – chcę poznać ich twórczość i filozofię bytu (»Sein«), jaka się za nią skrywa, a po trzecie – chciałbym im pomóc w ich rozwoju twórczym. Dlatego dokonałem tych, a nie innych wyborów. Pragnę zaznaczyć, że nie »rozmawiam« ze wszystkimi artystami i nie wszystkie wywiady publikuję”. Ta zdecydowana, jasna postawa Jureckiego i jego niechęć do nadmuchanych autorytetów sprawiają, że książka należy do najciekawszych pozycji traktujących o polskiej sztuce współczesnej i stanowi niezbędną pozycję w bibliotece każdego, kogo interesuje sztuka fotografii. Autor zadaje pytania celne, trudne i prowokujące, niekiedy bardzo złożone i analityczne oraz, co ważne, dyskutuje z rozmówcami, szeroko komentuje ich wypowiedzi, ujawniając w ten sposób charakter, przesłanie i istotę ich twórczości, które niekiedy bez jego pomocy zostałyby niejasne. Dzięki temu, że krytyk nie posługuje się środowiskową nowomową – jej terminologia już dawno opuściła szeregi znaczenia błąkając się po bezdrożach bezsensu – rozmówcy w miarę swoich możliwości dostosowują się do niego i w efekcie „Rozmowy o sztuce” są zbiorem nadzwyczaj ciekawych, szczerych, krytycznych wypowiedzi, zrozumiałych dla każdego czytelnika, któremu nieobce są zagadnienia dotyczące szeroko pojętej sztuki współczesnej – nie jest to jednak wyłącznie książka o niej i o fotografii w ścisłym słowa tego znaczeniu, dużo bowiem tutaj dygresji, tematów wokół sztuki, filozofii, nawet polityki, oraz anegdot i prawdziwych historii, których bohaterami są artyści, co czyni lekturę zajmującą także dla czytelników o innych zainteresowaniach.

Myślę, że autor „Rozmów o sztuce” i wielu jego rozmówców zgodziłoby się z następującą opinią: „Wielu dzisiejszych artystów zdaje się wyznawać pogląd, że wystarczy rzucić sztuczne perły przed prawdziwe wieprze. Oto jak współczesny świat zaspokaja najgłębszą z ludzkich potrzeb” – tak pisze w eseju „Sprawa duszy” Saul Bellow, zarzucając twórcom oszustwo, demagogię, oporunizm i kilka innych równie nieprzyjemnych właściwości, z brakiem ducha włącznie, a intelektualistom wytyka, że nie stali się nową klasą patronów sztuki. Obserwując poczynania wielu artystów i pretendentów do tego miana, trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniami noblisty. Wbrew oficjalnej propagandzie, sztuka pozbawiona ducha jest niczym, zaś pozbawiona intelektualizmu, filozoficznej refleksji czy – o zgrozo – warsztatu, jest tworem kalekim, którego byt jest nieistotny, i zwykle zostaje unieważniony, jeśli nie przez sobie współczesne, to przez następne pokolenia. Podobny radykalny pogląd prezentuje wielu samodzielnie myślących i gruntownie wykształconych ludzi, mimo to większość twórców z dziwacznym uporem nie ułatwia zmiany tego postrzegania i brnie w niezrozumiałość i śmieszność, jednocześnie trwając w przekonaniu, że tworzy rzeczy nowe i wielkie. A przecież wszystko już było. Treść ciągle jest ta sama, rzecz polega na indywidualizmie, innym niż nakazuje konwencja epoki ujęciu tematu. Jednak odejście od konwencji wymaga odwagi, erudycji, intelektualnej suwerenności. Kiedy tych cech brakuje, pojawia się pseudofilozofia, hermetyzm, paradoksalnie stanowiący pożywkę dla stadnych instynktów, i zabójcze dla sztuki upolitycznienie, czyli w istocie niewolnictwo, podporządkowanie się dyktatowi władzy a w konsekwencji powstanie struktur administracyjno-artystycznych dzielących się publicznymi pieniędzmi i stawiającymi sobie za cel nadrzędny niedopuszczenie do tzw. obiegu artystów niezależnych.

Książka Krzysztofa Jureckiego poprzez staranny dobór rozmówców należących do różnych kierunków w fotografii – od neoawangardy, przez postfeminizm, nurt medytacyjny, fotografię elementarną, dokumentalną, inscenizowaną, po neopiktorializm – ukazuje złożony obraz polskiej fotografii końca XX i początku XXI wieku. Praca ta również udowadnia, że popularny pogląd Zygmunta Baumana, według którego artysta to tłumacz rzeczywistości, jest nawet nie tyle fałszywy, co nieprzemyślany, z gruntu naiwny i przegrywa ze stanowiskiem autora przekonującym, że artysta to przede wszystkim kapłan i prawodawca. Owszem, artysta powinien nawet, jak Witkacy, być prorokiem, lecz często bywa tylko człowiekiem uwikłanym w problem tworzywa, bez śladu egzystencjalnego czy metafizycznego, wyrobnikiem gromadzącym znaczenia pozorne, lub uprawiającym płciowy radykalizm błaznem – i o tym też jest ta książka. „Rozmowy o sztuce” dowodzą także bezspornie, że zamknięcie się w obrębie jednej dziedziny aktywności umysłowej nigdy nie doprowadzi do ciekawych wyników – obojętne, czy polem działania jest sztuka, literatura, filozofia czy matematyka, niezbędne jest poszerzanie intelektualnych horyzontów, rozwijanie zainteresowań i samokształcenie. Bez tego nie może być mowy o istotnym działaniu.




Z Krzysztofem Jureckim rozmawiali: Andrzej Różycki, Andrzej Kwietniewski, Zbigniew Libera, Grzegorz Zygier, Ewa Świdzińska, Magdalena Samborska, Joanna Zastróżna, Magdalena Hueckel, Sylwia Kowalczyk, Zbigniew Treppa, Jan Grzegorz Issaieff, Andrzej Dudek-Dürer, Marek Rogulski (Rogulus), Katarzyna Majak, Basia Sokołowska, Michał Brzeziński, Waldemar Jama, Marek Gardulski, Wojciech Zawadzki, Ireneusz Zjeżdżałka.

Krzysztof Jurecki, Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce. Galeria Sztuki Wozownia, 224 str., ilustracje; Toruń 2007.


Poezja: Edward Pasewicz


Chwila ostrego słońca,

potem po omacku obmacywanie
kolana. Krew zmieszała się z piaskiem,
jaka piękna zgoda,
krzepiące poczucie, że już się uzbierało
tyle kamyków, że wystarczy
jeden na szczycie i się cudnie zawali
i można będzie zbieractwo
uprawiać raz jeszcze. I na dodatek
( jasna cholera) już po swojemu,
bo to słówko teraz tak nie boli,
jest zwyczajnie i do innych nie odsyła
łatwych światów gdzieś na krawędzi
światła i wody



19 Politycznie Poprawnych Wersów

No masz, co za zbieg okoliczności,
ty leżysz na trawie w tle katolickie krowy,
wysokie chaszcze, płaczące wierzby,
historia z cyklu „popatrz ! popatrz!”.
Ja z samochodu przez brudną szybę
zerkam i myślę o tobie, że ślub i że
bóg zamieszkał w tobie odkąd kupiłeś
nowe buty i w notatkach zapisuję:
nie planuję przyszłości, bo nie znam,
i daruję sobie resztę dylematów, bo jak
niby coś rozumieć, kiedy klonowe noski
setki wirujących klonowych nosków,
jak pobożna szarańcza ze wschodu,
jeden po drugim opadają na ciebie.
Niby to nic co tka się ze światła i wody
wyraźne jest ma zapach, dźwięczy i jego
nasienie też dobrze smakuje, a jednak
(popatrz, popatrz) gdy chce powiedzieć
czym jest, znika. No i masz, wszystko
nagle jasne, samo w sobie, bez wątpliwości.



Przed szybą wielką i czystą

Od 21.00 ciemne twarze nad barem. Piątek.
Od miesiąca znam cię inaczej, słówko, które padło
na podatny grunt, taki rok, chyba 2008, ale kto
pewny jest czasu? Rano wstałem obolały, pieniądze
na i pod językiem, ich brak właściwie, kark który
zdrętwiał chociaż (jeszcze) nie kołysze się nad nim topór.

Mgła opadała, gdy piłem kawę, znikała z każdym łykiem
odsłaniając, żurawie, rusztowania i szkielet budowy.
Zwierzęta grasują, pomyślałem bez związku z tym,
że tu nie śpisz dzisiaj i jeśli przekopią stare koryto Warty,
będzie tu pierdyliard kawiarenek jak w Pradze i także
bez związku z tym, że się nie rozebrałem a nawet
nie rozłożyłem kanapy, bo po co rozkładać cokolwiek?

Później stałem przed szybą wielka i czystą
jakiegoś sklepu w centrum miasta i nic przez chwilę
było tak oczywiste, że unik by się nie spotkać
z własnym spojrzeniem, wydał się nie na miejscu.

No to patrzyłem jak mnie mijają wózki, torby z zakupami
garsonki, cieliste pończochy, buty z wydłużonymi noskami,
niebieskie koszule z powrozem krawatów, adiki
i pumy, mentalne dilda z cudnego latexu, sutanny, poncza.

W monopolowym pogmerałem trochę przy puszkach z piwami,
ale coś się spaliło i swąd pozostał.
Kupiłem film za pięć złotych włożyłem go do torby
i powędrował do baru, razem z innymi rzeczami,

Bo niesie się, ot tak, po prostu, lekko dotykając stopami
nierównych płyt chodnika i nagle jesteś na dnie przepaści
i mówią ci strzałko pokręciło ci się w głowie
od tej niepewności. Rysy na mapie choroby, zgliwiałe
atrapy i ta nieznośna pewność, że się nie przekroczy
własnej niemoty i już na zawsze będzie się tkwić
w tym miejskim cyrku, nawet kiedy cię dotknę
ciałem czy bez ciała.



Panie Domovsky,

ja bardzo kiepski jestem ptak.
Skał nie pamiętam, ani jak się zrzuca
gałązki na mech – bo tutaj jest świat
co się nie bardzo mieści w płomyku zapalniczki.

Tu trzeba by dat i faktów skoroszyt
żeby wpiąć faktury, notatki opisać
kolejnymi notatkami.

Wysypać garść monet na stół
bez pytań (powiedzmy) o co chodzi.
I rzecz jasna uważać (i zauważyć),
że to nie tylko brzęk i bród
tak świetnie nas opisują,
ale że oddech jest w szczelinie
i oczywiście liczyć
trzeba by te spojrzenia
i trawić je, trawić
chwilę wcześniej.



Siatka na pomidory

Mogłem być kobietą i mogłem być DJ`em
w którymś z klubów na Soho, krzyczeliby
za mną, że DJ Cipa rządzi, ale byłem
przez chwilę siatką na pomidory, którą

niesiono tuż nad ziemią i obijałem się o kostki
smukłych facetów i ocierałem o pończochy
starych przenajświętszych bab. Patrzył na mnie
zdziwiony brat karaluch i siostra strzęp gazety.

Było coś odważnego w odgadywaniu
znaczeń albo w pyskówkach przy piwie,
kiedyśmy postawili sprawę jasno: rację ma ten
co ma większego fiuta - do dziś nie wiem?

Co było dziecinne, poszło precz, czego się nie wiedziało,
nie wie nadal. Ot, fakt prostszy niż każdy wyraz:
dziurawy but, brudne skarpetki, pani za ladą,
co ma ciężki okres.

Wszystkie sprawy płci, włócznie,
kaczeńce, nasturcje i hyzop i związek z tym,
że spóźnia się pociąg, brak logiki, ale boski dźwięk,
w którym: mistyka, panie, job jego mać.

Jestem tym, co wyczytam ze spojrzeń i dotknięć,
dawniej Tejrezjasz, znaczy wieszczek i obojnak,
ale skończyło się, najdroższy. Teraz jem popiół
i wypijam chleb.



22 rytuały smutku i zazdrości

Smuk po duńsku znaczy piękny to jest kir i garda
światła, co przez zasmużone okno wnika tutaj
i mi mówi: jesteś tylko kopią kopii – jesteś, mówi.

Albo kromką chleba, pytaj czy mi starczy masła
Clapham junction? To nie o mnie mówisz ten jedyny
a nocą na Vauxhall camp attack w Crash Fire.

Dobry Bóg zezwala czasem użyć Dawidowi procy
i testować leki na Nathaniela skórze, Bóg mówi: sokół
a ty : że masz gdzieś wszelkie samoudręczenia.

Mamy w dupie zarówno N.N jak i pana B. Jest o.k
kiedy jadę do Epson i myślę sobie: oto mam mgłę
i drżą liście, w twojej dłoni zwinę się i zasnę.

Z upiornych wizyt niczego nie zapamiętam
nie będę kąsał smagłych ciał, bo istnieć naprawdę
to może tynk, tektura, telewizor, torebka,

ja co najwyżej trwam. Forsy nie będzie z tego
na pewno A tak trzeba czytać ten znak, belka
strumień i świt – cała reszta to fałsz.

Smuk to też smak w tej estetyce, wśród blizn
rytualików, olśnień, po co rozumieć skoro można
zjeść, odetchnąć, przeżyć trzy dni bez słowa.

I niech te ściany ci opowiedzą, czy utrwaliło
się cokolwiek, czy przyszedł „duch” i rozpierdolił
wszystko? Pamiętasz jak wywoływano nas z klasy

i w smętnych spodenkach odbieraliśmy od matek
drugie śniadania.Tu jest żyłka i haczyk do
subtelnej pętelki. Kto o to nas zapyta?


Recenzja: Jacek Dehnel BRZYTWA OKAMGNIENIA


Autor: Marek Trojanowski


Wydawać by się mogło, że zarówno Marzena Słupkowska, Jarosław Kret czy ten grubas z POLSATU – to jedyni możliwi prezenterzy pogody, że nikt nie jest w stanie ich zastąpić w przekazywaniu milionowej publice nowinek na temat nadchodzącej nocy i kolejnego dnia. Prawdopodobnie, pewni swoich posad, mogliby bez obaw o swoje zawodowe i finansowe jutro tak sobie żyć beztrosko, gdyby nie Jacek Dehnel.

Jak wiadomo młody geniusz poezji polskiej, ostatnio przerzucił się na zajęcia bardziej dochodowe niż produkcja tomików poetyckich, które ostatecznie kończyły na dolnych półkach tanich ksiegarń. A mianowicie: zaczął pisać książki i – co najważniejsze – pomału, acz systematycznie zaczął przenikać do telewizji. Można go oglądać co jakiś czas w odcinkowym tokszoł pt. Łosskot. Kto widział choćby jeden z odcinków tej polskiej telenoweli, wie, że Jacek Dehnel nie mając rozpisanych w scenariuszu dłuższych kwestii, nie mówi zbyt wiele, ale za to bardzo ładnie się uśmiecha i bardzo naturalnie się zachowuje – co przed obiektywem kamery nie jest wcale takie łatwe. Innymi słowy: w wachlarzu zdolności Jacka, aktorstwo stoi tuż po jego talentach poetyckich, prozatorskich, malarskich, oratorskich, krawieckich i kulinarnych.

Właściwie jest to tylko kwestia czasu, zanim któryś z łowców głów z Woronicza, dorwie się do tomiku Jacka Dehnel Brzytwa okamgnienia, by w okamgnieniu aktor Dehnel z niszowego Łosskotu błyskawicznie awansował na głównego prezentera pogody w TV. Mając swoje pięć minut w czasie najwyższej oglądalności mógłby wiele zdziałać dla przeciętnego widza, a i sama TV mogłaby się pochwalić realizacją założeń misji, którą ma wpisaną w statut. Zamiast drętwego: „Od wschodu do Polski napływa arktyczne powietrze. Temperatura od minus 8 stopni w Gorzowie, minus 6 na Pomorzu i aż do minus 21 w Suwałkach…”, w milionach odbiorników pobrzmiewałoby:


Zaczęli sezon grzewczy – na parterze wisi stosowna
kartka. Dla nas żadna to nowina

(sezon grzewczy [6-10. X])


O obfitych opadach śniegu i o tym, że zima jak co roku i tym razem zaskoczyła polskich drogowców, Jacek Dehnel opowiedziałby milionom przed telewizorami tak:


W dole delta – kaniony w płaskowyżach bieli
odsłaniają czarnoziem asfaltu

(szerokie okna [28.II])


Jacek Dehnel jak żaden inny prezenter pogody, ani nawet jak wszyscy prezenterzy razem wzięci, potrafiłby oddać uroki pierwszych dni późnomarcowej wiosny. Przeczytałby z promptera uprzednio przygotowany tekst:


Topnieje. Nieba widać więcej niż zazwyczaj, w
górze tyle, co zwykle, na dole bonusy: ogromne
składy ciekłych, niebieskawych luster

(odwilz [30.III])


Po tych słowach redakcyjny telefon dosłownie urywałby się. Tysiące pytań i wątpliwości: „Co to jest ciekłe, niebieskawe lustro?” huczałoby tak doniosłe, że pół godziny po wyemitowaniu tego odcinka pogody, w którym Jacek Dehnel zapowiadał nadejście wiosny, prezes TVP zdyscyplinowałby pisemnym upomnieniem swojego podwładnego. Dlatego już następnego dnia, o stałej porze, ubrany w ładny garnitur prezenter pogody ogłosiłby:


Dookoła,
rozkuta z lodów, trawa strzępiasta, raz ubita, raz
grząska, anarchia roztopów: czubki drzew ponad
wodą, migracje gryzoni, bezładny pęd obłoków. W
lasach resztki śniegu bieleją

(odwilż [30.III])


Jako etatowy pracownik TVP, Jacek Dehnel pewnie odbywałby służbowe podróże do USA. Każdy z telewizji przecież przynajmniej raz był w Stanach. O tej wizycie, w trakcie której zapoznałby się z najnowszymi wynalazkami techniki prognozowania pogody, opowiedziałby z takimi emocjami w głosie, których mógł mu sam Mariusz Max Kolonko tylko pozazdrościć. Uprzednio przygotowaną notę:


lot AE60 z Michigan to pole
rudej spalonej ziemi, obsiane w krąg złomem

(kompleta [9.V. – 6. VI])


przeczytałby tak, jak to sobie rozpisał w scenariuszu:


lot [ ! Albo nawet !!, żeby nie było wątpliwości, że to był lot a nie podróż autobusem czy PKP] A [przerwa] E [przerwa] 60 [ton głosu jak u Krasko] z Michigan [potrenować amerykańskie „cizi” i to charakterystyczne „a”, które zmienia się w „e”. Miczigen powtórzyć w drodze z pracy do domu i przed snem] to pole [zawieszenie głosu, jak u Maxa, gdy mówił „pustynia Mohawe”], rudej [wymawiając pomyśl o Kasi Dowbor, która dyga teraz w redakcjach dziecięcych, żebyś wiedział co cię czeka, jak źle wymówisz!!] spalonej [ tu można pokusić się o taką interpretację, jaką zaproponował Maciek Stuhr parodiując Maxa. Ważne: odcinek przejrzeć dziesięć razy przed snem i dwa tuż po przebudzeniu. Jest na YouTube!] ziemi [tu złapać oddech i wykonać charakterystyczne złożenie rąk „w modlitwę”. Sprawdzić skórki i paznokcie. Pożyczyć złote spinki do mankietów. Program na żywo! ] obsiane w krąg złomem [powiedzieć szybko, tak szybko żeby nikt się nie skapnął, żeby nie zdarzyła się powtórka z nieszczęsnymi „lustrami”, po których wylądowałem na dywaniku u prezia]

Wszystkie datowane wiersze Jacka Dehnela z tomiku Brzytwa okamgnienia, mają charakter meteorologiczny. W lutym w wierszach Dehnela pada śnieg, w marcu przychodzi wiosna, a latem, kiedy są wakacje poeta Dehnel lata do USA. Dlatego nie powinno dziwić, że jest to tylko kwestia czasu, kiedy jeden z jego siedemdziesięciu dziewięciu ukrytych talentów zawiedzie go na najwyższe z pięter wieżowca przy Woronicza. Nie sądzę jednak, by Jacek Dehnel zechciał ograniczyć się do tych kilku chwil, po głównym wydaniu Wiadomości. Po wykoszeniu Horczyczaków, Kretów i Słupkowskich nadejdzie pora na samego prezesa.

Poeta wie co zrobi. Jak zwykle wcześniej rozpisał sobie to zdarzenie w detalach, tak, żeby przypadkiem nic mu nie umknęło, gdy zabierze się do roboty.

Użyje staromodnego narzędzia z szafki dziadka – brzytwę ze stali damasceńskiej, tak, żeby spece z laboratorium policyjnego się nie zorientowali. (Całe szczęście, że policja zdradza swój warsztat pracy w „CSI, kryminalne zagadki Miami”). Następnie zakradnie się, sieknie jednym płynnym ruchem i spoglądając na litry krwi, tryskającej w rytmie skurczu serca powie: „właśnie tędy przeszła brzytwa okamgnienia” . Po odcięciu uszu, nosa, rak, nóg i innych członków pana prezesa, przyglądając się ponuro walającemu się po posadzce korpusikowi zupełnie obojętnie wyzna: „Brzytwa okamgnienia odcina to, co zbędne”. A kiedy go złapią – bo o tym, że zostanie schwytany przez rudowłosego policjanta z CSI, niejakiego Horatio Kane’a, który zawsze wszystkich i tak złapie, choćby nie wiadomo co się działo – kiedy zbombardują go miliardem pytań, kiedy wysoki sąd, zanim ogłosi dożywocie zapyta: „Czy oskarżony żałuje?” odpowie: „bez chwili i po chwili”. A później, we Wronkach będzie: „wielka woda i strach (na wróble) i ukryte paski”(na pasiakach) – z czego także, jako umysłowość genialna, zdaje sobie sprawę Jacek Dehnel.

Tomiczek Jacka Dehnela pt. Brzytwa okamgnienia należy uważnie studiować. Tu każdy znak ma znaczenie, każda data i dedykacja. O pożytkach z tych studiów nie muszę zapewniać. Mało kto wie, że amerykański suseł widzący swój cień, ma mniejszą liczbę trafień niż chociażby Dehnelowska Odwilż. Każdy czytelnik będzie mógł sam przetestować trafność prognoz Dehnela w kwestii zmiany pogody już 30.III tego roku. Gwarantuję, że tego dnia – zresztą jak co roku, dzionek będzie wyglądał tak:


Topnieje. Nieba widać więcej niż zazwyczaj, w
górze tyle, co zwykle, na dole bonusy: ogromne
składy ciekłych, niebieskawych luster




Tekst pochodzi z książki Marka Trojanowskiego Etyka i poetyka, t. I, internet 2009.


Poezja: Przemysław Łośko I NIE ZAMYKAJ OCZU PATRZĄC NA PEPIKA (cz. II)


fafik wytyka brak eufonii

puszczykowi, poprawia kokardę, ćmi cygary
i miast walnąć w dziób - rozrzewnia się.
konstatuje, że prymat stylu jest nieodzownym
uzupełnieniem prymatu rozumu. pysznie walczy

z patosem i harmonią teatralnego słownictwa.
ptaszyna rozkrawa bergamutkę w trójkąty
i myśli z troską o panu swoim, aniele czeluści.
podopieczny winien oględnie wierzyć rozterkom

zmysłów, subtelnym i dyskretnym wzruszeniom,
mniema. co nieskalanie ożywia mistrza, może mniej
niż z grubsza dekoruje pomarłych zwycięzców
i psi pysk Hektora z giętkim uchem prawdy?



człowiek podziemny zaprasza pepika na kolację,

stawia lampę z makro i bierze pod skrzydła puszczyka
z nefrytowym podbrzuszem. twierdzisz, że jesteś
samotny, że wygładzają się kontury rzeczy, że obrus
zsuwa się na stopy, a kropla wody po liściu anturium

nie pozostawiając wilgoci? to ciekawe, posapuje
podnosząc oczy i od niechcenia przewraca lampę.
niezwykłe, podkreśla z przesadą, ale czy idziesz
za głosem, niechby swoim albo biblijnej czerni,

której nie docieczesz? ufać sprzeczności to nie to samo,
co iść za głosem. to iść przed nim, a mimo to ufać,
rozlega się nad dymiącym półmiskiem jaspisowe
zgrzytniecie pepika, puszczyka albo ciepłego posiłku.



pepik mierzy się z wojownikiem bez poczucia humoru,

a przy tym nie opowiada się za żadnym pytaniem,
mimo, że nadal je zadaje. oddani pod komendę
wojownika kanonierzy pucują bombardę, mierzą

pepik chce wierzyć, że się nie uchyla, że pocisk
wyrządzi szkodę, której nie ujmie w spisie

jasne, że wie, wie na pewno, że się nie uchyla.
wie, że zadaje pytania ślepy na listy, zestawienia,
robocze kopie odpowiedzi, głuchy na dźwięczność
i doniosłość sedna, oszukańczy rygor aforyzmu

wie, no serio wie koniuszkiem opierzonego
opuszka, że daje i odbiera ciało – jedno



pepik układa wiersz o swoim samcu alfa,

który w nim siedzi jak zdanie wtrącone w wypowiedź
luźno związaną. słońce podświetla kwiaty na firance,
buzuje czajnik, sznurek nad kuchennym blatem wyznacza
granice gładzi szpachlowej, której nową warstwę
wnet samiec ułoży dla swojej samicy. obok arabika,
z fusami i mlekiem - są real quality - lutownica z resztką
kalafonii na ostrzu, ścinki izolacji, unigrunt i podróba
boscha: wiertarka z przeceny. tak się rządzi maczo.

pepik wyświetla samca na ekranie powiek, wciąż najbliższej
ścianie, rozważając odbite, czy przechodzące rzucać
snopy na statyczny obraz. taki epidiaskop najmniej
mu się marzy, który projektuje w przyszłość bez
powrotu fali, minichrony, blackoutu, rozszczepienia
smaku i siódmego zmysłu na sto równorzędnych,
albo nawet milion w harmonijnych rzędach. znów
sięga po kawę, siorbie, bierze przymiar i docina listwę
pod płytki na ścianę. jakoś się to zmierzy i jakoś się utnie.

p.s.
Tobie E., bo różne są stany, i żaden - mamo
w sukni zmysłów najczystsza! - żaden wybrany



pepik odkrywa prawidłową postać wielościanu:

paszportuje się przez szkocką
i siup! do wnętrza brygandyny
(mnogosię odłożyło, ot tak, łonowy jeżyk,
wstało i przesączyło naparek z miodokrzewu).

- pepik rozważy teraz kwazuary i równania
biegle ojejsze od twierdzeń o średniej -
z luboscią, jak mu się zdaje. licho wie,
kiedy zełże sześć liczb głównych
i zaś zmieni w coś teraz i tu. zełże?

zełże, wie, że zełże i będzie opóźniać
zimowanie. zełże, żeby nie przeciągała
się podróż nad wewnętrzny zgrzew
i mare poza linią brzegową nitów.
zełże błękit spiki, nawigacyjnej gwiazdki,
zełże dżety po marzeniu o prędkości,
zełże rozkulanie egzotycznej materii,
a w niej przeciwechem niepodróż,
podróż, brzeg, neutralną teczówkę.

był to wiersz dla weroniki w obsadzie:
anioł – nieobecny albo pod sykomorem zadaje kłam
fafik – nieobecny i nie dudni, nie łypie
pepik – panienki, panie, nie jestem godzien



pepik pisze kartkę do mamy i taty

i nie wie jak pod światecznym obrazkiem zmieścić
najważniejsze życzenia. chciałby je znać, ale żeby je
poznać, musiałby znać najważniejsze pytania
i najważniejsze zdarzenia, a te dopiero przyjdą,
uspokaja go starszy żulik znad zasiarczonego źródła.

oczajduszo, myśli pepik, i wnet koncypuje, czym ma oczać
dusza, skoro oko siebie nie zauważa, nie słyszy siebie ucho?
czy to znaczy, że dusza to nigdy oko, że przenigdy ucho,
tylko, że poza nimi? a jeśli poza - to gdzie? dlaczemu nie mogę
duszać duszy, sroży się pepik, posiorbuje i kartkę na święta
przesuwa ukradkiem poza krąg watowego światła,
tak, żeby nie widzieć troskliwego i sympatycznego
pisma, które ma w sobie - serio, kurza noga – życzenia


Recenzja: WBREW NATURZE - antologia opowiadań


Autor: Witold Egerth


WBREW NATURZE, czyli 17 opowiadań ze starością w tle lub z dziurą po niej
Antologie, szczególnie te obejmujące teksty różnych autorów, wiodą zwykle żywot cichy, z dala od medialnej wrzawy. Skromnie stoją na księgarskich regałach, ukazując ledwie swój profil, i czekają na odkrywcę, który, niepodatny na nachalną indoktrynację, wzgardzi pękatymi, krzykliwymi tomami ludowej literatury czy chwilowo modnymi nazwiskami, w gruncie rzeczy całkiem przeciętnych literatów, i sięgnie po książkę dającą przegląd twórczych możliwości wielu pisarzy.

Wydawnictwo Amea systematycznie od kilku lat próbuje wyprowadzić antologię z cienia, zapraszając autorów mniej i bardziej znanych do udziału w trudnym przedsięwzięciu artystycznym, jakim jest stworzenie opowiadania na zadany temat. W roku 2010 wybrani przez wydawcę pisarze zmierzyli się z problemem niewygodnym, stanowiącym społeczne tabu i w powszechnym mniemaniu literacko nieciekawym, mianowicie ze starością.

Podjęcie takiego niemodnego tematu wydaje się być krokiem samobójczym dla wydawcy, szczególnie w kraju, gdzie ludzie po pięćdziesiątce (a właściwie już po czterdziestce) bardzo często podlegają społecznemu wykluczeniu, a książek czyta się niewiele, z niejakim trudem i zazwyczaj bez zrozumienia, do tego ograniczając się najczęściej do literatury lekkiej (dla ludu) lub bełkotliwej (dla krytyków). Niemniej, są przykłady, że zagadnienie, zdawałoby się odległe od zainteresowań przeciętnych czytelników i krytyków, może powołać do życia utwory dobre a często wybitne, jak chociażby w Odessa Transfer. Może też owocować zbiorem w większości co najwyżej przeciętnych opowiadań, chociaż wyszły spod piór znanych pisarzy, jak Pod dobrą gwiazdą. Amea, niczym współczesne Chiny, wybrała trzecią drogę, tę pośrodku, i w ten sposób powstało Wbrew naturze – wybór tekstów siedemnastu autorów, tekstów tak całkowicie różnych, że jednoznaczna, ogólna recenzja, jeśli miałaby być uczciwa, jest niemożliwa do napisania.

Czesław Miłosz w Ogrodzie nauk stwierdził, że „kto pisze, idzie za swoim ideałem danego języka i danej kultury”. Antologia opowiadań Wbrew naturze jest dowodem, jak rozmaite, jak bardzo odległe potrafią być to ideały. Mamy więc w tym zbiorze pełne spektrum pisarskich możliwości i postaw, począwszy od lumpenliterackich wypocin, przez banalną przeciętność, do utworów spełniających ogólne kryteria literackości i, co najważniejsze, do literackiej arystokracji. Znajdziemy tu również utwory, które mogłyby znaleźć się w antologiach niemających nic wspólnego ze starością, tak jakby strach przed nią czy też brak życiowego doświadczenia autorów, w większości najprawdopodobniej przed czterdziestką, uniemożliwiały pisanie o niej otwarcie i odważnie, za to z całą pewnością dowiemy się, jakie bliskie i dalekie skojarzenia owa starość wywołuje.

Kategoria lumpenliteracka, na szczęście, jest skromnie reprezentowana przez dwoje autorów: Romana Lipczyńskiego (Na deskach) i Zytę Rudzką (Kotka antykwariusza). Słabe pomysły a przede wszystkim porażająca nieudolność pisarskiego warsztatu, według mnie, zupełnie dyskwalifikuje ich propozycje. Autorzy posługują się astmatycznymi, krótkimi zdaniami podobnymi do szczeknięć zachrypniętego ratlerka, opowiadania są płaskie, nudne, jednowymiarowe, na poziomie umiejętności słabego ucznia szkoły podstawowej. U Zyty Rudzkiej dochodzi bełkotliwy język, mający najprawdopodobniej imitować przepastne głębie myśli, a u Lipczyńskiego wulgaryzmy, do tego niewyrafinowane. Poczynania obojga można by skwitować cytatem z opowiadania Lipczyńskiego:

„Chuj z tego teraz. Chuj. Wielki jak szelki”.

i o nich zapomnieć, gdyby nie fakt, że właśnie opowiadanie Lipczyńskiego, według Katarzyny Zareckiej, recenzentki z Przystani Literackiej, należy w tej antologii do najlepszych. I cóż jej się mogło spodobać? To pozostawia Zarecka naszym domysłom, bowiem poza tym jednym ocennym epitetem argumentów nie podaje, co zresztą jest stałą praktyką rodzimych recenzentów. Być może oczarował ją tak modny w kręgach niektórych krytyków rynsztokowy język, a może asekurancka „odwaga”, z jaką bohater występuje przeciwko Bogu, aby w finale popełnić samobójstwo, dzięki któremu spotyka się z dawno niewidzianymi kumplami:

„Roześmiani, młodzi. krzyczą: Stary, wreszcie się skapłeś, o co w tym wszystkim chodzi. Kurwa, wreszcie! Przecież nie o to, żeby się tam latami męczyć. Ciułać grosz, chorować, tyrać, giąć kark. Że też tyle wytrzymałeś! Kurwa, niezły ten monolog! Chyba dobrze wypadłem. Co nic nie mówi ten reżyser? (W.E. – Czyżby ponownie chodziło o Boga, ale pisanego już małą literą?) Zatkało go? Co on robi? Pojebany jakiś”.

Czy rzeczywiście ta szczeniacka łatwość, z jaką bohater za pomocą knajackiego języka unieważnia życie i jego „reżysera” na rzecz radosnej śmierci sprawi, że CZŁOWIEK stanie się czymś więcej niż tylko robakiem i znowu zabrzmi dumnie? Aż trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś na to pytanie odpowiedział twierdząco, ale domyślam się, że Katarzyna Zarecka może nie być jedyną czytelniczką wrażliwą na ten rodzaj przekazu i myśli.

Kolejnym bardzo dyskusyjnym elementem w tej antologii jest nazbyt szeroko pojmowana starość. I tu również z pomocą przychodzi Katarzyna Zarecka, która w swojej recenzji pisze:

„Dla dziecka starością może być już wiek szkolny, dla nastolatki zmiana w kobietę, dla silnych – problemy ze zdrowiem”,

dla zygoty embrion, a dla embriona… noworodek z pewnością chyli się już nad trumną – chciałoby się twórczo poszerzyć tę wyliczankę. Sekunduje jej w tym jeden z autorów, Marcin Królik, który na swoim blogu zamieścił własną recenzję tej antologii:

„Ta nieoczywistość, nienarzucanie się starości i przemijania jako nachalnego motywu przewodniego jest – że się tak nieskromnie wyrażę – największą wartością stworzonej przez nas książki”.

I rzeczywiście w zbiorze Wbrew naturze, wbrew zapowiedziom wydawcy i chyba również wbrew oczekiwaniom czytelników, którzy skuszeni wstępem sięgną po tę pozycję, znajdują się opowiadania mające niewiele wspólnego ze starością. Są to: Wanna i mrok Marcina Królika, świetne skądinąd warsztatowo opowiadania Marty Mizuro Czas lalek i Beaty Rudzińskiej Trzydzieści sześć i sześć oraz przeludniona, przedialogowana, utrzymana w jarmarcznym stylu Majówka Izabeli Sowy, gdzie problemem bohatera nie jest upływ czasu, tylko wstyd z powodu braku kilku zer na koncie. Uwaga! Ten utwór Katarzyna Zarecka również uważa za godny polecenia! A zaczyna się tak:

„Obudziło go słońce. Ostre, majowe, które gra człowiekowi na nosie, obiecując cuda-wianki”.

Wierzę, że Izabela Sowa ma swoich wiernych, choć niewymagających odbiorców, tak jak wierną publicznością mogą pochwalić się liczne telewizyjne seriale. Jednak bez względu na to, czy są to dobre opowiadania, czy też nie, dziwią swoją obecnością w tej antologii i przemawiają raczej za jej słabością, a przywołane wyżej fragmenty dwóch recenzji to nic innego jak szukanie dla nich usprawiedliwienia. Zresztą to znany sposób, który w Polsce bardzo dobrze się przyjął – zaklinanie rzeczywistości słowami i odwracanie kota ogonem. Małe jest wielkie, porażka wygraną, brak nadmiarem, strata zyskiem, czyli wszystko może być wszystkim – wystarczy tylko „kreatywnie” podejść do problemu. Zresztą współczesna polska krytyka literacka i teatralna wzbogaciła się o kolejne określenie zjawiska braku oczekiwanej jakości, nazywając go „dziurą” po czymś, np. dziurą po ojcu, dziurą po historii, a w antologii Wbrew naturze z pewnych względów, do których nawiążę później, mamy do czynienia z dziurą po starości. Ja jednak uważam, że najprostsze rozwiązania, nie szukające pokrętnych usprawiedliwień, najlepiej sprawdzają się nie tylko w życiu, ale również w literaturze czy w sztuce w ogóle. To niedopasowanie tematyki opowiadań do tej antologii zaskakuje jednak najbardziej u Beaty Rudzińskiej – inicjatorki tego zbioru, wydawczyni i wreszcie – jak mniemam – autorki bardzo dobrego wstępu, w którym dosyć precyzyjnie zakreśla obszar artystycznej eksploracji dla swoich autorów, a tymczasem… sama pisze o trudnych kontaktach matki z dorastająca córką i o przemyśleniach na tym tle tej pierwszej. Rzecz poprowadzona bardzo ciekawie i osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ten tekst potraktować jako zapowiedź kolejnej antologii, w której o realacjach między nastoletnimi dziećmi a ich rodzicami pisaliby sami bohaterowie dramatu, więc ojcowie i synowie, matki i ich córki, ale to chyba jeszcze bardziej karkołomne przedsięwzięcie od wiwisekcji starości, bo rodzice, którzy potrafią o tym odważnie pisać, tak jak Beata Rudzińska, może by się jeszcze znaleźli, ale dzieci, wychowane na grach komputerowych, Harrym Potterze i innych koszmarno-magicznych śmieciach? Wątpliwe, ale zawsze, parafrazując Marcina Królika, największą wartością tak pomyślanej antologii mogłaby być krzycząca nieobecność głównych bohaterów dramatu, czyli tzw. dziura po rodzicach, a może nawet i dzieciach.

Powróćmy jednak do antologii Wbrew naturze, w której najliczniej, co akurat nie dziwi, reprezentowana jest kategoria przeciętności. Znalazły się w niej teksty banalne, mdłe, nudne, jak pisał Gombrowicz „niedorobione, niedonoszone”, często ukazujące warsztatowe braki, wiotkość myśli, bywa, że pozbawione pointy a nawet problemu, który ginie gdzieś rozmyty w powodzi nieistotnych słów lub naiwnym dydaktyzmie. W tej grupie wyróżniają się pozytywnie Aida Amer (Igor i Igor) i Izabela Szolc (Jeszcze raz) – jest w ich utworach i pomysł, i niezła realizacja, ale widać jakiś niepotrzebny pośpiech i niedopracowanie, jakby wybrały drogę na skróty. Szkoda. Pozostali autorzy nie potrafili przenieść na papier dobrych niekiedy pomysłów, nie radzili sobie z materią słowa, stąd nadużywanie przez niektórych mowy potocznej w narracji (Czyżby obecnie przede wszystkim na tym miało polegać kreatywne pisanie? Podobno kilkoro z piszących ukończyło stosowny kurs, zapewne z pominięciem solidnego czytania, bo, jak wiadomo, liczba piszących w naszym kraju rośnie, a liczba czytających dramatycznie maleje. Coś w tym musi być.), rezygnacja z opisu na rzecz serialowego dialogowania, nieumiejętność lub programowa niechęć polskich literatów do budowania zdań złożonych – to wszystko momentami czyniło z tekstów nowomodną sieczkę dla półinteligentów, w formie i treści zbliżoną do wypracowania gimnazjalisty o dużych literackich ambicjach i niewielkich intelektualnych możliwościach. Ci autorzy to: Natalia Bobrowska (Nauka znikania), Joanna Stróżniak (Poczwarka) i Michał Sufin (Basiusia), wspominani wcześniej Marcin Królik (Wanna i mrok), Izabela Sowa (Majówka). Oczywiście, co dla jednych jest nie do przyjęcia na gruncie języka literackiego, dla innych stanowi prawdziwą Ziemią Obiecaną, gdzie czują się jak u siebie w domu. Ciekawe, czy Mickiewicz marząc o tym, żeby jego utwory zbłądziły pod strzechy, brał pod uwagę to unieważnianie sztuki słowa na rzecz schlebiania oczekiwaniom ulicy, która i tak książki do ręki nie weźmie, bo łatwiej włączyć telewizor z ulubionym serialem, gdzie obok nieważnego potoku słownego występują „gwiazdy”, czyli współcześni bogowie masowej wyobraźni.

Do poważnej kategorii twórców literatury należą w tej antologii obok wspomnianych wcześniej Marty Mizuro (Czas lalek) i Beaty Rudzińskiej (Trzydzieści sześć i sześć), Grażyna Plebanek (Łóżko), Hanna Samson (Stary, starszy, trup), Agnieszka Drotkiewicz (Loosing your time). Wszystkie autorki nieźle poczynają sobie z językiem polskim i tworzą opowiadania z wyraźnie zaznaczonym problemem, pomysłowe, sensowne, sprawne warsztatowo, będące wyrazem zmagania się ze światem, skłaniające do refleksji, chociaż w trzech pierwszych przypadkach bardziej nad przemijaniem, zmianami w naszym życiu niż starością. Nieliczne potknięcia („magnez” – bynajmniej nie chodzi o pierwiastek – u Grażyny Plebanek) nie przesłaniają interesującego obrazu całości. W tej grupie najbardziej zaciekawiło mnie opowiadanie Agnieszki Drotkiewicz. Utwór oszczędny, rozpisany na dwoje bohaterów, a dzięki narracji, poprowadzonej w czasie teraźniejszym, jakby zatrzymanych w kadrze; nad nimi jak wykrzyknik unosi się pytanie (kierowane przez 96-letniego pana Potochnika, byłego znanego wiedeńskiego ginekologa do Teresy – niemłodej już Polki, która opiekuje się nim i z nim mieszka): „What are you doing there? You are loosing your time with doing nothing!” Łączy ich tylko ten zastygły czas teraźniejszy i przestrzeń jego mieszkania, a dzieli cała reszta, włącznie z barierą języka. On – człowiek wykształcony, zanurzony w kulturze, mądry, uporządkowany, ona – zwykła kobieta stąd… Warto przyjrzeć się tak prosto a jednocześnie wnikliwie sportretowanym bohaterom i zastanowić, w czym można i warto szukać oparcia na starość.

Tu chciałbym chwilę zatrzymać się, żeby odnieść się do wieku autorów – większość, jak już o tym wspominałem, jest zapewne przed czterdziestką i są to przede wszystkim kobiety. To głównie z ich punktu widzenia czytelnik dowiaduje się, czym jest starość. I mimo że, tak jak Beata Rudzińska we wstępie, czasami mają na ten temat coś mądrego do powiedzenia, to kiedy siadają przed kartką papieru, najczęściej kokieteryjnie rozpaczają nad pierwszą zmarszczką, dzielą się strachem przed deformacją ciała i rozterkami z powodu uciekającej młodości, natomiast same skutecznie uciekają przed starością, czyniąc ją nieobecnym bohaterem, bohaterem, z którym nie jest im do twarzy ani po drodze. Ten kult młodości, młodości za wszelką cenę, jest w naszym schizofrenicznym społeczeństwie rzeczywiście faktem, z którym – miałem taką nadzieję – autorzy, w końcu ludzie pióra, podejmą szerszą dyskusję, a oni w przeważającej mierze zwyczajnie poddali się dyktatowi tego prostego, by nie rzec prymitywnego sposobu myślenia, wg którego człowiekiem jest się do czterdziestego roku życia, a potem to już tylko społecznym ciężarem, zbędną istotą, którą najlepiej skazać na zamknięcie w leprozorium lub – co bardziej nowoczesne i zgodne z duchem tak zwanej demokracji – na sankcjonowane prawnie pozbawienie życia. Strach przed zmarszczkami, obwisłym biustem i społecznym wykluczeniem najwyraźniej tak zaślepia, że tylko nieliczni potrafili dojrzeć w starości coś pozytywnego, zamiast proponowania samobójstwa czy nauki znikania, jak zrobiła to w swoim opowiadaniu Natalia Bobrowska. Czytamy u niej:

„Jedną z zalet niewidoczności jest to, że od znikniętego człowieka mało kto czegoś chce. Pozostaje więc dużo czasu na robienie tego, na co samemu ma się ochotę. A Aldona miała ochotę się wygłupiać. (…) I tak to trwało, dni zmieniały się w miesiące, miesiące w lata, a nie istniejąca dla copywriterów i sprzedawczyń w Zarze Aldona (podkreślenia – W.E.) trwała nadal. Aż przyszedł taki dzień (…). Wtedy to po raz ostatni usiadła na swojej ławeczce w parku, machnęła ręką i powiedziała: E, znudziło mi się. Teraz naprawdę zniknę. I naprawdę zniknęła. Wielka bowiem była jej wiara w sprawczą moc słowa mówionego.” (Amen – W.E.)

Przyznam, że spodziewałem się czegoś innego. Tytuł Wbrew naturze z miejsca przywołał w mojej pamięci portrety literackie wielu bohaterów zmagających się ze starością albo po prostu starych: Santiago, Faust, Colas Breunion, Zagłoba, Rzecki, dr Szuman, Raptusiewicz i Milczek – każdy z nich na swój sposób mógłby patronować współczesnym przedsięwzięciom. Znacznie trudniej było mi znaleźć w pamięci ciekawe postaci starszych kobiet, dumnie walczących z upływem czasu, działających „wbrew naturze”, mających cel w życiu, ale tym większe to wyzwanie dla piszących obecnie, zwłaszcza autorek – do tego z lekka feminizujących. A tak, tytuł antologii wydaje się skrojony trochę na wyrost i pozostał po części w sferze pobożnych życzeń.

Na końcu wypada wymienić tych autorów, dla których z całą pewnością warto sięgnąć po ten zbiór opowiadań i nie czuć się zawiedzionym czy też zwiedzionym. Zaliczyłem ich do literackiej arystokracji, a jest ich troje – świadomych tego, co mówił i zalecał Gombrowicz, mianowicie, że „bez atmosfery filozoficznej nie ma pisarza”. Ci pisarze, którym nieobcy jest duch traktatu Boecjusza O pocieszeniu, jakie niesie filozofia, to Anna Janko (Pani Hedwig), Włodzimierz Kowalewski (Władyś) i Tomasz Sobieraj (Punkt zwrotny). Ich utwory, chociaż zupełnie różne stylistycznie, to kreślone pewną ręką dojrzałych artystów odbicia ducha i myśli, świadectwa wiedzy o świecie; to swobodne sięgnięcie po najwyższy pułap literatury – sięgnięcie niebezpieczne, bo niosące za sobą ryzyko wyłączenia, samotności, jak zawsze, gdy realizuje się cel niezgodny z duchem epoki (a już szczególnie to odważne, gdy epoka, jak nasza obecna, z lubością tarza się w barbarzyństwie, antyintelektualizmie, hipokryzji i pozorach). Anna Janko wspaniale opowiada historię kobiety, która mimo traumatycznych życiowych doświadczeń zachowała niezłomnego ducha, a to dzięki przyjęciu z pełną świadomością stoickiej filozofii, której źródłem są w jej przypadku rozmyślania cesarza-filozofa, Marka Aureliusza. Z kolei Włodzimierz Kowalewski sprawnie, z dużym talentem przeprowadza czytelnika przez życie swojego bohatera. Pełno tu smaków i zapachów dzieciństwa na równi z zatęchłą wonią peerelowskiej dorosłości i, zdaje się, trupim smrodkiem niepewnej, mocno dojrzałej teraźniejszości. Najważniejsze jednak i optymistyczne jest to, że bohater osiąga obojętność wobec spraw nieistotnych i tę nietzscheańską pewność, że w życiu liczy się najbardziej... samo życie. Tomasz Sobieraj natomiast stworzył tekst gęsty od znaczeń, erudycyjnych aluzji, filozoficznych refleksji, ukrytych pod świetnie skrojoną, dramatyczną, ale i optymistyczną historią, pełną poetyckiego obrazowania, sugestywną i klarowną; autor potrafi, jak dzisiaj chyba niewielu, radzić sobie z materią języka – krystaliczna składnia, ład, elegancja, to rzeczy we współczesnej polskiej literaturze rzadko spotykane. Inne, właściwe kulturze wysokiej, wspólne cechy twórczości tych trojga pisarzy to wielowarstwowość, ukazanie głębi procesów psychologicznych, dyskurs z poprzednikami – słowem, doskonała to literatura.

Jak widać po współczesnej polskiej literaturze, a w wersji skondensowanej, zminiaturyzowanej w antologii Wbrew naturze, nie wystarczy chcieć pisać – trzeba jeszcze: umieć to robić i mieć coś do powiedzenia (tu upływ czasu może okazać się wielkim sojusznikiem), posiadać i rozwijać zainteresowania, dysponować wolą, mocą i odwagą, które by pozwoliły naprawdę zmierzyć się z istotnym problemem. Zamiast środowiskowych spotkań, bankietów, umizgów, zabiegań o względy tzw. redaktorów i tzw. krytyków, zamiast śmiesznych kursów creative writing i zaocznych czy prywatnych studiów, lepsze, dużo lepsze okazuje się zwykłe studiowanie, a potem wieloletnie samokształcenie, solidne czytanie wartościowej literatury i dzieł filozoficznych (koniecznie ze zrozumieniem), czyli zwyczajna, ciężka i niewidowiskowa praca w zaciszu biblioteki, intymne niemal obcowanie z wielkimi magami słowa, z najtęższą myślą, analizowanie, dyskutowanie – i to, poza wrodzonym talentem, czyni człowieka Pisarzem.

Antologia Wbrew naturze – w sposób być może niezamierzony – pokazuje wyraźnie rozdźwięk panujący w literaturze i, szerzej chyba, w całej współczesnej kulturze. Ta intelektualna przepaść nie jest zjawiskiem nowym, zawsze bowiem istniała sztuka arystokratyczna i ludowa, intelektualiści i mędrkowie, sfera sacrum i profanum. Obecnie jednak niedoszły analfabeta dzięki demokracji stał się czytelnikiem ilustrowanych magazynów, co w dalszej konsekwencji doprowadziło do podjęcia przez niego, oczywiście bez przygotowania, „twórczych poczynań” i powstania czegoś, co sztuką z pewnością nie jest, ale bardzo chciałoby być. Cechy literackich wytworów tej infantylnej zabawy to intelektualna degrengolada, bezsens, prymitywne obrazowanie, brak podstawowych warsztatowych umiejętności, przekształcenie literatury w towar czy gest robiony tylko po to, żeby coś robić, byle co, byle jak, byle było o tym głośno. Szczęśliwie, umiłowanie wspólnej kuchni i jedzenie rękami z jednego kotła przy wtórze bębnów nie jest właściwe wszystkim piszącym, stanowi tylko jedno z wielu możliwych zachowań. Dzięki antologii Wbrew naturze można z grubsza poznać je wszystkie. I dzięki wydawcy za tę lekcję.



Autorzy antologii: Aida Amer, Natalia Bobrowska, Agnieszka Drotkiewicz, Anna Janko, Włodzimierz Kowalewski, Marcin Królik, Roman Lipczyński, Marta Mizuro, Grażyna Plebanek, Beata Rudzińska, Zyta Rudzka, Hanna Samson, Tomasz Sobieraj, Iza Sowa, Joanna Stróżniak, Michał Sufin, Izabela Szolc.

Wbrew naturze, wydawnictwo Amea, 237 str., Budzyń 2010.

Felieton: Igor Wieczorek SZCZĘŚLIWY ŻYWOT CYBORGA?


W miarę rozwoju technologii komputerowej coraz częstszym tematem medioznawczych i filozoficznych rozważań staje się ideologia transhumanizmu. Najogólniej rzecz biorąc, terminem „transhumanizm” określa się międzynarodowy ruch intelektualny i kulturowy, wspierający użycie nauki i zaawansowanych technologii w celu pokonania chorób, cierpienia i przedwczesnej śmierci. Jednym z wielu prekursorów tego ruchu był rosyjski filozof, Mikołaj Fiodorow, zwolennik osiągnięcia przy pomocy metod naukowych radykalnego przedłużenia ludzkiego życia, a nawet fizycznej nieśmiertelności i wskrzeszenia zmarłych.

Współcześni transhumaniści są przekonani o tym, że już w niedalekiej przyszłości staniemy wobec perspektywy narodzin sztucznej inteligencji, a molekularna nanotechnologia umożliwi nam nie tylko całkowite wyeliminowanie chorób, ale również niesłychane rozszerzenie możliwości fizycznych i umysłowych. Wydaje się oczywiste, że taka cyborgizacja stanowi poważne wyzwanie natury społeczno-etycznej, chociażby z tego powodu, ze nierówności społeczne na świecie są bardzo głębokie i nic nie wskazuje na to, by sztuczna inteligencja mogła ten stan rzeczy zmienić . Wydaje się, że wręcz przeciwnie – cybernetyczne mózgi mogą ten stan rzeczy pogłębić, bo będą bardzo kosztowne i nie wszystkich będzie na nie stać.

W opublikowanej w 1895r. powieści pt. „Wehikuł Czasu” Herbert George Wells snuł smutną wizję przyszłości, w której naszą planetę zamieszkują dwa gatunki zupełnie różnych pod względem fizycznym i umysłowym ludzi. Ta wizja jest przerażająca i byłoby bardzo niedobrze, gdyby miała się urzeczywistnić.

Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Christine L.Peterson, założycielka i przewodnicząca Foresight Institute, kalifornijskiej organizacji typu non profit, pomagającej społeczeństwu przygotować się na następstwa nanotechnologii. – „Naszym celem jest pokojowe współistnienie tradycyjnych ludzi, ulepszonych ludzi oraz inteligencji maszynowej”- mówi. Chociaż nie mam pojęcia, w jaki sposób aktywiści z Foresight Institute zamierzają osiągnąć swój cel, to jednak z całego serca życzę im powodzenia. Mam nadzieję, że cyborgizacja ludzkości odbędzie się bezboleśnie, nie pogłębi nierówności społecznych, ale też nie ożywi wrażego ducha Pol Pota. Oby transhumanistom udało się stworzyć świat, w którym każdy, kto tylko zechce, będzie mógł zostać szczęśliwym, nieśmiertelnym cyborgiem.

Niepokoi mnie tylko pytanie: czy te wszystkie postludzkie istoty będą szczęśliwsze od nas? Pomimo usilnych starań nie potrafię wyobrazić sobie świata bez chorób, cierpienia i śmierci. Próbuję pocieszać się myślą, że mój brak wyobraźni nie jest niczym niezwykłym. Na przykład Leon Kass, amerykański bioetyk z University of Chicago, jest przekonany o tym, że „ w miarę jak nasze spotkanie ze śmiercią się oddala, ludzkie życie staje się coraz mniej ujmujące, znaczące, a nawet mniej piękne”. Kass twierdzi ponadto, że „śmiertelność nadaje życiu sens. Nieśmiertelność jest rodzajem zapomnienia – tak jak i sama śmierć”.

Jeśli wierzyć internetowej Wikipedii, a jakoś nie widzę powodów, dla których nie warto jej wierzyć, na świecie odnotowano dotąd cztery przypadki hipermnezji, bardzo dziwnej „dolegliwości” pamięciowej, która polega na tym, że dotknięte nią osoby mają nadzwyczaj dobrą pamięć. Najbardziej znaną z tych osób jest czterdziestopięcioletnia amerykanka, Jill Price, która z taką samą intensywnością pamięta wszystkie chwile swojego dotychczasowego życia. Jill Price nigdy nie kryła frustracji i nieustannego cierpienia, których przyczyną jest właśnie ta wybujała pamięć.

Rzecz jasna, dla transhumanistów argument o uciążliwości niewyczerpanej pamięci nie ma żadnego sensu, bo są przekonani o tym, że cybernetyczne umysły będą bez trudu usuwać wszystkie zbędne wspomnienia. Nasuwa się jednak pytanie: jakie właściwie pożytki przyniesie nam nieśmiertelność, skoro na własne życzenie i dla własnego dobra będziemy ją ograniczać? Odpowiedź na to pytanie leży poza zasięgiem biologicznego umysłu. Wybitny transhumanista, oksfordzki filozof, Nick Bostrom, ujmuje ten problem tak oto: „My, ludzie, nie potrafimy realistycznie i intuicyjnie zrozumieć, czym byłoby nasze życie jako postludzi – tak jak szympansy nie potrafią wyobrazić sobie ludzkich ambicji, filozofii, złożoności społeczeństw albo głębi relacji łączących nas z innymi”. Nick Bostrom z pewnością ma rację. Musimy cierpliwie poczekać na pierwszego szczęśliwego cyborga. Może ten przyjemniaczek odpowie nam na pytanie: „Po kiego diabła istniejesz”?


VII Ogólnopolski Konkurs Poetycki O WAWRZYN SĄDECCZYZNY


Grupa Literacka „Sądecczyzna”, Starostwo Powiatowe w Nowym Sączu oraz Sądecka Biblioteka Publiczna im. J. Szujskiego w Nowym Sączu ogłaszają konkurs poetycki pod hasłem:

Człowiek i miejsce

Utwory nawiązujące do tego bardzo wieloznacznego, dającego różne możliwości interpretacyjne tematu, należy nadsyłać do 14 maja 2011 roku na adres: Sądecka Biblioteka Publiczna, 33-300 Nowy Sącz, ul. Franciszkańska 11 - z dopiskiem na kopercie: Konkurs Poetycki.

Wiersze nigdzie niepublikowane, nienagradzane i niewysyłane na inne konkursy, w ilości od jednego do dwóch w czterech egzemplarzach, prosimy opatrzyć godłem słownym. Winno być ono powtórzone na zaklejonej kopercie zawierającej imię, nazwisko, adres, numer telefonu, e-mail autora i krótką informację o nim. Autorów, którzy nie ukończyli 20 lat, prosimy o podanie daty urodzenia, nazwy szkoły, uczelni, lub zakładu pracy. W konkursie mogą wziąć udział najwyżej dwa wiersze jednego autora, przy czym obowiązuje zasada, że nie zostały one przysłane oddzielnie.

Jury przyzna następujące nagrody:

I nagroda - 700 zł
II nagroda - 500 zł
III nagroda - 400 zł

2 statuetki Starosty Nowosądeckiego – „Srebrne Pióro Sądeckie” dla:

- najlepszego autora w kategorii młodzieży do lat 20
- najlepszego w tej edycji konkursu autora mieszkającego na Ziemi Sądeckiej

Pokłosie konkursu znajdzie się w almanachu pokonkursowym. Oprócz utworów nagrodzonych autorów, opublikowanych w nim zostanie kilkadziesiąt innych wartościowych wierszy nadesłanych na konkurs (wyróżnienia drukiem).

Nagrodzeni i wyróżnieni poeci otrzymają egzemplarze autorskie tej książki podczas ogłoszenia wyników konkursu i wręczenia nagród, które odbędzie się we wrześniu 2011 roku w Nowym Sączu.

Jury zastrzega sobie prawo innego podziału kwoty przeznaczonej na nagrody.

Dodatkowych informacji udziela sekretarz jury (Grupa Literacka „Sądecczyzna”) - tel. 606 957 138, e-mail: oksymoron2@gmail.com

Konkurs odbywa się pod patronatem Starosty Nowosądeckiego.