Z Marsylii można tam dotrzeć jadąc początkowo autostradą i, omijając od wschodu Awinion, skręcić do Carpentras, stamtąd już wspinającą się stromo lokalną drogą do Malaucène. Za kościołem trzeba skręcić w prawo i górskimi serpentynami wjechać prawie na sam szczyt. Gdy czasu jest więcej, można wybrać drogę ciekawszą, mniej uczęszczaną, wiodącą przez Montage du Lubéron. Po przekroczeniu rzeki Durance zaczyna się kraina górzysta i prawie bezludna, uśpiona zapachem lawendy, sosen i tymianku, śniąca pod czułą strażą zamków, klasztorów, kościołów i kaplic swój sen o dawnej potędze Prowansji. W Sault mały drogowskaz wskaże drogę na północny-zachód, niezwykle malowniczą, ale krętą, miejscami wąską i niebezpieczną, jakby jednocześnie kuszącą i pragnącą zniechęcić do odwiedzenia krainy, o której nigdy do końca nie wiadomo, czy jest bardziej legendą, złudzeniem czy rzeczywistością.
Jechał tam na zaproszenie księcia Ventoux, ostatniego potomka Jana de Beauduc, szlachetnie urodzonego rycerza, wsławionego w walce z Albigensami – heretykami brutalnie wytępionymi w pierwszej połowie trzynastego wieku – i jednego z pomysłodawców inkwizycji, tak doskonale później realizowanej przez dominikanów. Historia niewiele o nim mówi, wiadomo jednak z pewnością, że Jan de Beauduc należał do zdobywców Carcassonne, gdzie wsławił się niezwykłym okrucieństwem; był przyjacielem papieża Innocentego III i protegowanym króla Ludwika VIII, który tuż przed śmiercią, w czasie drogi powrotnej z Awinionu, nadał mu ziemię i tytuł księcia Ventoux.
Piotr Wilhelm – bo takie imiona nosił ostatni z książęcego rodu – należał do mężczyzn subtelnych. Niewysoki, szczupły, siwiejący brunet, zawsze zadbany i nienagannie ubrany, wyglądał bardziej na lekarza rodzinnego czy adwokata, niż na człowieka pochodzącego w prostej linii od kogoś, kogo dzisiaj nazwalibyśmy zbrodniarzem. Jednak pomimo pozorów fizycznej normalności, posiadał cechę różniącą go od zwykłych ludzi, a którą obdarzeni byli wszyscy męscy potomkowie Jana de Beauduc – dodatkowe małe palce u obu stóp. Z tego powodu wszystkie buty miał nieco szersze, robione na zamówienie, i poruszał się w sposób bardziej płynny, można by rzec, tygrysi. Jego matka, Teresa de Montfort, chciała pozbawić go tych palców zaraz po urodzeniu, zanim jednak zrealizowała ten zamiar, zginęła tragicznie spadając ze schodów. Wychowywany przez ojca, Filipa Wilhelma oraz liczne, zmieniające się często guwernantki i prywatnych nauczycieli, przystojny i błyskotliwy, wyrósł na młodzieńca, za jakim oglądają się kobiety w każdym wieku. Jak wszyscy mężczyźni noszący nazwisko Ventoux ukończył szkołę wojskową, zrobił doktorat z filozofii i osiadł na zamku w Gordes, jednym z kilku należących do rodu, poświęcając się – z chronicznego braku wypraw krzyżowych i wojen – ornitologii, filatelistyce i pisaniu poezji w języku prowansalskim. Wolne od twórczości literackiej i rysowania ptaków chwile poświęcał na romanse, które pewnie trwałyby długo, gdyby nie Maria Camarès, drobna, ponętna szatynka z Langwedocji. Jej zielone oczy i idealnie gładka skóra na równi z błyskotliwym intelektem opętały go niemal do szaleństwa i doprowadziły do zaręczyn. Tworzyli piękną parę. Młodzi, bogaci, wykształceni, stali się dla całej południowej Francji symbolem szczęścia, aż do chwili, gdy starzejący się już Filip Wilhelm spadł z konia i po kilku dniach zmarł. Piotr i Maria okryli się żałobą, a po dwóch tygodniach zaręczyny zostały zerwane. Maria wstąpiła do klasztoru, a Piotr nigdy nie związał się z żadną kobietą. Wtedy też powstały jego najlepsze wiersze, zaliczane dzisiaj do klasyki literatury prowansalskiej, na równi z pieśniami trubadurów i poezją Mistrala, oraz słynny poemat „Camargue” opowiadający o miłości rycerza – zdobywcy Béziers i pięknej albigenski, którą, wbrew słowu danemu papieżowi, że wytnie wszystkich heretyków, uratował z rzezi i schronił się z nią na niedostępnych bagnach delty Rodanu. Dopiero po czterdziestu latach poemat ten przyniósł mu sławę i deszcz nagród, co dowodzi, jak bardzo potrafią się mylić tak zwani znawcy literatury co do sobie współczesnych poetów i pisarzy, zwykle wynosząc tych, z którymi przestają, a o których historia zapomina szybciej, niż spala się magnezja. Piotr Wilhelm Ventoux stał się dla maleńkiego Gordes tym, kim Kawafis dla Aleksandrii i Mistral dla Arles, i chociaż już od kilkudziesięciu lat mieszkał w Górnym Zamku, właściwej siedzibie rodu, przestał pisać i rzadko opuszczał twierdzę, to mieszkańcy całego Lubéron, ba, całej Prowansji i Langwedocji uważali go za swojego największego poetę i oddawali mu cześć niemal boską.
Zgodnie z listowną instrukcją, którą otrzymał od księcia, nie dojechał na sam szczyt, ale kilometr wcześniej zjechał z asfaltowej drogi. Skręcił na południe, w wąskie koleiny, ciągnące się stromymi serpentynami w stronę przysadzistej konstrukcji, sprawiającej wrażenie romańskiego kościoła. Poznał z opisu, że to Górny Zamek – znacznie mniej okazały od kilku innych, należących do Ventoux, ale z jakiegoś powodu stanowiący od roku 1289 główną siedzibę rodu. Postawiony na grani, częściowo wykuty w skale, nie był najwyższym osiągnięciem architektury tamtych czasów, zachłystującej się już wtedy od stu pięćdziesięciu lat strzelistą wyniosłością gotyku. Z trzech stron chroniony urwiskami, z czwartej prowadziła do niego niezbyt szeroka droga, doskonale widoczna z zamku, ponieważ cały teren pozbawiony był w zasadzie roślinności – jeśli nie liczyć kępek z rzadka rosnących sucholubnych traw i ziół. Podobno pod budowlą ciągnął się system labiryntów i korytarzy, którymi obrońcy w czasie oblężenia niepostrzeżenie mogli się wydostać po żywność i pomoc. To przypuszczenie jeszcze bardziej pogłębiało aurę mrocznej tajemniczości, podobnie jak opowieści o ukrytych w zamku skarbach oraz nieszczęśnikach, którzy usiłowali je wykraść, lecz zagubieni pośród skalnych korytarzy umierali w nich z głodu i pragnienia.
Zatrzymał samochód przed solidną, drewnianą bramą i zatrąbił. Po chwili, z głośnym skrzypieniem otworzyły się wrota. Wjechał na dziedziniec, a właściwie nieduże podwórko. Wysiadł, wyjął z bagażnika torbę podróżną, postawił ją na dachu auta i rozejrzał się dookoła. Dopiero wtedy zrozumiał, dlaczego wieczorami – tylko w domowym zaciszu i wystraszonym szeptem – mówi się o obłędzie księcia, dziedzicznym jak szósty palec u stóp, szaleństwie niemal świętym, przejmującym potwornością swoich zdegenerowanych owoców. Całe podwórze było wybrukowane ludzkimi czaszkami – może prawdziwymi,bva może wykonanymi z dolomitu lub jakiejś innej miejscowej skały. Podobnie wewnętrzne mury zamku, niczym makabryczna mozaika, składały się z tysięcy czaszek, ułożonych jedna na drugiej. Miał wrażenie, że każda jest inna, różniły się wielkością, uzębieniem, stopniem uszkodzeń. Z oczodołów i ust wielu z nich wyrastały rozchodniki i rojniki, skalnice i mak alpejski, a w miejscach nasłonecznionych lawenda i tymianek – nawet dla niespecjalnie zaznajomionego z botaniką człowieka, to pomieszanie roślin, pochodzących z różnych stref klimatycznych, wydawało się dziwne. Niektóre z wyżej położonych czaszek zajmowały ptaki, głównie wróble i jaskółki, znajdując w nich przytulne gniazda.
Stał na środku podwórza i z podziwem wymieszanym ze strachem przyglądał się makabrycznemu widokowi. Gdy otworzyły się drzwi wieży i stanął w nich średniego wzrostu, przystojny mężczyzna po sześćdziesiątce, rozpoznał w nim księcia Ventoux. Ubrany był w nieskazitelnie biały, sportowy garnitur, kapelusz borsalino i czarną apaszkę w srebrne grochy. Nie miał butów i wyraźnie było widać dodatkowy szósty mały palec u każdej stopy, rosnący nieco na zewnątrz. Książę zbliżył się do niego zgrabnie przeskakując z czaszki na czaszkę, w sposób wyraźnie wskazujący nie na przypadkowość, ale na przemyślany i głęboko uzasadniony system kroków. Stanął, zdjął kapelusz, ukłonił się, wymamrotał coś po prowansalsku i zniknął w drzwiach po drugiej stronie małego dziedzińca. Po chwili wyszedł mężczyzna, którego strój wskazywał na pełnioną na zamku funkcję lokaja. Bez słowa wziął torbę i wskazał kolejne drzwi. Poszedł za służącym, małym garbatym człowieczkiem z zastygłym na twarzy diabolicznym grymasem ni to uśmiechu, ni to bólu. Wspinali się po kamiennych, krętych schodach oświetlonych słabymi żarówkami, aż znaleźli się w wąskim korytarzu, na którego końcu ujrzał drzwi pokryte płaskorzeźbami, wskazującymi na niezłe umiejętności rzemieślnicze ich autora, i jego niespożytą wyobraźnię. Wyrzeźbione sceny przedstawiały nagie kobiety z końskimi głowami grające w szachy z delfinami, małpy w królewskich koronach przeglądające się w lusterkach, mężczyzn splecionych w miłosnych uściskach z dwunogimi bykami i erosy oślepiające myśliwskie psy. Klamka z brązu, w kształcie fallusa, wystawała z ogromnego zamka przypominającego waginę. Weszli do środka. Wnętrze pokoju, w którym miał spędzić najbliższe dni, urządzone było ze smakiem, w tonacji sieny i beżu, z elementami stłumionej czerwieni, żółci i błękitu. Pod oknem stało duże dębowe biurko z przyborami do pisania, na ścianach wisiało kilka obrazów – doskonałych kopii późnego van Gogha albo dzieł jego epigona – i kilka pasteli Witkacego, robiących wrażenie oryginalnych portretów. Całość uzupełniały dwa pluszowe fotele, wygodne szerokie łóżko, krzesło i szafa. Za kolejnymi drzwiami znajdowała się łazienka, mała, ale za to z dziewiętnastowieczną mosiężną wanną, urządzona w słonecznych kolorach i ozdobiona stojącymi w trzech wazonach suszonymi kwiatami. Swoim zwyczajem od razu postanowił wziąć szybki prysznic. Gdy wyszedł, jak zwykle niewytarty, znalazł na biurku zostawioną przez garbatego lokaja informację, że obiad jest o szesnastej, w ogrodzie.
Książę już czekał, wygodnie rozparty w wiklinowym fotelu, z papierosem w dłoni. Bez kapelusza wyglądał nieco starzej, ale za to godniej, z widoczną siwizną i długimi, przerzedzającymi się włosami. W jakiś niejasny sposób doskonale komponował się z ogrodem, który, ukryty za wysokim wapiennym murem, z jednej strony stanowił absolutnie piękne dzieło sztuki, wspartej ogromną wiedzą o uprawie roślin, z drugiej, jawił się na pierwszy rzut oka jako zbiorowisko najbardziej makabrycznych wytworów rzeźbiarskiej pracowni szaleńca, jakby celowo wyszukanych najpotworniejszych form wykutych genialną ręką w kamieniu. Nigdy jeszcze, w żadnym ze znanych sobie ogrodów, nie widział takiego przedziwnego zestawienia oszałamiających urodą i wonią kwiatów z monstrualnymi i zdeformowanymi ludzkimi postaciami. A wszystko na niewielkiej, wyrąbanej w skale powierzchni, co potęgowało intensywność sprzecznych doznań. Ventoux zauważył jego oszołomienie, wziął go pod rękę i oprowadził po tej swoistej galerii. Z dumą wyjaśniał, że to licząca osiem wieków kolekcja tworzona przez jego przodków, którzy zatrudniali najlepszych artystów swoich czasów, by uwiecznili w białym marmurze owoce bujnej, a niekiedy chorej książęcej wyobraźni. Skuszeni sowitą zapłatą rzeźbiarze tworzyli tutaj w tajemnicy przed światem dzieła, o jakich nie słyszano wśród historyków sztuki. Nic zresztą dziwnego, że historia milczała o tym zbiorze kamiennych arcydzieł. Artyści, ani nikt ze świadków, nigdy o nich nie wspominali, pod groźbą śmierci i potępienia – o tyle poważną, że wszyscy Ventoux byli znani z dotrzymywania obietnic i dobrze ustosunkowani na dworze papieskim, mieli również liczne znajomości pośród możnych i władców. Nie mniej istotna była też ciągle żywa pamięć o pierwszym z nich – okrutnym Janie de Beauduc.
Szli powoli, oglądając rzeźby ustawione zgodnie z porządkiem chronologicznym, przystając kolejno przed dziełami Pisano, Donatella, Michała Anioła, Berniniego; nie brakowało nawet bardziej współczesnych – Rodina i Arpa. Niezależnie od epoki i talentu artysty, przedstawiały one postacie nagie, często zdegenerowane i wynaturzone, z okrutnymi grymasami na twarzach, spółkujące z wężami, mordujące własne dzieci, duszące się wzajemnie – piękne jako formy, potworne jako treść. Szczególną uwagę przykuwała rzeźba dłuta Donatella, przedstawiająca kobietę z głową konia – taką samą jak te na drzwiach jego pokoju. Jednak w wersji z marmuru, kobieta o niezwykle pięknym ciele nie grała w szachy z delfinem, lecz ujeżdżała klęczącego, nagiego i garbatego mężczyznę z nadnaturalnej wielkości fallusem, jedną ręką ciągnąc go za włosy, drugą wbijając mu w odbyt trójząb gladiatora. Interesująca w swej absolutnej potworności była też rzeźba Hansa Arpa, przedstawiająca monstrualną waginę, z której wypełzały Erynie duszące Danae – jak głosił napis wyryty na postumencie przez artystę. Pomiędzy kolejnymi rzeźbami książę opowiadał o Francesco Petrarce, który, bawiąc tutaj z wizytą, 26 kwietnia 1336 roku zdobył szczyt Ventoux dając początek alpinizmowi, jako że wszedł na tę górę tylko po to, aby ją zdobyć. Uczcił to wydarzenie poematem, który wraz z wieloma innymi napisanymi w Górnym Zamku wierszami poety, pozostaje dla świata nieznany i znajduje się w zamkowej bibliotece. Innym sławnym poetą goszczącym w twierdzy był Frederic Mistral, ukochany mistrz Piotra Wilhelma, piszący po prowansalsku, a wcześniej był tu Kawafis, którego homoseksualne skłonności podzielał jeden z Ventoux. Każdy goszczący tutaj artysta zostawiał jakieś dzieło, inspirowane tym miejscem lub okolicą, stąd zamek pełen jest najwspanialszych przykładów prozy, poezji, sztuk plastycznych a nawet fotografii. Wiszące w jego pokoju obrazy van Gogha i Witkacego to, jak zapewnił książę, oczywiście oryginały – van Gogh, uzyskawszy tutaj na krótko pełną równowagę ducha, co potwierdzają jego niepublikowane listy do brata, postanowił powtórnie namalować kilka ze swoich pejzaży, dodając typowe dla tutejszego krajobrazu elementy, jak na przykład boria – chatki pasterskie, zaś Witkacy z upodobaniem malował portrety wszystkich mieszkańców zamku, upijając się nalewką na miodzie lawendowym, i napisał szkic nieznanej, rzecz jasna, powieści „Zapępienie dziwności” oraz dramat „Metafizyczne zgryźbienie Wątułów” – wszystko dostępne w bibliotece i na ścianach zamkowych komnat.
Po obiedzie, który upłynął na rozmowach o filozofii średniowiecznej i łagodnej polemice o roli szkoły w Chartres dla współczesnej cywilizacji, książę poprosił go, by został na zamku jak długo zechce, ale także, by napisał coś wierszem lub prozą i zostawił jako ślad swojego pobytu – oczywiście groźba śmierci na wypadek ujawnienia dzieła już od lat nie istniała, ale dyskrecja była mile widziana. Zgodził się na to chętnie, tym bardziej, że towarzystwo było wyśmienite – na jednej półce z Witkacym, Kawafisem, Petrarką – kto by odmówił. Zanim przystapił do pracy, odwiedził bibliotekę. Rzeczywiście, rękopisy wydawały się autentyczne, podobnie jak dedykacje na podarowanych książkach. Zrozumiał, że to są prawdziwe skarby rodu Ventoux, o jakich mówiono we wsiach i miasteczkach Prowansji.
Wieczorem zaczął pisać. W końcu wypadało podziękować księciu za zaproszenie, które samo w sobie było wielkim wyróżnieniem. Pierwszy wiersz nosił tytuł „Zamek”. Zadedykował go gospodarzowi, chociaż to strofy osobiste, autobiograficzne i tchnące cudowną arogancją. Ale obaj uwielbiali taką błyskotliwą bufonadę – szczególnie, gdy uderzała w chamów, przebranych za panów. Przeczytał go Piotrowi Wilhelmowi po śniadaniu – książę był zachwycony:
Budowałem swój zamek
na twardej opoce,
wysoko ponad doliną.
Nosiłem gładkie rzeczne kamienie,
czasem ostre głazy z piargów,
by budowla
nie była jednolita.
Praca przyjemna
i niezbyt męcząca.
Szczęśliwy
często siadywałem pod jarzębiną,
podziwiając widok
z mojego szczytu.
Mieszkańcy doliny śmiali się ze mnie.
Nie wierzyli,
że można budować z kamieni,
do tego tak wysoko i samotnie.
Najbardziej szydzili ci,
którzy nie mieli domów,
wtórowali im żyjący w chatach
z błota i gałęzi.
Tym, którzy mieli domy z cegieł,
nie było już do śmiechu.
Mówili jedynie
o wyższości wypalonej gliny
nad kamieniem.
Właściciele bogatych pałaców
patrzyli zazdrośnie,
czy moja budowla
nie przyćmi urodą i mocą
ich siedzib,
wzniesionych zbiorowym wysiłkiem.
Tylko nieliczni panowie
okolicznych zamków
mieli dla mnie uznanie.
Oni znali rzadką sztukę budowy
na szczytach.
Nie minął rok,
a gmach już lśnił w słońcu.
Pierwsi strudzeni wędrowcy
zachodzili w moje progi.
Mówili, że droga do zamku trudna,
ale warto ją było pokonać
dla magicznych wnętrz,
wykutych w skale komnat,
ciepła kominka
i herbaty z rumem.
Widok z wieży
też był godną zapłatą
za wysiłek.
Niektórzy
zostawali na noc,
inni znacznie dłużej.
Już nie byłem całkiem samotny.
Ludzie z doliny
przestali się śmiać.
Mówili tylko z pogardą
o moim zamku i o mnie.
Podobno też,
opowiadali przyjezdnym historię
mojego szaleństwa.
Niektórzy
sprzedawali pamiątki –
małe zameczki
rzeźbione w drewnie.
Wiem to
od prawdziwych wędrowców.
Pewnej nocy miałem sen:
pękła tama w górze doliny,
gniewna woda zmyła lepianki
i zburzyła pałace.
Wszyscy zginęli.
Tylko panowie na zamkach zostali
niewzruszeni.
Kilka dni później
zawitał starzec.
Dziwnie znajomy i krzepki.
Mówił o strasznej powodzi,
która oczyściła dolinę.
– Może teraz zaczną budować
jeśli nie z lepszej materii,
to przynajmniej z głową,
nie na samym brzegu rzeki –
powiedział.
– Szkoda tylko,
że smród trupów tak potworny.
W ciągu kilku następnych dni powstały kolejne wiersze. W sumie napisał ich dwanaście, pod wspólnym tytułem „Liryki Prowansalskie”. Opublikował tylko ten jeden, pozostałe skrywa biblioteka rodu Ventoux.
Każdej nocy na zamku dochodziły go dziwne dźwięki, które początkowo uznał za właściwe dla tak starej budowli, gdzie po strychach i korytarzach hula wiatr. Później podejrzewał o ich wydawanie zwierzęta – liczne tutaj nietoperze, żenety, puchacze i orły. Jednak niektórych odgłosów nie mógł przypisać żadnemu zwierzęciu, przeciągom czy drewnianym podłogom i belkom. W końcu postanowił zapytać księcia zarówno o niepokojące dźwięki, jak i o pochodzenie czaszek na zamkowym dziedzińcu i murach. Ventoux nie wydawał się zaskoczony pytaniem. Odpowiedział, badawczo spoglądając na gościa i mrużąc oczy, że czaszki są prawdziwe, zbierali je jego przodkowie oraz on sam. Pochodzą z pól bitewnych całego świata, począwszy od Carcassone a skończywszy na Bośni. Każda czaszka jest zaksięgowana, ma swój numer, opis i znajduje się na planie, który wisi w gabinecie. Niektórym nawet – jeśli dało się to ustalić – przypisane jest konkretne imię i nazwisko. Za najcenniejsze jednak uważa te, które należały do ważnych albigensów, czarownic i dziewic posądzonych o kontakty seksualne z diabłem. Jest ich stosunkowo niewiele i są w najgorszym stanie, ponieważ do wyjątkowego zniszczenia przyczynił się ogień stosów. Wymagają więc częstej konserwacji, szczególnie po zimie, która na tej wysokości potrafi przynieść mróz a nawet śnieg. Natomiast w kwestii dźwięków zaproponował, że wszystko wyjaśni po kolacji, oczywiście, jeśli gość zobowiąże się do zachowania tajemnicy.
Przed wieczorem udali się do podziemi. Rzeczywiście, jak głosiły prowansalskie opowieści z Montage du Lubéron, korytarze były kręte, oświetlone jak wszystkie przejścia w zamku mdłym światełkiem najsłabszych żarówek. Podczas tej dziesięciominutowej wyprawy poczuł się całkowicie zagubiony i gdyby nie ciekawość i obecność księcia, zawróciłby z przyjemnością. Po kilkunastu krokach zupełnie prostego odcinka skalnego tunelu, dotarli do drzwi, podobnych do drzwi jego pokoju, ale ze znacznie mniej wyrafinowanymi zdobieniami. Po ich otwarciu ukazała się jego oczom sala, w której znajdowały się regały zastawione akwariami. Pływały w nich zanurzone, zapewne w formalinie, najdziwniejsze ludzkie stwory, jakich nigdy by nie wymyślił, istne humanoidalne potwory, zdegenerowane monstra, jednookie, pozbawione kończyn lub mające ich nadmiar, dwugłowe, garbate i pokryte guzami, gęsto owłosione lub posiadające sześć piersi. Wszelkie ponure niedoskonałości, ewidentne pomyłki Stwórcy i Natury znalazły się tutaj, jako kolejna, tym razem naprawdę potworna kolekcja rodu Ventoux. Pomiędzy regałami uwijał się garbaty lokaj, który go tydzień temu zaprowadził do pokoju, podobny zresztą do pozostałej służby, wyglądającej jak jednojajowe pięcioraczki. Przeszli przez to potworne panoptikum i dotarli do kolejnych drzwi, za którymi była wmurowana krata i znajdował się przytulnie urządzony pokój z niedużym oknem wychodzącym gdzieś na południe lub południowy zachód, jak zdążył się zorientować po kierunku światła i kolorach wieczornego nieba. Na łóżku ktoś leżał. Na ich widok podnióśł się leniwie. Było to monstrum, podobne do jednego z tych zanurzonych w akwariach, ale żywe. Niedużego wzrostu, z łysą, pokrytą olbrzymimi guzami czaszką, szpiczastymi uszami, wyrażnym garbem, szponiastymi dłoniami i zdeformowaną twarzą, obdarzony wyjątkowo potężnymi organami płciowymi, zaznaczającymi się pod spodniami. Potwór podszedł do nich, powąchał przez kratę, coś wymamrotał i wrócił do łóżka. Dopiero teraz książę zaczął wyjaśniać, że kolekcję tych dziwacznych okazów stworzył jego dziadek, na którego zlecenie na całym świecie wyszukiwano zdegenerowane ludzkie formy, zabijano i przysyłano do zamku jako eksponaty zoologiczne. Z kolei ojciec, Filip Wilhelm, zdobył kilka żywych egzemplarzy humanoidów w różnym wieku i hodował je tutaj, prowadząc nad nimi badania i próbując dociec przyczyny tak straszliwych deformacji. Jednocześnie usiłował rozwinąć ich możliwości intelektualne, ale te najbardziej pojętne z istot były w stanie co najwyżej pisać nowoczesną poezję i uprawiać malarstwo abstrakcyjne. Początkowo żyły krótko, od niemowlęctwa do śmierci około dwudziestu – trzydziestu lat, z czasem jednak, wraz z postępem farmacji coraz dłużej, nawet do czterdziestu kilku, jak ten, Marcel, ostatnia zdobycz Filipa Wilhelma. Gdy umierały, robiono im sekcje, badano narządy, zaszywano i zanurzano w formalinie. Książę długo nie wiedział o tym procederze, chociaż mieszkał tutaj jako dziecko, kilkanaście metrów nad nimi. Powiedział mu o wszystkim ojciec, dopiero na łożu śmierci, i nakazał, by poświęcił się sześciorgu spotworniałym istotom, zamkniętym w głęboko wykutych w skale i trudno dostępnych zamkowych celach. Wtedy też przyznał się Piotrowi Wilhelmowi, że sam zrzucił ze schodów jego matkę i dobił ją pogrzebaczem – zrobił to, ponieważ uparła się, że amputuje jego synowi szóste palce, na co jako Ventoux nie mógł się zgodzić za żadną cenę. Piotr, poznawszy już wszystkie mroczne rodzinne tajemnice, postanowił rozstać się ze swoją narzeczoną, Marią Camarès, by jej nie narażać na życie w nieustającym koszmarze, i całkowicie porzucił myśl o posiadaniu potomka, uznając, że powoływanie do życia kolejnego Ventoux byłoby krokiem nieodpowiedzialnym, i że najlepszym rozwiązaniem będzie poświęcenie się opuszczonym przez Boga nieszczęśnikom oraz sztuce. Wtedy to zrozpaczona Maria, nieświadoma przyczyn jego decyzji, wstąpiła do klasztoru w Vence, a on przez lata zajmował się poezją i wymierającymi powoli podopiecznymi, z których do tej pory został tylko Marcel, czterdziestopięcioletni i bardzo agresywny okaz. Jego to słyszeli mieszkańcy okolicznych miasteczek, uważając, że to duchy pomordowanych na zamku heretyków wołające o modlitwę.
Rankiem pożegnał się z księciem i wyjechał, zostawiwszy przepisane na czysto „Liryki Prowansalskie”, w tym ostatni, chyba najlepszy ze wszystkich, pisany nocą po wizycie w podziemiach, zatytułowany „Lawendowe pola”. Zadedykował te wiersze Piotrowi i Marii. Po kilku miesiącach dostał od księcia list z informacją, że Marcel zmarł. Rok później całą Prowansję obiegła wieść, że ostatni Ventoux nie żyje – jego ciało znaleziono w zamkowej wieży. Pozbawione szóstych palców leżało w miejscu, gdzie zginęła Teresa de Montfort. Przyczyn śmierci nie ustalono. W testamencie zostawił wszystko siostrom z klasztoru w Vence. Przełożona sióstr, Maria Camarès, przyjęła dar z wdzięcznością.
Opowiadanie jest rozdziałem powieści Ogólna teoria jesieni, Editions Sur Ner, 2010.