LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Rozprawa: Klaudia Bączyk CZY SŁUCHANIE MUZYKI METALOWEJ MOŻE PRZYCZYNIĆ SIĘ DO WIELBIENIA SZATANA?


Ten zaś samego siebie odkrył, kto powiada:
oto jest moje dobro i zło –
tym zmusił do milczenia kreta i karła,
mówiącego: „dla wszystkich dobry, dla wszystkich zły”.

[F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra]


Ostatnimi czasy coraz częściej słyszy się o sektach oraz zagrożeniach z nimi związanymi. Media wielokrotnie demonizują wizerunek tych grup, tworząc obraz przerażający i niekoniecznie zgodny z prawdą. Już samo zdefiniowanie pojęcia sekty staje się czymś trudnym, często związanym z lobbingiem religijnym[1]. Początkowo terminem tym określano małe grupy, które odłączywszy się od większych, zdecydowały się pójść za swym mistrzem. Jean-Marie Abgrall wskazuje jednak na szersze znaczenie:

Kilka tropów dostarcza nam etymologia. Słowo „sekta” pochodzi od rdzenia łacińskiego sequi, czyli „iść za”. Uczeń sekty wkracza na wytyczoną przez mistrza drogę, co czyni z niego adepta, czyli kogoś, kto osiągnie cel. „Idzie za” mistrzem, a jednocześnie odcina się do reszty ludzi i staje się wyznawcą, czyli odłączony[2].

Istnienie sekt nie jest czymś nowym. Już bowiem w starożytności zaobserwować można fanatycznych wyznawców Platona, Arystotelesa bądź Jezusa. Odgrywają one bardzo różną rolę (np. filozoficzną bądź polityczną) i mogą ograniczać się nawet do kilku członków. Większość prób definiowania owych grup wiąże się z teologią, co wynika z historii i socjologii sekt. Powtarzając za Maxem Weberem, stworzono dychotomię Kościół – sekta, podkreślając przy tym jej opozycyjny charakter[3]. Dziś, większość sekt stara się o uzyskanie statusu Kościoła, co dodatkowo zwiększa złożoność problemu. Jak zaznacza jednak Paweł Królak:

To, czy dana grupa jest zarejestrowanym związkiem wyznaniowym, nie ma żadnego wpływu na fakt, czy jest szkodliwa dla swoich wyznawców, czy też nie jest. Aby zarejestrować nowy związek wyznaniowy, wystarczy zdobyć stu członków i przedstawić odpowiednie dokumenty. Jeżeli byłoby to jedynym kryterium, to każda, nawet destrukcyjna, sekta bez problemu uzyskałaby status „nie-sekty”, ale zarejestrowanego związku wyznaniowego[4].

Ów autor proponuje ogólniejszą definicję sekty, uznając ją za: „grupę, w której występuje jednocześnie wysoki poziom totalności oraz wysoki poziom manipulacji”[5]. Wśród jej cech charakterystycznych wymienia się: tajny charakter związku, brak zaufania i niechęć w stosunku do obcych, wykorzystywanie różnych technik manipulacyjnych w celu pozyskania i zniewolenia członków, prozelityzm[6] oraz obecność charyzmatycznego przywódcy. Istotne staje się tutaj istnienie guru, czyli czcigodnej jednostki objawionej, która znajduje się najwyżej w hierarchii, będąc najbliżej doskonałości[7]. Daleka jestem od wskazywania różnić pomiędzy guru-geniuszem a guru-szaleńcem, z całą pewnością jednak wie on jak: „opatrywać zranione ego adepta”[8]. W wyniku troski ze strony opiekuna, postaci bez zastanowienia decydują się na bezapelacyjne posłuszeństwo[9]. Guru bowiem wie, jak zajmować się adeptem, szczególnie jeżeli znajduje się on w sytuacji granicznej[10].

Jean-Marie Abgrall zamiast klasyfikacji sekt, proponuje dokonać ich zestawienia wraz z pochodzeniem i doktrynami:

- sekty o inspiracji judeochrześcijańskiej, odnoszące się do Biblii (sekty ewangelickie, sekta Waco),
- sekty wywodzące się z chrześcijaństwa, jednak uzupełnione o nowe źródła wiedzy (świadkowie Jehowy, mormoni, Rodzina miłości, sekta Moona),
- prądy marginalne, kościoły paralelne, fundamentalistyczne grupy przedstawiające siebie jako ugrupowania katolickie albo ortodoksyjne (Kontrreforma katolicka),
- sekty inspirowane prądami orientalnymi lub bliskowschodnimi, głoszące szczególną interpretację islamu, buddyzmu albo hinduizmu, zgrupowane wokół nowego proroka albo nowego mesjasza (Aum, Mandarom),
- grupy gnostyczne, ezoteryczno-okultystyczne, inicjacyjne o inspiracji ezoterycznej, alchemicznej, astrologicznej oraz korzystające z rozmaitych mitologii (Zakon Świątyni Słońca, Graal, scjentologia),
- grupy ufologiczne,
- grupy okultystyczne (magia),
- grupy modlitewne i uzdrowieńcze (IVI),
- grupy zdrowia psychicznego i cielesnego (ECK),
- grupy rozwoju osobowego (scjentologia),
- grupy fundamentalnej ekologii (Silo),
- grupy neopogańskie (klub Ukx),
- grupy satanistyczne[11].

W Polsce szczególną uwagę zwrócono na problem satanizmu, ukazując ogrom zła, który za sobą niesie[12]. Wypowiedzi polityków nie pozbawiają złudzeń ludzi myślących, że jest to jakaś religia bądź styl życia. Powszechnie przyjęło się, że jest to raczej synonim rozpusty, silnie związany z orgiami, masowymi samobójstwami i czarnymi mszami. Pejoratywne znaczenie satanizmu powiązano z aspektem kryminalnym, przypisując mu nadludzką moc[13]. Doszło nawet do tego, iż pojawiają się listy zespołów, których słuchanie powoduje oddanie się Szatanowi, co w następstwie prowadzi do morderstw, niszczenia kościołów katolickich i cmentarzy[14]. Jaki jest cel takiego ujmowania satanizmu? Zdaniem Ryszarda Nowaka, czołowego działacza w tym zakresie, winno się pomyśleć o zakazie organizowania koncertów grup satanistycznych oraz sprzedaży jakichkolwiek gadżetów[15]. Czy taki obraz satanizmu jest prawdziwy? Jak wiele ma on wspólnego z głoszonymi przez La Veya bądź Crowleya tezami? Czy satanizmem można się zarazić poprzez słuchanie muzyki bądź ubieranie koszulek? Czy zawsze musi wiązać się z masowymi mordami i nienawiścią?

Celem niniejszej pracy nie jest próba usprawiedliwienia satanizmu, a jedynie chęć spojrzenia na jego podstawowe założenia oraz zmierzenie się z mitami krążącymi wokół tego tematu. Czy naprawdę wszystko, co wiąże się z tą sektą musi być równoznaczne krzywdzie i nienawiści? Czy rozwieszane plakaty z trupią czaszką i hasłem „sekty to śmierć” nie są zbyt mocno przesadzone?[16]

Marek Miller w książce „Sekta made in Poland” przytacza wypowiedzi osób, które zetknęły się ze „złymi duchami”, ukazując zagrożenia wynikające z satanizmu[17]. Czy jednak jednostka owładnięta Szatanem na pewno jest satanistą? Czy są to zjawiska synonimiczne? Wielokrotnie w tych wypowiedziach pod nazwą satanizmu przewijają się utrwalone poprzez media stereotypy, silnie oddziałujące na jednostki młode i zbuntowane[18]. Dla nich satanizm to jedynie forma zabawy i urozmaicenia życia. Wielu spośród nich szuka odskoczni od codzienności, bowiem wywodząc się z rodzin patologicznych, nie mają możliwości na zostanie wysłuchanym bądź zrozumianym[19]. Autor opisuje między innymi młodych chłopaków, którzy nie potrafili poradzić sobie z własnymi problemami. Jedyną drogą wyjścia okazała się dla nich biblia La Veya. Sami o sobie mówili:

Opiekowałem się dwoma braćmi (13 i 14 lat), bo moja matka piła i nie wracała na noc. Miałem paru kumpli. Z Marcinem Z. przesiadywaliśmy przed blokiem. Gadaliśmy. Marcin czasami u mnie spał. Miał również kłopoty z matką i takie same zainteresowania[20].

Zdaje się jednak, że nie byli oni odpowiednio przygotowani do interpretacji biblii. Brak zrozumienia podstawowych wartości satanizmu można wywnioskować już na podstawie popełnianych przez nich czynów – bez oporów zabijali zwierzęta (chociaż biblia stanowczo tego zabrania[21]) bądź krzywdzili osoby im bliskie (uderzenie matki za rozbicie przez nią magnetofonu). Czy oby na pewno ci chłopcy należeli do satanistów? Tak oto najbliższe otoczenie oceniało ich postępowanie:

W październiku 1997 r. Karolina P. zaprowadziła mnie do Sławka i tak się poznaliśmy. Pytałam o różne rzeczy. Oni odpowiadali. Uważali się za satanistów...[22]

Czy nie świadczy to o niedojrzałości, pobieżnym rozumieniu przedstawianych teorii? Czy każda religia nie ma wśród swych wyznawców fanatyków, którzy opatrznie rozumieją podstawowe zagadnienia wiary?[23] Czy w takim przypadku można mówić o destrukcyjnym charakterze satanistów, a może tyczy się to każdego rodzaju fanatyzmu? Na licznych forach podejmujących ową tematykę, można zauważyć próbę odpowiedzi na powyższe pytania. Jedna z uczestniczek pisze:

Ostatnio bycie „satanistą” stało się modne, szczególnie wśród młodzieży. Nie wiem co ich do tego ciągnie. Satanizm to nie ciągłe orgie jak niektórzy myślą ani niszczenie cmentarzy. Może wszystkich tych „satanistów” przyciąga ta tajemnica. Ale to, że ktoś lubi Archiwum X nie znaczy, że ma zadatki, aby zostać satanistą. Wielu ludzi, którzy się za takowych uważają, w ogóle nimi nie są. Nie rozumieją filozofii życia satanistów[24].

Moda na pseudosatanizm stała się zjawiskiem niezwykle popularnym, czego dowodzi kolejna przytoczona przez Millera opowieść. Mówi ona o grupie młodych ludzi, którzy będąc tak zaślepionymi rozpowszechnioną przez media ideologią satanizmu, zatracili jakiekolwiek wartości. Zdaje się, że niewielu spośród nich czytało „Biblię Szatana” La Veya. Większość opierała się na własnych wizjach satanizmu, pragnąc poprzez bunt wyzwolić siebie, zniszczyć wszystko, co wpajano im od dziecka. Ich metamorfoza miała dramatyczne skutki – doprowadzała do orgii, ciąży, zabójstwa przyjaciół. Rytualna ofiara stała się dla nich potrzebą silniejszą aniżeli propagowana przez satanistów – potęga życia ludzkiego. Czy to, czego dokonali naprawdę miało związek z jakimikolwiek wierzeniami? Czy nie była to po prostu próba walki z odwiecznymi normami, zdobycie chwilowej władzy?

Czy powyższe zachowania mają coś wspólnego z satanizmem? Ze względu na wielość odłamów satanizmu, trudno stworzyć systematykę tych grup. Przykładem takiej klasyfikacji jest rozróżnienie dokonane przez kapitana policji w Tiffen w stanie Ohio, Dala Griffisa, czterech grup: oficjalnej religii szatana, amatorów, kultów przestępczych oraz sympatyków okultyzmu[25]. Zdaje się, że historie zaprezentowane przez Millera wiążą się z grupą drugą, niewiele mając wspólnego z religią[26].

Często do worka satanistów zostają wrzucone bardzo różne osoby. Ewa Kosińska i Mariusz Gajewski podkreślają, iż według chrześcijan kryterium rozpoznawania owych osób wiąże się z głoszeniem przez nich buntu wobec nauk Jezusa[27]. Andrzej Zwoliński posuwa się jeszcze dalej, uznając, że odmienność nauk głoszonych przez satanistów wynika z ich nadrzędnego celu, jakim jest: „zniszczenie chrześcijaństwa”[28]. Destrukcyjny charakter tej sekty polegać ma na uwielbieniu zła, któremu nikt nie jest w stanie się przeciwstawić[29]. Przyjmuje się, że do rozwoju grup satanistycznych prowadzą zainteresowania czarną magią i lucyferyzmem. Wciąż istnieje wiele teorii na temat nieodzownej roli czarownic w inicjacjach młodych adeptów. Mają one (zgodnie z tradycją średniowiecznych sabatów) pośredniczyć pomiędzy diabłem a młodymi satanistami. Jak podkreśla Jean-Marie Abgrall: „na szczęście, w naszych czasach członkowie tego typu grup wolą podczas swoich obiadów czarowników spożywać mieszaninę wina i mąki, która zastępuje stężoną krew”[30]. Pomimo zerwania z tym mitem, wciąż pojawiają się informacje na temat czarnych mszy i organizowania sabatów. Tym samym satanizm staje się ruchem tajemniczym i sensacyjnym. Ma on odrzucać racjonalizm jako czynnik negatywny[31]. Jego nieodzownymi elementami są: dewastacja miejsc świętych, niszczenie krzyży oraz liczne zbrodnie. Ponadto zło satanizmu wiązać ma się z tradycyjną już rolą adepta, który bezapelacyjnie musi podążać za sektą, w ostateczności zaś umrzeć[32]. Czy takie postrzeganie nie wydaje się jednak zbytnim uogólnieniem? „Biblia Szatana” nie mówi nic o konieczności śmierci, ceniąc sobie życie i korzystanie z każdego dnia. Jaką zatem wizję przedstawia święta księga satanistów – „Biblia Szatana” La Veya?

„Biblia Szatana” została opublikowana w 1968 roku w San Francisco. Miała ona stać się podstawowym kanonem wiary, pewnego rodzaju katechizmem. Swą tematyką nawiązuje do poglądów jednego z pierwszych okultystów – Crowleya. Jak podkreśla Andrzej Zwoliński, to właśnie zainteresowania magią i okultyzmem doprowadziły La Veya do stworzenia biblii. Za najistotniejszy czynnik uważa jednak pracę autora na Wydziale Kryminologii w City College st. San Francisco, gdzie zetknąwszy się ze zbrodniami, miał zacząć wątpić w Boga i nienawidzić: „świętoszkowego podejścia ludzi do przemocy”[33]. Bez względu jednak na pobudki towarzyszące pisaniu biblii, wzbudziła ona liczne zainteresowania, gromadząc wokół La Veya wielu wyznawców. Księga ta zerwała bowiem z dotychczasowym postrzeganiem człowieka i jego umiejscowieniem w hierarchii bytów. Uznając jednostkę za zwierzę drapieżne, starała się wykazać, jak istotną może być władza człowieka. Według La Veya rządzić powinni jedynie silni, którzy cechują się: potęgą, śmiałością, wielkim umysłem i zdolnością racjonalnego spojrzenia. Nie powinni oni zastanawiać się nad życiem po śmierci, a skupić się na dniu dzisiejszym. Pozostałym osobom nie pozostaje nic innego jak stworzyć boga, który stanie się opiekunem ludzi uciśnionych, niewolników skupionych wokół symbolu nieudolności, jakim jest krucyfiks. La Vey rzuca im wyzwanie, głosząc hasło:

Śmierć dla słabeuszy, bogactwa dla silnych! (B. S., s. 3.)

Zgodnie z tą wizją bóg jest jedynie kreacją jednostek słabych i dlatego można go traktować na równi z bogiem martwym, bowiem i tak nie ma wpływu na życie ludzi. La Vey nie neguje zatem postaci boga, wskazując jedynie na jego zakorzenienie w tradycji. Odrzucając wiarę w osobowego boga, sataniści zyskują władzę nad swoim życiem, gdyż sami za siebie odpowiadają, nie szukając odpowiedzi w modlitwie. Jednocześnie autor przypomina, że dogmaty religijne nie wynikają ze świętości, a jedynie z założeń kościoła, czyli ludzi wchodzących w jego skład:

Żadnej wiary nie da się przyjąć na podstawie autorytetu boskiej natury. Religie muszą zostać zweryfikowane. Żadnego dogmatu religijnego nie można brać za pewnik – żadna miara nie może określać, co ma być definiowane. Kodeksy moralne nie posiadają w sobie wrodzonej świętości, są jak drewniane posągi sprzed lat będące wytworami ludzkich rąk, a co człowiek stworzył, człowiek może zniszczyć! (B. S., s. 4.)

Jak podkreśla Andrzej Zwoliński: „Negacja roli Boga jest, wg satanizmu, warunkiem realizacji człowieka, w tym sensie, że satanista nie powinien kłaniać się przed nikim i w sobie samym znaleźć wystarczające siły i środki, jakich potrzebuje, by zapewnić sobie szczęście na ziemi”[34]. Moc bowiem znajduje się w ciele satanisty, a kluczem do zwycięstwa okazuje się pozytywne myślenie. Tym samym satanizm:

nie jest religią światłości; jest religią ciała, ziemskich rozkoszy i zmysłów – tego wszystkiego, czym rządzi Szatan, uosobienie Ścieżki Lewej Ręki. (B. S., s. 13.)

Staje się on formą kontrolowanego egoizmu, nie zapominając jednakże o zaspokajaniu innych jednostek. „Biblia Szatana” mówi:

Postępuj wobec innych tak, jak oni postępują wobec ciebie, ponieważ jeśli: Postępujesz wobec innych tak, jak chciałbyś, żeby oni postępowali z tobą, a oni w zamian źle cię traktują, to dalsze okazywanie im szczególnych względów byłoby wbrew ludzkiej naturze. Powinieneś postępować z innymi tak, jak chciałbyś, żeby postępowali z tobą, ale jeśli twoja uprzejmość nie spotyka się z wzajemnością, powinno się ich traktować z całą surowością, na jaką sobie zasłużyli. (B. S., s. 13.)

Takie traktowanie nie jest jednoznaczne z krzywdzeniem innych. La Vey obala mity dotyczące zabijania dzieci i zwierząt, uznając, że na śmierć zasługują jedynie jednostki słabe, które same chcą być zniszczone. Jak sam pisze:

Każdy, kto niesprawiedliwie wyrządził ci krzywdę, ktoś, kto – aby cię zranić – zszedł ze swej drogi aby świadomie sprawić ci kłopoty i trudności tobie lub bliskim ci osobom. Krótko mówiąc, osoba, która swoimi czynami sama się prosi o przeklęcie jej. Gdy ktoś wskutek swego karygodnego zachowania praktycznie prosi się o to, aby zostać zniszczony, twoim uczciwym moralnym obowiązkiem jest pomóc mu w zaspokojeniu tego życzenia. (B. S., s. 32-33.)

Wówczas, takie działanie staje się reakcją na potrzebę wyzwolenia energii, a zatem jest niezbędne do prawidłowego rozwoju. Wśród czynników pomagających uwolnić ową energię, La Vey wymienia: rozpacz, gniew oraz orgazm. Jednocześnie podkreśla, że gniew nie ma nic wspólnego z zabijaniem ludzi bez powodu, a jedynie polega na pozbyciu się odrażającego indywiduum. Zaspokojenie własnego ego staje się celem samym w sobie. W związku z tym należy odrzucić myśli o samobójstwie, uznając życie ludzkie za wartość nadrzędną. Tym samym La Vey odrzuca samobójstwo jako ofiarę samopoświęcenia, dając mu przyzwolenie jedynie wówczas, kiedy śmierć przynosi ulgę jednostce, jest dla niej wyzwoleniem[35]. Pisze:

Spotykamy pewien wyjątek: śmierć przychodzącą jako zaspokojenie, niosącą ulgę w nieznośnej ziemskiej udręce. (B. S., s. 35.)

Znajomość własnego ciała jest niezwykle istotnym czynnikiem w rozwoju satanisty. La Vey podkreśla, iż aktywność seksualna jest indywidualna, przez co nie można narzucać ludziom jednoznacznych reguł. W związku z tym dopuszcza się masochizm, masturbację bądź uczestnictwo w orgiach. Każdy satanista sam ma zdecydować, jak wyzwolić energię, bowiem wstrzemięźliwość seksualna prowadzić może do frustracji i stresu. Hasłem nadrzędnym zatem ma stać się dowolność w zaspokojeniu własnych potrzeb, jednakże nie jest ona koniecznością. „Biblia Szatana” niczego nie narzuca, człowiek bowiem może nie odczuwać potrzeb seksualnych, wówczas nie powinien robić niczego wbrew sobie. Żadne księgi zdaniem La Veya nie mają prawa decydować za człowieka, gdyż naturalne siły życiowe są czynnikiem zdecydowaniem ważniejszym niż słowa spisywane przez ludzi. Różnego rodzaju zakazy, wprowadzane przez inne religie powodują poczucie winy i doprowadzają do tłamszenia jednostki. Jak zaznacza La Vey:

Ten, kto odnosi się z szacunkiem do swoich powinności, ma najsłuszniejsze prawo do wybranych przez siebie przyjemności bez narażania się na krytykę ze strony społeczeństwa, któremu służy. (B. S., s. 28.)

Ostatnia część „Biblii Szatana” poświęcona została satanistycznym rytuałom. La Vey wyróżnił trzy typy owych rytuałów: seksualny (wzbudzanie pożądania), litości (w celu pomocy innym) oraz destrukcyjny (zaspokojenie gniewu). Każdy z nich wymaga odpowiednich składników oraz inwokacji zaklinających, które opisane zostały w dokładnych instrukcjach[36]. Autor zaznacza, iż magicznym językiem używanym w rytuałach jest język henochiański, przywołując tak zwane klucze henochiańskie wraz z ich tłumaczeniami[37]. Jednocześnie obala mit dotyczący czarnych mszy, jakoby były one rytualnym składaniem ofiar w imię Szatana. Według „Biblii Szatana” są one jedynie wymysłem literackim. Tak naprawdę bowiem mają być parodią mszy kościelnych, mają szokować i nie są elementem niezbędnym. La Vey zauważa, że przez rozpowszechnianie stereotypów dotyczących tych uroczystości, od 1666 roku zauważyć można komercyjne oblicze czarnych mszy, które niewiele mają wspólnego z ideą satanizmu.

Jaki zatem jest cel istnienia sekt? Wydaje się, iż słuszne jest twierdzenie jakoby najważniejszym czynnikiem było: „stworzenie przyszłej rasy, otwartej na prawa natury i ofiarowanej prawom natury, gdzie wina i niewinności są pojęciami pozbawionymi sensu”[38]. Satanizm pragnie uwolnić ludzi z poczucia winy i wpajanej im moralności. Według „Biblii Szatana” istnienie grzechów i ich klasyfikacja jest czymś nienaturalnym. Zło w jakiejkolwiek postaci interpretowane ma być przez każdego indywidualnie i to od jednostki zależeć ma chęć poprawy bądź nawrócenie. Pomimo tak jednoznacznej deklaracji, La Vey (po dwudziestu latach istnienia Kościoła Szatana) postanowił wymienić dziewięć tak zwanych grzechów szatańskich, rozumianych jako to: „czego chcemy uniknąć – to, czego nie akceptujemy”[39]. Wśród nich wymienił: głupotę, udawanie, samoistność, samooszustwo, dostosowanie się do stada, brak perspektyw, zapominanie o dawnych przekonaniach, dumę przeciwprodukcyjną oraz brak estetyki[40]. Owe błędy satanistów wynikać mają ze zbyt silnie wpojonej przez kościół (w domyśle katolicki) moralności, odrzucającej przy tym dbanie o samego siebie. Grzechy wymienione przez La Veya niszczyć mają powszechne rozumienie miłosierdzia, zapewniając jednostce władzę nad własnym losem. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego autor „Biblii Szatana” pomimo wcześniejszych oporów, zdecydował się stworzyć listę grzechów? Czy nie uderza to w zgodność tego postrzegania rzeczywistości?

Satanizm może być zjawiskiem niebezpiecznym. Szczególne zagrożenie wiąże się jednak nie z samymi poglądami La Veya, ale z opatrznym ich rozumieniem. Należy przy tym pamiętać, iż agresja, masowe mordy, rozpusta nie są wyznacznikami poglądów satanistycznych. Ów pseudosatanizm, tak zwany satanizm amatorski może przybierać bardzo groźne formy, ale prawie nigdy nie bazuje na „Biblii Szatana”. Działa on w taki sam sposób, jak inne sekty, doprowadzając do upadku moralnego człowieka, do jego zniewolenia. W tym przypadku adept staje się zabawką, marionetką w rękach swego pana, uważającego siebie za wysłannika Szatana bądź też samego diabła. Jego czyny dalekie są od działań tak zwanych prawdziwych satanistów, skupiając się raczej wokół pozbywania się jednostek słabych. Należy on do grupy, która: „jest elitą – reszta ludzkości jest chora, zgubiona – o ile nie chce się przyłączyć aby dać się uratować”[41]. Takie myślenie przyczynia się do terroryzmu oraz nadużyć seksualnych, stając się jednym z największych zagrożeń XXI wieku.


Przypisy:

[1]Zob. J. Abgrall, Sekty. Manipulacja psychologiczna, tł. W. Dzieża, Gdańsk 2005, s. 17.
[2]Ibidem, s. 18.
[3]Zob. Ibidem, s. 19.
[4]P. Królak, Sekty. Inwazja manipulacji, Radom 2003, s. 47.
[5]Ibidem, s. 9.
[6]Bernard Fillaire definiuje prozelityzm jako: „intensywny nabór adeptów, żarliwe przekonywanie do wyznawanych przez siebie idei”. (B. Fillaire, Sekty, tł. J. Kluza, Katowice 1999, s. 122.)
[7]W sektach zauważyć można specyficzną hierarchizację adeptów: im wyżej się znajdują, tym większy cechuje ich stopień uprzywilejowania. Poprzez swoje działania awansują, stając się sługami mistrza.
[8]Ibidem, s. 40.
[9] Jak podkreśla B. Fillaire: „Adept nie może podejmować żadnych decyzji, musi też niczym dziecko bezustannie zabiegać o miłość guru”. (Ibidem, s. 52.) Jak powiedział lider pseudohinduistycznego stowarzyszenia Sri Chinmoy: „Posłuszeństwo, posłuszeństwo, posłuszeństwo. Żarliwe posłuszeństwo, silny związek z moją wolą i silne postanowienie przypodobania mi się każdego dnia, w każdej chwili, zgodnie z moim życzeniem. Oto czego od was potrzebuję”. (S. Chinmoy, [cyt. za:] Ibidem, s. 53.)
[10] Zob. E. Kosińska, M. Gajewski, Sekty – religijny supermarket, Kraków 2000, s. 32.
[11]J. Abgrall, op. cit., s. 32.
[12] Przyjmuje się, że w Polsce ów ruch zaczął się rozwijać po 1986 roku. W tym czasie pojawiło się polskie tłumaczenie Biblii Szatana La Veya. Przełomem jednak miał być kwietniowy koncert na Metalmanii grupy KAT w 1986 roku, przez wielu uznany za publiczne odprawienie czarnej mszy. (Zob. E. Kosińska, M. Gajewski, op. cit., s. 76.)
[13]Zob. M. Miller, Sekta made in Poland, Warszawa 2007, s. 7.
[14]Lista zespołów propagujących satanizm została utworzona z inicjatywy Ryszarda Nowaka i Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed sektami. Na liście oprócz grup polskich, znalazły się także zespoły z zagranicy. Ponadto zaprezentowano spis imprez, które mają zagrażać młodzieży i zachęcać do nienawiści. Jak podkreśla Nowak zespoły: „nie prezentują jednolitej ideologii satanizmu. Jedne promują satanizm w sposób jednoznaczny, inne natomiast nie mówią o tym wprost, ale głoszą postawy antyreligijne i nihilistyczne”. Za najgroźniejsze wśród nich uznał grupy: KAT i Behemoth. (http://arc.ekai.pl/kultura/?print=1&MID=12851 [30.10.10]) Inną listę zespołów zaproponował w swej książce ksiądz Andrzej Zwoliński, wymieniając wśród artystów satanistycznych między innymi: The Rolling Stones, AC/DC, Led Zeppelin, Depeche Mode, The Doors, Johna Lennona, Eltona Johna oraz Beatlesów. Ich specyfikę opisał w rozdziale pod wiele mówiącym tytułem Muzyka dla szatana. (A. Zwoliński, Satanizm, Radom 2007, s. 128-150.)
[15]http://arc.ekai.pl/kultura/?print=1&MID=12851 [30.10.10]
[16]Zob. M. Miller, op. cit., s. 7.
[17]Ibidem, s. 20.
[18]Doskonałym przykładem niewiedzy młodego pokolenia i jedynie chęci buntu jest wypowiedź Ireneusza D.: „Cała moja wiedza na temat satanizmu pochodziła z książek – Mastertona, Smitha. Niezwykłe wrażenie robił na mnie Glen Benton z Decise (na czole miał wypalony odwrócony krzyż). To dla mnie wtedy była siła. Lubiał żech przyszpanować!” (Ibidem, s. 23.)
[19]Przynajmniej o takich tylko osobach pisze Marek Miller. Pozostaje zatem pytanie: czy satanizm wywodzi się jedynie ze środowisk patologicznych? W książce Sekta made in Poland autor pozostawia je jednak bez odpowiedzi, całkowicie pomijając ów problem.
[20]Ibidem, s. 182.
[21]„Satanista pod ŻADNYM pozorem nie złożyłby ofiary ze zwierzęcia bądź dziecka! [...] Istnieją zdrowe i logiczne powody dla których sataniści nie mogą składać takich ofiar. Człowiek i zwierzę są dla satanisty czymś boskim. Najczystsza forma cielesnej egzystencji spoczywa w ciałach zwierząt i małych dzieci, które nie stały się na tyle dojrzałe, aby czynić wbrew swoim naturalnym pragnieniom. Są w stanie dostrzegać rzeczy, jakich przeciętny dorosły nigdy nie spodziewa się zobaczyć”. (A. Sz. La Vey, Biblia Szatana, Wyd. Książki Niezwykłej „Mania”, Wrocław 1996, s. 32. W dalszej części pracy dla powyższego wydania utworu Biblia Szatana La Veya będę operować skrótem B. S.)
[22]M. Miller, op. cit., s. 255.
[23]Paweł Królak podkreśla, że: „Nawet w ramach Kościoła mogą znajdować się grupy, mające sekciarski charakter (gdy np. twierdzą, że są jedyną, najlepszą drogą do zbawienia lub skupiają członków nie na nauce Kościoła, lecz na osobie lidera). Powinny być one otoczone szczególną troską duszpasterską”. (P. Królak, op. cit., s. 46.)
[24] http://www.gotyk.pun.pl/viewtopic.php?id=5 [30.10.10.]
[25] Zob. A. Zwoliński, op. cit., s. 90.
[26] Praca ta daleka jest od rozpowszechniania stanowisk amatorów bądź też grup przestępczych, których działanie odmienne jest od pierwotnych założeń satanizmu. Dlatego też ograniczę się do analizy założeń przedstawianych przez La Veya, który stworzywszy Biblię Szatana, stał się pierwszą głową Kościoła Szatana. Po roku 1975, kiedy to rozpadł się ów kościół, satanizm racjonalistyczny stał się opozycją do tzw. Kościoła Seta, który przyjął osobowe istnienie szatana. (Zob. Ibidem, s. 98-99.)
[27] Zob. E. Kosińska, M. Gajewski, op. cit., s. 25.
[28] A. Zwoliński, op. cit., s. 77.
[29] Marek Miller zauważa, iż młodzi ludzie przekonani są o sile zła i dlatego tak łatwo mu się podporządkowują. Autor podkreśla, że: „Nie obserwujemy tutaj podstępnej psychomanipulacji”. (M. Miller, op. cit., s. 10.)
[30] J. Abgrall, op. cit., s. 49.
[31] Zob. J. Prokop, Uwaga Rodzice! Sekty, Warszawa 1999, s. 11.
[32] Zob. B. Fillaire, op. cit., s. 105.
[33] A. Sz. La Vey, [cyt. za.:] A. Zwoliński, op. cit., s. 76.
[34] Ibidem, s. 80.
[35] La Vey podkreśla: „Samopoświęcenie nie jest popierane przez religię satanistyczną. Dlatego też samobójstwo nie znajduje uznania w tej religii”. (B. S., s. 35.)
[36] Rytualne ceremonie scalają grupę, a „uklęknięcia, powitania i pokłony mają swój psychiczny skutek. Wszystkie rytuały pozdrawiania są symbolicznymi postawami wyrażającymi zobowiązanie do wierności, jakie adept winien swemu guru jak rycerz swojemu panu. Rytuały pozdrawiania i znaki przebaczenia są dla członka sekty nieustannym doświadczeniem poddaństwa. Mają rzekomo wprowadzać harmonię między ciałem i duchem”. (J. Abgrall, op. cit., s. 183.)
[37] Jak zauważa Jean-Marie Abgrall: „W sektach glosolalia są uważane za głos z zaświatów albo z kosmosu, a guru oraz jego bezpośrednie otoczenie są posłańcami”. (Ibidem, s. 168.) Jednocześnie stają się istotnym elementem nowomowy danej grupy. (Zob. P. Królak, op. cit., s. 22.)
[38] B. Fillaire, op. cit., s. 112.
[39] A. Sz. La Vey, [cyt. za:] A. Zwoliński, op. cit., s. 81.
[40] Zob. Ibidem, s. 81-82.
[41] J. Prokop, op. cit., s. 10.


Bibliografia podmiotowa:

A. Sz. La Vey, Biblia Szatana, Wyd. Książki Niezwykłej „Mania”, Wrocław 1996.

Bibliografia przedmiotowa:

J. Abgrall, Sekty. Manipulacja psychologiczna, tł. W. Dzieża, Gdańsk 2005.
B. Fillaire, Sekty, tł. J. Kluza, Katowice 1999.
E. Kosińska, M. Gajewski, Sekty – religijny supermarket, Kraków 2000.
P. Królak, Sekty. Inwazja manipulacji, Radom 2003.
M. Miller, Sekta made in Poland, Warszawa 2007.
J. Prokop, Uwaga Rodzice! Sekty, Warszawa 1999.
A. Zwoliński, Satanizm, Radom 2007.

http://arc.ekai.pl/kultura/?print=1&MID=12851.


Opowiadanie: Tomasz Sobieraj OBŁĘD KSIĘCIA VENTOUX


Z Marsylii można tam dotrzeć jadąc początkowo autostradą i, omijając od wschodu Awinion, skręcić do Carpentras, stamtąd już wspinającą się stromo lokalną drogą do Malaucène. Za kościołem trzeba skręcić w prawo i górskimi serpentynami wjechać prawie na sam szczyt. Gdy czasu jest więcej, można wybrać drogę ciekawszą, mniej uczęszczaną, wiodącą przez Montage du Lubéron. Po przekroczeniu rzeki Durance zaczyna się kraina górzysta i prawie bezludna, uśpiona zapachem lawendy, sosen i tymianku, śniąca pod czułą strażą zamków, klasztorów, kościołów i kaplic swój sen o dawnej potędze Prowansji. W Sault mały drogowskaz wskaże drogę na północny-zachód, niezwykle malowniczą, ale krętą, miejscami wąską i niebezpieczną, jakby jednocześnie kuszącą i pragnącą zniechęcić do odwiedzenia krainy, o której nigdy do końca nie wiadomo, czy jest bardziej legendą, złudzeniem czy rzeczywistością.

Jechał tam na zaproszenie księcia Ventoux, ostatniego potomka Jana de Beauduc, szlachetnie urodzonego rycerza, wsławionego w walce z Albigensami – heretykami brutalnie wytępionymi w pierwszej połowie trzynastego wieku – i jednego z pomysłodawców inkwizycji, tak doskonale później realizowanej przez dominikanów. Historia niewiele o nim mówi, wiadomo jednak z pewnością, że Jan de Beauduc należał do zdobywców Carcassonne, gdzie wsławił się niezwykłym okrucieństwem; był przyjacielem papieża Innocentego III i protegowanym króla Ludwika VIII, który tuż przed śmiercią, w czasie drogi powrotnej z Awinionu, nadał mu ziemię i tytuł księcia Ventoux.

Piotr Wilhelm – bo takie imiona nosił ostatni z książęcego rodu – należał do mężczyzn subtelnych. Niewysoki, szczupły, siwiejący brunet, zawsze zadbany i nienagannie ubrany, wyglądał bardziej na lekarza rodzinnego czy adwokata, niż na człowieka pochodzącego w prostej linii od kogoś, kogo dzisiaj nazwalibyśmy zbrodniarzem. Jednak pomimo pozorów fizycznej normalności, posiadał cechę różniącą go od zwykłych ludzi, a którą obdarzeni byli wszyscy męscy potomkowie Jana de Beauduc – dodatkowe małe palce u obu stóp. Z tego powodu wszystkie buty miał nieco szersze, robione na zamówienie, i poruszał się w sposób bardziej płynny, można by rzec, tygrysi. Jego matka, Teresa de Montfort, chciała pozbawić go tych palców zaraz po urodzeniu, zanim jednak zrealizowała ten zamiar, zginęła tragicznie spadając ze schodów. Wychowywany przez ojca, Filipa Wilhelma oraz liczne, zmieniające się często guwernantki i prywatnych nauczycieli, przystojny i błyskotliwy, wyrósł na młodzieńca, za jakim oglądają się kobiety w każdym wieku. Jak wszyscy mężczyźni noszący nazwisko Ventoux ukończył szkołę wojskową, zrobił doktorat z filozofii i osiadł na zamku w Gordes, jednym z kilku należących do rodu, poświęcając się – z chronicznego braku wypraw krzyżowych i wojen – ornitologii, filatelistyce i pisaniu poezji w języku prowansalskim. Wolne od twórczości literackiej i rysowania ptaków chwile poświęcał na romanse, które pewnie trwałyby długo, gdyby nie Maria Camarès, drobna, ponętna szatynka z Langwedocji. Jej zielone oczy i idealnie gładka skóra na równi z błyskotliwym intelektem opętały go niemal do szaleństwa i doprowadziły do zaręczyn. Tworzyli piękną parę. Młodzi, bogaci, wykształceni, stali się dla całej południowej Francji symbolem szczęścia, aż do chwili, gdy starzejący się już Filip Wilhelm spadł z konia i po kilku dniach zmarł. Piotr i Maria okryli się żałobą, a po dwóch tygodniach zaręczyny zostały zerwane. Maria wstąpiła do klasztoru, a Piotr nigdy nie związał się z żadną kobietą. Wtedy też powstały jego najlepsze wiersze, zaliczane dzisiaj do klasyki literatury prowansalskiej, na równi z pieśniami trubadurów i poezją Mistrala, oraz słynny poemat „Camargue” opowiadający o miłości rycerza – zdobywcy Béziers i pięknej albigenski, którą, wbrew słowu danemu papieżowi, że wytnie wszystkich heretyków, uratował z rzezi i schronił się z nią na niedostępnych bagnach delty Rodanu. Dopiero po czterdziestu latach poemat ten przyniósł mu sławę i deszcz nagród, co dowodzi, jak bardzo potrafią się mylić tak zwani znawcy literatury co do sobie współczesnych poetów i pisarzy, zwykle wynosząc tych, z którymi przestają, a o których historia zapomina szybciej, niż spala się magnezja. Piotr Wilhelm Ventoux stał się dla maleńkiego Gordes tym, kim Kawafis dla Aleksandrii i Mistral dla Arles, i chociaż już od kilkudziesięciu lat mieszkał w Górnym Zamku, właściwej siedzibie rodu, przestał pisać i rzadko opuszczał twierdzę, to mieszkańcy całego Lubéron, ba, całej Prowansji i Langwedocji uważali go za swojego największego poetę i oddawali mu cześć niemal boską.

Zgodnie z listowną instrukcją, którą otrzymał od księcia, nie dojechał na sam szczyt, ale kilometr wcześniej zjechał z asfaltowej drogi. Skręcił na południe, w wąskie koleiny, ciągnące się stromymi serpentynami w stronę przysadzistej konstrukcji, sprawiającej wrażenie romańskiego kościoła. Poznał z opisu, że to Górny Zamek – znacznie mniej okazały od kilku innych, należących do Ventoux, ale z jakiegoś powodu stanowiący od roku 1289 główną siedzibę rodu. Postawiony na grani, częściowo wykuty w skale, nie był najwyższym osiągnięciem architektury tamtych czasów, zachłystującej się już wtedy od stu pięćdziesięciu lat strzelistą wyniosłością gotyku. Z trzech stron chroniony urwiskami, z czwartej prowadziła do niego niezbyt szeroka droga, doskonale widoczna z zamku, ponieważ cały teren pozbawiony był w zasadzie roślinności – jeśli nie liczyć kępek z rzadka rosnących sucholubnych traw i ziół. Podobno pod budowlą ciągnął się system labiryntów i korytarzy, którymi obrońcy w czasie oblężenia niepostrzeżenie mogli się wydostać po żywność i pomoc. To przypuszczenie jeszcze bardziej pogłębiało aurę mrocznej tajemniczości, podobnie jak opowieści o ukrytych w zamku skarbach oraz nieszczęśnikach, którzy usiłowali je wykraść, lecz zagubieni pośród skalnych korytarzy umierali w nich z głodu i pragnienia.

Zatrzymał samochód przed solidną, drewnianą bramą i zatrąbił. Po chwili, z głośnym skrzypieniem otworzyły się wrota. Wjechał na dziedziniec, a właściwie nieduże podwórko. Wysiadł, wyjął z bagażnika torbę podróżną, postawił ją na dachu auta i rozejrzał się dookoła. Dopiero wtedy zrozumiał, dlaczego wieczorami – tylko w domowym zaciszu i wystraszonym szeptem – mówi się o obłędzie księcia, dziedzicznym jak szósty palec u stóp, szaleństwie niemal świętym, przejmującym potwornością swoich zdegenerowanych owoców. Całe podwórze było wybrukowane ludzkimi czaszkami – może prawdziwymi,bva może wykonanymi z dolomitu lub jakiejś innej miejscowej skały. Podobnie wewnętrzne mury zamku, niczym makabryczna mozaika, składały się z tysięcy czaszek, ułożonych jedna na drugiej. Miał wrażenie, że każda jest inna, różniły się wielkością, uzębieniem, stopniem uszkodzeń. Z oczodołów i ust wielu z nich wyrastały rozchodniki i rojniki, skalnice i mak alpejski, a w miejscach nasłonecznionych lawenda i tymianek – nawet dla niespecjalnie zaznajomionego z botaniką człowieka, to pomieszanie roślin, pochodzących z różnych stref klimatycznych, wydawało się dziwne. Niektóre z wyżej położonych czaszek zajmowały ptaki, głównie wróble i jaskółki, znajdując w nich przytulne gniazda.

Stał na środku podwórza i z podziwem wymieszanym ze strachem przyglądał się makabrycznemu widokowi. Gdy otworzyły się drzwi wieży i stanął w nich średniego wzrostu, przystojny mężczyzna po sześćdziesiątce, rozpoznał w nim księcia Ventoux. Ubrany był w nieskazitelnie biały, sportowy garnitur, kapelusz borsalino i czarną apaszkę w srebrne grochy. Nie miał butów i wyraźnie było widać dodatkowy szósty mały palec u każdej stopy, rosnący nieco na zewnątrz. Książę zbliżył się do niego zgrabnie przeskakując z czaszki na czaszkę, w sposób wyraźnie wskazujący nie na przypadkowość, ale na przemyślany i głęboko uzasadniony system kroków. Stanął, zdjął kapelusz, ukłonił się, wymamrotał coś po prowansalsku i zniknął w drzwiach po drugiej stronie małego dziedzińca. Po chwili wyszedł mężczyzna, którego strój wskazywał na pełnioną na zamku funkcję lokaja. Bez słowa wziął torbę i wskazał kolejne drzwi. Poszedł za służącym, małym garbatym człowieczkiem z zastygłym na twarzy diabolicznym grymasem ni to uśmiechu, ni to bólu. Wspinali się po kamiennych, krętych schodach oświetlonych słabymi żarówkami, aż znaleźli się w wąskim korytarzu, na którego końcu ujrzał drzwi pokryte płaskorzeźbami, wskazującymi na niezłe umiejętności rzemieślnicze ich autora, i jego niespożytą wyobraźnię. Wyrzeźbione sceny przedstawiały nagie kobiety z końskimi głowami grające w szachy z delfinami, małpy w królewskich koronach przeglądające się w lusterkach, mężczyzn splecionych w miłosnych uściskach z dwunogimi bykami i erosy oślepiające myśliwskie psy. Klamka z brązu, w kształcie fallusa, wystawała z ogromnego zamka przypominającego waginę. Weszli do środka. Wnętrze pokoju, w którym miał spędzić najbliższe dni, urządzone było ze smakiem, w tonacji sieny i beżu, z elementami stłumionej czerwieni, żółci i błękitu. Pod oknem stało duże dębowe biurko z przyborami do pisania, na ścianach wisiało kilka obrazów – doskonałych kopii późnego van Gogha albo dzieł jego epigona – i kilka pasteli Witkacego, robiących wrażenie oryginalnych portretów. Całość uzupełniały dwa pluszowe fotele, wygodne szerokie łóżko, krzesło i szafa. Za kolejnymi drzwiami znajdowała się łazienka, mała, ale za to z dziewiętnastowieczną mosiężną wanną, urządzona w słonecznych kolorach i ozdobiona stojącymi w trzech wazonach suszonymi kwiatami. Swoim zwyczajem od razu postanowił wziąć szybki prysznic. Gdy wyszedł, jak zwykle niewytarty, znalazł na biurku zostawioną przez garbatego lokaja informację, że obiad jest o szesnastej, w ogrodzie.

Książę już czekał, wygodnie rozparty w wiklinowym fotelu, z papierosem w dłoni. Bez kapelusza wyglądał nieco starzej, ale za to godniej, z widoczną siwizną i długimi, przerzedzającymi się włosami. W jakiś niejasny sposób doskonale komponował się z ogrodem, który, ukryty za wysokim wapiennym murem, z jednej strony stanowił absolutnie piękne dzieło sztuki, wspartej ogromną wiedzą o uprawie roślin, z drugiej, jawił się na pierwszy rzut oka jako zbiorowisko najbardziej makabrycznych wytworów rzeźbiarskiej pracowni szaleńca, jakby celowo wyszukanych najpotworniejszych form wykutych genialną ręką w kamieniu. Nigdy jeszcze, w żadnym ze znanych sobie ogrodów, nie widział takiego przedziwnego zestawienia oszałamiających urodą i wonią kwiatów z monstrualnymi i zdeformowanymi ludzkimi postaciami. A wszystko na niewielkiej, wyrąbanej w skale powierzchni, co potęgowało intensywność sprzecznych doznań. Ventoux zauważył jego oszołomienie, wziął go pod rękę i oprowadził po tej swoistej galerii. Z dumą wyjaśniał, że to licząca osiem wieków kolekcja tworzona przez jego przodków, którzy zatrudniali najlepszych artystów swoich czasów, by uwiecznili w białym marmurze owoce bujnej, a niekiedy chorej książęcej wyobraźni. Skuszeni sowitą zapłatą rzeźbiarze tworzyli tutaj w tajemnicy przed światem dzieła, o jakich nie słyszano wśród historyków sztuki. Nic zresztą dziwnego, że historia milczała o tym zbiorze kamiennych arcydzieł. Artyści, ani nikt ze świadków, nigdy o nich nie wspominali, pod groźbą śmierci i potępienia – o tyle poważną, że wszyscy Ventoux byli znani z dotrzymywania obietnic i dobrze ustosunkowani na dworze papieskim, mieli również liczne znajomości pośród możnych i władców. Nie mniej istotna była też ciągle żywa pamięć o pierwszym z nich – okrutnym Janie de Beauduc.

Szli powoli, oglądając rzeźby ustawione zgodnie z porządkiem chronologicznym, przystając kolejno przed dziełami Pisano, Donatella, Michała Anioła, Berniniego; nie brakowało nawet bardziej współczesnych – Rodina i Arpa. Niezależnie od epoki i talentu artysty, przedstawiały one postacie nagie, często zdegenerowane i wynaturzone, z okrutnymi grymasami na twarzach, spółkujące z wężami, mordujące własne dzieci, duszące się wzajemnie – piękne jako formy, potworne jako treść. Szczególną uwagę przykuwała rzeźba dłuta Donatella, przedstawiająca kobietę z głową konia – taką samą jak te na drzwiach jego pokoju. Jednak w wersji z marmuru, kobieta o niezwykle pięknym ciele nie grała w szachy z delfinem, lecz ujeżdżała klęczącego, nagiego i garbatego mężczyznę z nadnaturalnej wielkości fallusem, jedną ręką ciągnąc go za włosy, drugą wbijając mu w odbyt trójząb gladiatora. Interesująca w swej absolutnej potworności była też rzeźba Hansa Arpa, przedstawiająca monstrualną waginę, z której wypełzały Erynie duszące Danae – jak głosił napis wyryty na postumencie przez artystę. Pomiędzy kolejnymi rzeźbami książę opowiadał o Francesco Petrarce, który, bawiąc tutaj z wizytą, 26 kwietnia 1336 roku zdobył szczyt Ventoux dając początek alpinizmowi, jako że wszedł na tę górę tylko po to, aby ją zdobyć. Uczcił to wydarzenie poematem, który wraz z wieloma innymi napisanymi w Górnym Zamku wierszami poety, pozostaje dla świata nieznany i znajduje się w zamkowej bibliotece. Innym sławnym poetą goszczącym w twierdzy był Frederic Mistral, ukochany mistrz Piotra Wilhelma, piszący po prowansalsku, a wcześniej był tu Kawafis, którego homoseksualne skłonności podzielał jeden z Ventoux. Każdy goszczący tutaj artysta zostawiał jakieś dzieło, inspirowane tym miejscem lub okolicą, stąd zamek pełen jest najwspanialszych przykładów prozy, poezji, sztuk plastycznych a nawet fotografii. Wiszące w jego pokoju obrazy van Gogha i Witkacego to, jak zapewnił książę, oczywiście oryginały – van Gogh, uzyskawszy tutaj na krótko pełną równowagę ducha, co potwierdzają jego niepublikowane listy do brata, postanowił powtórnie namalować kilka ze swoich pejzaży, dodając typowe dla tutejszego krajobrazu elementy, jak na przykład boria – chatki pasterskie, zaś Witkacy z upodobaniem malował portrety wszystkich mieszkańców zamku, upijając się nalewką na miodzie lawendowym, i napisał szkic nieznanej, rzecz jasna, powieści „Zapępienie dziwności” oraz dramat „Metafizyczne zgryźbienie Wątułów” – wszystko dostępne w bibliotece i na ścianach zamkowych komnat.

Po obiedzie, który upłynął na rozmowach o filozofii średniowiecznej i łagodnej polemice o roli szkoły w Chartres dla współczesnej cywilizacji, książę poprosił go, by został na zamku jak długo zechce, ale także, by napisał coś wierszem lub prozą i zostawił jako ślad swojego pobytu – oczywiście groźba śmierci na wypadek ujawnienia dzieła już od lat nie istniała, ale dyskrecja była mile widziana. Zgodził się na to chętnie, tym bardziej, że towarzystwo było wyśmienite – na jednej półce z Witkacym, Kawafisem, Petrarką – kto by odmówił. Zanim przystapił do pracy, odwiedził bibliotekę. Rzeczywiście, rękopisy wydawały się autentyczne, podobnie jak dedykacje na podarowanych książkach. Zrozumiał, że to są prawdziwe skarby rodu Ventoux, o jakich mówiono we wsiach i miasteczkach Prowansji.

Wieczorem zaczął pisać. W końcu wypadało podziękować księciu za zaproszenie, które samo w sobie było wielkim wyróżnieniem. Pierwszy wiersz nosił tytuł „Zamek”. Zadedykował go gospodarzowi, chociaż to strofy osobiste, autobiograficzne i tchnące cudowną arogancją. Ale obaj uwielbiali taką błyskotliwą bufonadę – szczególnie, gdy uderzała w chamów, przebranych za panów. Przeczytał go Piotrowi Wilhelmowi po śniadaniu – książę był zachwycony:

Budowałem swój zamek
na twardej opoce,
wysoko ponad doliną.
Nosiłem gładkie rzeczne kamienie,
czasem ostre głazy z piargów,
by budowla
nie była jednolita.
Praca przyjemna
i niezbyt męcząca.
Szczęśliwy
często siadywałem pod jarzębiną,
podziwiając widok
z mojego szczytu.

Mieszkańcy doliny śmiali się ze mnie.
Nie wierzyli,
że można budować z kamieni,
do tego tak wysoko i samotnie.
Najbardziej szydzili ci,
którzy nie mieli domów,
wtórowali im żyjący w chatach
z błota i gałęzi.
Tym, którzy mieli domy z cegieł,
nie było już do śmiechu.
Mówili jedynie
o wyższości wypalonej gliny
nad kamieniem.
Właściciele bogatych pałaców
patrzyli zazdrośnie,
czy moja budowla
nie przyćmi urodą i mocą
ich siedzib,
wzniesionych zbiorowym wysiłkiem.
Tylko nieliczni panowie
okolicznych zamków
mieli dla mnie uznanie.
Oni znali rzadką sztukę budowy
na szczytach.

Nie minął rok,
a gmach już lśnił w słońcu.
Pierwsi strudzeni wędrowcy
zachodzili w moje progi.
Mówili, że droga do zamku trudna,
ale warto ją było pokonać
dla magicznych wnętrz,
wykutych w skale komnat,
ciepła kominka
i herbaty z rumem.
Widok z wieży
też był godną zapłatą
za wysiłek.
Niektórzy
zostawali na noc,
inni znacznie dłużej.
Już nie byłem całkiem samotny.

Ludzie z doliny
przestali się śmiać.
Mówili tylko z pogardą
o moim zamku i o mnie.
Podobno też,
opowiadali przyjezdnym historię
mojego szaleństwa.
Niektórzy
sprzedawali pamiątki –
małe zameczki
rzeźbione w drewnie.
Wiem to
od prawdziwych wędrowców.

Pewnej nocy miałem sen:
pękła tama w górze doliny,
gniewna woda zmyła lepianki
i zburzyła pałace.
Wszyscy zginęli.
Tylko panowie na zamkach zostali
niewzruszeni.

Kilka dni później
zawitał starzec.
Dziwnie znajomy i krzepki.
Mówił o strasznej powodzi,
która oczyściła dolinę.

– Może teraz zaczną budować
jeśli nie z lepszej materii,
to przynajmniej z głową,
nie na samym brzegu rzeki –
powiedział.
– Szkoda tylko,
że smród trupów tak potworny.

W ciągu kilku następnych dni powstały kolejne wiersze. W sumie napisał ich dwanaście, pod wspólnym tytułem „Liryki Prowansalskie”. Opublikował tylko ten jeden, pozostałe skrywa biblioteka rodu Ventoux.

Każdej nocy na zamku dochodziły go dziwne dźwięki, które początkowo uznał za właściwe dla tak starej budowli, gdzie po strychach i korytarzach hula wiatr. Później podejrzewał o ich wydawanie zwierzęta – liczne tutaj nietoperze, żenety, puchacze i orły. Jednak niektórych odgłosów nie mógł przypisać żadnemu zwierzęciu, przeciągom czy drewnianym podłogom i belkom. W końcu postanowił zapytać księcia zarówno o niepokojące dźwięki, jak i o pochodzenie czaszek na zamkowym dziedzińcu i murach. Ventoux nie wydawał się zaskoczony pytaniem. Odpowiedział, badawczo spoglądając na gościa i mrużąc oczy, że czaszki są prawdziwe, zbierali je jego przodkowie oraz on sam. Pochodzą z pól bitewnych całego świata, począwszy od Carcassone a skończywszy na Bośni. Każda czaszka jest zaksięgowana, ma swój numer, opis i znajduje się na planie, który wisi w gabinecie. Niektórym nawet – jeśli dało się to ustalić – przypisane jest konkretne imię i nazwisko. Za najcenniejsze jednak uważa te, które należały do ważnych albigensów, czarownic i dziewic posądzonych o kontakty seksualne z diabłem. Jest ich stosunkowo niewiele i są w najgorszym stanie, ponieważ do wyjątkowego zniszczenia przyczynił się ogień stosów. Wymagają więc częstej konserwacji, szczególnie po zimie, która na tej wysokości potrafi przynieść mróz a nawet śnieg. Natomiast w kwestii dźwięków zaproponował, że wszystko wyjaśni po kolacji, oczywiście, jeśli gość zobowiąże się do zachowania tajemnicy.

Przed wieczorem udali się do podziemi. Rzeczywiście, jak głosiły prowansalskie opowieści z Montage du Lubéron, korytarze były kręte, oświetlone jak wszystkie przejścia w zamku mdłym światełkiem najsłabszych żarówek. Podczas tej dziesięciominutowej wyprawy poczuł się całkowicie zagubiony i gdyby nie ciekawość i obecność księcia, zawróciłby z przyjemnością. Po kilkunastu krokach zupełnie prostego odcinka skalnego tunelu, dotarli do drzwi, podobnych do drzwi jego pokoju, ale ze znacznie mniej wyrafinowanymi zdobieniami. Po ich otwarciu ukazała się jego oczom sala, w której znajdowały się regały zastawione akwariami. Pływały w nich zanurzone, zapewne w formalinie, najdziwniejsze ludzkie stwory, jakich nigdy by nie wymyślił, istne humanoidalne potwory, zdegenerowane monstra, jednookie, pozbawione kończyn lub mające ich nadmiar, dwugłowe, garbate i pokryte guzami, gęsto owłosione lub posiadające sześć piersi. Wszelkie ponure niedoskonałości, ewidentne pomyłki Stwórcy i Natury znalazły się tutaj, jako kolejna, tym razem naprawdę potworna kolekcja rodu Ventoux. Pomiędzy regałami uwijał się garbaty lokaj, który go tydzień temu zaprowadził do pokoju, podobny zresztą do pozostałej służby, wyglądającej jak jednojajowe pięcioraczki. Przeszli przez to potworne panoptikum i dotarli do kolejnych drzwi, za którymi była wmurowana krata i znajdował się przytulnie urządzony pokój z niedużym oknem wychodzącym gdzieś na południe lub południowy zachód, jak zdążył się zorientować po kierunku światła i kolorach wieczornego nieba. Na łóżku ktoś leżał. Na ich widok podnióśł się leniwie. Było to monstrum, podobne do jednego z tych zanurzonych w akwariach, ale żywe. Niedużego wzrostu, z łysą, pokrytą olbrzymimi guzami czaszką, szpiczastymi uszami, wyrażnym garbem, szponiastymi dłoniami i zdeformowaną twarzą, obdarzony wyjątkowo potężnymi organami płciowymi, zaznaczającymi się pod spodniami. Potwór podszedł do nich, powąchał przez kratę, coś wymamrotał i wrócił do łóżka. Dopiero teraz książę zaczął wyjaśniać, że kolekcję tych dziwacznych okazów stworzył jego dziadek, na którego zlecenie na całym świecie wyszukiwano zdegenerowane ludzkie formy, zabijano i przysyłano do zamku jako eksponaty zoologiczne. Z kolei ojciec, Filip Wilhelm, zdobył kilka żywych egzemplarzy humanoidów w różnym wieku i hodował je tutaj, prowadząc nad nimi badania i próbując dociec przyczyny tak straszliwych deformacji. Jednocześnie usiłował rozwinąć ich możliwości intelektualne, ale te najbardziej pojętne z istot były w stanie co najwyżej pisać nowoczesną poezję i uprawiać malarstwo abstrakcyjne. Początkowo żyły krótko, od niemowlęctwa do śmierci około dwudziestu – trzydziestu lat, z czasem jednak, wraz z postępem farmacji coraz dłużej, nawet do czterdziestu kilku, jak ten, Marcel, ostatnia zdobycz Filipa Wilhelma. Gdy umierały, robiono im sekcje, badano narządy, zaszywano i zanurzano w formalinie. Książę długo nie wiedział o tym procederze, chociaż mieszkał tutaj jako dziecko, kilkanaście metrów nad nimi. Powiedział mu o wszystkim ojciec, dopiero na łożu śmierci, i nakazał, by poświęcił się sześciorgu spotworniałym istotom, zamkniętym w głęboko wykutych w skale i trudno dostępnych zamkowych celach. Wtedy też przyznał się Piotrowi Wilhelmowi, że sam zrzucił ze schodów jego matkę i dobił ją pogrzebaczem – zrobił to, ponieważ uparła się, że amputuje jego synowi szóste palce, na co jako Ventoux nie mógł się zgodzić za żadną cenę. Piotr, poznawszy już wszystkie mroczne rodzinne tajemnice, postanowił rozstać się ze swoją narzeczoną, Marią Camarès, by jej nie narażać na życie w nieustającym koszmarze, i całkowicie porzucił myśl o posiadaniu potomka, uznając, że powoływanie do życia kolejnego Ventoux byłoby krokiem nieodpowiedzialnym, i że najlepszym rozwiązaniem będzie poświęcenie się opuszczonym przez Boga nieszczęśnikom oraz sztuce. Wtedy to zrozpaczona Maria, nieświadoma przyczyn jego decyzji, wstąpiła do klasztoru w Vence, a on przez lata zajmował się poezją i wymierającymi powoli podopiecznymi, z których do tej pory został tylko Marcel, czterdziestopięcioletni i bardzo agresywny okaz. Jego to słyszeli mieszkańcy okolicznych miasteczek, uważając, że to duchy pomordowanych na zamku heretyków wołające o modlitwę.

Rankiem pożegnał się z księciem i wyjechał, zostawiwszy przepisane na czysto „Liryki Prowansalskie”, w tym ostatni, chyba najlepszy ze wszystkich, pisany nocą po wizycie w podziemiach, zatytułowany „Lawendowe pola”. Zadedykował te wiersze Piotrowi i Marii. Po kilku miesiącach dostał od księcia list z informacją, że Marcel zmarł. Rok później całą Prowansję obiegła wieść, że ostatni Ventoux nie żyje – jego ciało znaleziono w zamkowej wieży. Pozbawione szóstych palców leżało w miejscu, gdzie zginęła Teresa de Montfort. Przyczyn śmierci nie ustalono. W testamencie zostawił wszystko siostrom z klasztoru w Vence. Przełożona sióstr, Maria Camarès, przyjęła dar z wdzięcznością.


Opowiadanie jest rozdziałem powieści Ogólna teoria jesieni, Editions Sur Ner, 2010.

Pogranicza: Mariusz Bober JESIENNE RYTUAŁY - ROZLICZANIE Z CZASEM


W odległości 2 metrów od mojego wzroku leży sterta książek. Wiele z nich od przyjaciół. Piszą przypadkowo lub zawodowo. Tych co zawodowo niewielu. Ten kto pisze, uważa, że zalicza się do określonej kasty. Wielu z tych książek nie przeczytałem. Wielu autorom nie zrobiłem dobrze. Jesteśmy super egoistami. Dlatego osamotnieni? Ale nie samotni!

Popatrzyłem na tą stertę książek i własnych zapisków i dociera do mnie, że jest już inaczej. Ten szczenięcy wzrok i podniecanie się na widok książek w witrynach sklepowych. Stoimy śliniąc się przy nich! Kiedyś tutaj stała będzie moja! Czasy się zmieniły. To patrzenie przez szybę jest zdecydowanie bardziej oschłe. Możliwe, że jedno z nielicznych nasyceń to liczba procedur jaką należy przejść nim stanie się szczęśliwym super egoistą. W mojej piwnicy leży ponad 1000 egzemplarzy pewnego pisma literackiego. Nawet nie próbuję rozdawać go za darmo.

Po tych kilku latach powinienem siedzieć z jarzącym się petem i gapić w okno jakieś przytulnej kawiarni. Powinienem w niej coś skrobać ołówkiem może nawet nie udając super egoisty.

Na skroni pojawiły się już pierwsze zmarszczki. Ale 19-sto latki dają mi 25 lat. Jeszcze chodliwy towar. Dobrze, że się mylą. W C.V. nie wpisuję już kolejnych algorytmów doświadczenia bo mówią by ograniczyć swoje życie tylko do dwóch stron. Reszta Twojego życia nikogo nie obchodzi. Przestałem też chodzić w tureckich obciachowych swetrach. Ale tureckie sweterki mogą pamiętać jedynie wybrańcy. Żyjemy obecnie w epoce w której szuka się wybrańców, którzy będą ratować planetę - od najazdu nas samych. Choć mówią, że pewna cześć kosmitów jest wredna to ta lepsza patrzy na nas z politowaniem. I tak trwa ta ludzka krucjata. Jedni niszczą inni budują. Z dwojga złego zawsze jest co robić.

Jeszcze tych kilka lat temu istniało namaszczenie. Wkładałem białą koszulę i myłem nogi. Przed pisaniem. Dzisiaj powaliłem się w dresie. Możliwe, że z Chin!

Jesienią moje myśli zwykle stawały się brunatne. Nie piję burgunda. Tylko z metalizowanego kubka herbatę z cytryną. Lekkie przeziębienie. Chyba. Od czasu do czasu wybieram się w podróże tzw. astralne. Nie jeżdżę Inter City. Nigdy nie wiadomo, czy rozkład jazdy aktualny. Pociąg astralny zabiera mnie tam gdzie chce. Na życzenie do bezpowrotnego czasu kiedy to wałęsałem się w czarnej bawełnianej kurtce. Przetrwała tyle lat. Ten sentyment do rzeczy dobrych. Do rzeczy dobrej jakości.

Mam wrażenie, że pokolenie przedinternetowe i iPhonowe to zupełnie inna historia. Chodziło się na pocztę i pani wkładała w dziurkę. Kabelki, by zamówić rozmowę. Nie zawsze udawało się za pierwszym razem. Kto by tam wiedział za pierwszym razem. Listy do przyjaciół pisało się nawet kilka godzin. Dzisiaj zdania listów czy wiadomości to skrawek pamięci o tym co miało jakość. Piszę nadal wiecznym piórem.

Może za jakiś czas pochylę się z burgundem, (którego nigdy nie piję, będzie pierwszy raz) nad fortepianem. Przestanę się rozczulać nad ósemkami i zagram kilka piosenek. Z dali będzie sączył się biały reflektor. Na instrumencie kieliszek.

Po chwili wstajesz. Pewnym krokiem zbliżasz się do onieśmielonej kobiety. Patrzysz jej w oczy i mówisz. Wejdę w Twoje życie na zawsze. Wiem, że to Ty.

Scenarzysta tego dnia nie zadzwonił. Choć wstępnie spodobał mu się pomysł. Wcześniej wspominał, że takie scenariusze zdarzają się tylko w filmach. Rzadko w życiu. Niech nam złudzenie pozostanie – przytaknęliśmy.

My super egoiści, Ci najlepsi, nie poddają się w znoju i swoich marzeniach. Bo przecież jak, skrzydeł się pozbyć? Śmiertelniku! Kiedy idziesz ulicą może zastanawiasz się czy człowiek, który właśnie Cię mija ma jeszcze jakieś marzenia. To straszne! Nie pytaj! Bo powie, żeś wariat. Narkoman albo co. Nawet kiedy nie pytasz wiesz, że nie mają skrzydeł. Naprawdę ich szkoda. W sandałach też mało kto chodzi. Zawsze to lżej.

Chwyciłem za ciężką rdzawą klamkę. Uchyliłem bramkę. Wszedłem po wielu latach w podwórko na Starym Mieście. Stolica kraju. Poczułem się obco. To już zupełnie inny czas.

Postanowiłem jednak zabawić się w barbarzyńcę. Znalazłem w ziemi przyrdzewiały gwóźdź.

Wydrapałem na czerwonej cegle kilka wersów tego expose. Na dole e-mail. Do tego celu założyłem specjalnie chronioną skrzynkę. W razie jakby co. W razie jakby zamiar barbarzyńcy okazał się zgubny w skutkach.

Na skrzyżowaniu ktoś wpada pod samochód. Na szczęście myśl technologiczna projektantów zapobiegła tragedii. Dziewczyna najadła się strachu. Kierowca też, przejechał prawie miłość. A mogło być inaczej.

[…]

Jeśli kiedyś spojrzysz na swoje życie i wyda Ci się, że wiele rzeczy jest już przegranych i rdza sypie się z Twojego serca nie trać skrzydeł. To Twoje marzenia!

Esej: Dariusz Pawlicki O PRZEMIESZCZANIU SIĘ NA WŁASNYCH NOGACH I ŚWIATA POZNAWANIU


Co jest pod nogami, na to nikt nie patrzy;
śledzą okolice nieba.


Marcus Tullius Cyceron

Nie pamiętam dokładnie poglądu wyrażonego przez Edwarda Stachurę na temat najlepszego sposobu na przyglądanie się światu, poznawanie jego. Ale myśl w nim zawarta była taka, że najlepiej jest to czynić, po pierwsze, wędrując, a po drugie, winno się to odbywać boso.

Zgadzam się ze Stachurą, że wędrowanie jest o niebo lepszym sposobem na to, niż jazda pociągiem, autobusem bądź samochodem osobowym; szczególnie wtedy, gdy jest się maszynistą, albo kierowcą. A o dwa nieba – od lotu samolotem. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mam ich również jeśli chodzi o pokonywanie odległości konno czy na rowerze. W porównaniu z dwoma ostatnimi przypadkami, wędrowiec także będzie tym, który więcej dowie się o miejscach przemierzanych. To, że jeździec lub rowerzysta, nie wpominając o osobach przemieszczających się pojazdami mechanicznymi różnych rodzajów, przemierzy w tym samym czasie zdecydowanie dłuższą trasę niż piechur, jest bez znaczenia jeśli brać pod uwagę efekty „przyglądania się światu” (będzie o tym jeszcze mowa). Lecz turysta siedzący w siodle bądź na siodełku zobaczy nieporównanie więcej niż wtedy, gdy za oknami będzie widzieć jedynie poszczególne elementy krajobrazu, zresztą szybko znikające z pola widzenia. Gdy będzie pędził w jakimś pojeździe dwuśladowym to, co zapamięta ograniczy się bowiem do tych składników mijanej okolicy, które będą najokazalsze. Przyglądnięcie się innym, czyli tym tak naprawdę dominującym, bo najcharakterystyczniejszym, po prostu nie będzie możliwe. Tak jak umknie uwadze wszystko to, do czego odnotowania potrzebne są inne zmysły.

Obrazy utrwalone w czasie lotu samolotem, jeśli chodzi o świat rozpościerający się za oknami, są żałośnie ubogie: nocne niebo usiane bądź nie gwiazdami, plus księżyc; dzienne niebo upstrzone chmurami lub bezchmurne; do tego zarysy lądów w dole, albo warstwa chmur przesłaniających je. To znaczy wszystko to, co poza konturami wysp, bądź kontynentów, i tak dane jest obserwować piechurowi, jeźdźcowi, rowerzyście, pasażerowi pociągu, autobusu, samochodu osobowego. To że chmury będą oni zawsze obserwować z dołu, a nie z góry, jest mało istotne.

Długie loty długo były mało popularne. I to nie tylko ze względu na ich cenę, ale chyba też ze względu na istotny problem: czym zająć się w podróży, gdy nie ma, dosłownie, na co patrzeć za oknem? Bo jak długo można spać (zresztą wielu nie może spać w czasie podróży, szczególnie podniebnej), czytać książki, oglądać kolorowe czasopisma, rozmawiać (jeśli w ogóle jest ktoś siedzący obok, chętny do konwersacji). Możliwość indywidualnego odtwarzania muzyki i słuchania radia, a przede wszystkim oglądania filmów na pokładzie samolotu, spowodowała (obok obniżenia cen przez przwoźników), że znacznie więcej osób zaczęło odbywać długie loty. I to nie tylko ponad jednym oceanem, z jednego kontynentu na drugi.

Pokonując odległości pieszo, ma się o wiele więcej okazji do wpadania w zachwyt, niż gdy korzysta się ze środków transportu. Chyba że jest się jedną z tych osób, u których podziw mogą wywołać jedynie wielkie obiekty, do tego sławne, jak chociażby Wieża Eiffla, Wielki Kanion rzeki Kolorado, Bazylika św. Piotra. A które pogardliwym prychnięciem skwitują mijany łan zboża. Uznają to bowiem za coś banalnego, codziennego, niewartego choćby chwili uwagi, zastanowienia, refleksji. Tak, dla takich osób czas poświęcony obiektom wspomnianego rodzaju, zawsze będzie czasem straconym.

W dzienniku Z podróżnej sakwy Matsuo Bashô, mistrz klasycznego haiku, na temat wędrowania wyraził się następująco:

„Przedkładam marsz spokojny nad jazdę powozem (...). Mogę zatrzymać się w drodze tam, gdzie zapragnę i kiedy chcę – odejść (...)”.

Na temat skłonności do wędrowania Bashô (można o nim wręcz mówić: włóczykij) Mikołaj Melanowicz[1] napisał:

„Za przykładem swych mistrzów, poetów chińskich: Li Po i Tu Fu, oraz japońskich: Saigyô i Sôgi dużo czasu poświęcił wędrówkom po kraju – obserwacje z podróży notował w postaci szkiców prozą i strof poetyckich haiku”.

Henry D. Thoreau, autor niezmiennie skłaniającego mnie do przemyśleń Waldenu, czyli życia w lesie[2], również był za przemieszczaniem się na własnych nogach. W jego przypadku, argumentem za tym, aby tak czynić, obok czerpania przyjemności z samego wędrowania, były finanse. Aby odbyć podróż jakimś środkiem lokomocji, trzeba bowiem ileś godzin przepracować. Natomiast Thoreau uważał, że zamiast przystępować do pracy, lepiej od razu wyruszyć pieszo. Może bowiem okazać się, że wędrowiec przybędzie do celu wcześniej, niż ten, który będzie podróżował pociągiem, albo dyliżansem (w naszych czasach – samochodem, pociągiem). Dlatego w Waldenie znajduje się poniższe zdanie:

„Przekonałem się, że najszybciej podróżuje się pieszo”.

Deklarując na samym wstępie, że zgadzam się ze zdaniem Edwarda Stachury, natychmiast poczyniłem zastrzeżenie, że o „przyglądaniu się światu” będzie jeszcze mowa. Nie chciałem bowiem nazbyt szybko zdradzić na czym, moim zdaniem, owo przyglądanie się winno polegać. Teraz jednak przyszła pora na rozpisanie się na temat pozytywnych stron wędrowania połączonego z poznawaniem otoczenia. A będzie ono najlepszym na to sposobem, gdy będzie urozmaicone, mającymi miejsce, co pewien czas, postojami. Ich częstotliwość i długość winna zależeć od nasycenia otoczenia szczegółami budzącymi zainteresowanie wędrowców. Można w tej sytuacji mówić wręcz o wędrujących obserwatorach.

Rzecz jasna dla dokonania krótkotrwałej obserwacji, wystarczy przystanąć. Jednak jeśli będzie dłuższa, dobrze jest usiąść. I najlepiej, gdy będzie to połączone z wygodą. Wyrażę w tym miejscu pogląd, że dobre warunki towarzyszące obserwowaniu, są ze wszech miar wskazane, a nawet pożądane; niezależnie od tego czy się stoi, czy siedzi. Wówczas to, nie będąc rozpraszanym przez efekty wynikające ze sztywnienia mięśni nóg bądź pośladków, można uważnie przypatrywać się dookolnemu krajobrazowi. Dzięki temu stanie się możliwe, po pewnym czasie, wyłuskanie z otoczenia poszczególnych szczegółów, dotąd niewyodrębnionych, chociażby rzędu odległych drzew mogących sygnalizować obecność rzeki, a także jej przebieg. Dalszym krokiem może będzie podjęcie próby określenia, jakiego gatunku są to drzewa. Istnieje w takiej sytuacji także możliwość rozłożenia planu bądź mapy dla rozstrzygnięcia pojawiających się wątpliwości czy drzewa te, aby na pewno rosną nad rzeką, a nie wzdłuż drogi.

Niewątpliwą zaletą takiego sposobu przyglądania się, łączącego wędrowanie z, że tak powiem, przesiadywaniem, jest to, iż bezproblemowo łączy on prowadzenie obserwacji z odpoczynkiem. Choć kryje się w tym sposobie pewne niebezpieczeństwo: od któregoś „posiedzenia”, niektórzy wędrowcy mogą mieć narastające problemy ze wstawaniem i ruszaniem w dalszą drogę. Ale być może dzięki temu ich obserwacje będą jeszcze bardziej szczegółowe; dokonane już nie w makro-, ale w mikroskali. Przedmiotem takich pogłębionych dociekań obserwacyjnych mogą stać się np. małe ptaki (nie tylko, na przykład, okazałe myszołowy krążące nad polami) i owady. Przyglądanie się im zostanie wzbogacone przez efekty dźwiękowe w postaci zróżnicowanych treli skrzydlatych śpiewaków, jak i rozmaitych dźwięków wydawanych przez owady: cykań, bzykań, brzęczeń, buczeń itd.

Siedząc, podobnie zresztą jak idąc (podczas jazdy każdym mechanicznym środkiem transportu, będzie to ograniczone), ma się także bezpośredni kontakt z zapachami: zarówno tymi naturalnymi jak i będącymi efektem działalności człowieka. I będą to zapachy miejsc, przez które akurat będzie się szło, jak i te przyniesione przez wiatr. One zaś, uzupełniając wzrokowe i dźwiękowe spostrzeżenia, złożą się na, w miarę, pełny obraz konkretnego punktu na Ziemi; w miarę, gdyż nigdy nie będzie on kompletny. Ów obraz wędrowiec „poniesie” dalej. Niewątpliwie trwałość takiego wspomnienia z wędrówki, będzie zależeć, choć nie tylko, od ilości i wnikliwości poczynionych spostrzeżeń. Lecz najczęściej będzie tak, iż przesłonią je te późniejsze. I to tylko dlatego, że będą świeższe.

Nie twierdzę jednak, ani mi to w głowie, że przerwy przeznaczone na siedzenie, winny być wyłącznie poświęcone odkrywaniu, dostrzeganiu itd. Bo czyż nie warto tego czasu również przeznaczyć na, po prostu, przyglądanie się pięknu otoczenia: wzgórzom zwieńczonym grupkami drzew, piaszczystym drogom wijącym się wśród pól, ścianie starego lasu itd. To delektowanie się pięknem okolicy, może zawierać w sobie coś, co jak najbardziej jest wskazane: uczucie przyjemności doznawane z powodu tego, że jest się teraz i tu. Byłoby zresztą idealnym rozwiązaniem, gdyby zadowolenie towarzyszyło nie tylko obserwacjom, ale i wędrowaniu. Przyglądanie się niech jednak nie trwa długo. W przeciwnym bowiem razie przejdzie niezauważenie w gapienie się, czyli niedostrzeganie, tak naprawdę niczego.

W tym miejscu przytoczę wypowiedź Wojciecha Dudzika[3]:

„Widok to nie to samo, co pejzaż albo krajobraz, chociaż często jest z nimi mylnie utożsamiany. Pejzaż albo krajobraz istnieje, żeby tak powiedzieć, obiektywnie: po prostu jest niczym obraz. Dlatego można go namalować albo sfotografować i tak utrwalony powiesić na ścianie. Widok zaś trzeba widzieć, zobaczyć, przyglądać mu się przez chwilę, zapamiętać, odczuć. Widok – tak jak teatr, jak widowisko – stwarzają dopiero oczy odbiorcy; nie istnieje dopóty, dopóki go ktoś nie zobaczy. I odwrotnie : ginie, gdy odwrócimy wzrok. Widok to dzieło człowieka. Sfotografowany ma zaś tyle samo wspólnego z owym dziełem, co fotos teatralny z przedstawieniem”.


*


Teraz z kolei nadeszła pora, aby ustosunkować się do drugiego punktu, przytoczonej przeze mnie z pamięci, wypowiedzi E. Stachury. To znaczy do, wnioskowanego przez niego, odbywania wędrówek boso. Autor Siekierezady tak czynił. Może nie stale i nie na długich dystansach, ale nie były to wyjątkowe zdarzenia.

Idąc bez obuwia dozna się niewątpliwie dodatkowych wrażeń. Lecz nie chodzi o te, których doświadczy każdy nienawykły do chodzenia bez obuwia. Wrażliwe, wręcz „przewrażliwione” stopy, wymogą bowiem na sobie uwagę, która zdominuje wszystko inne. Natomiast jeśli rzecz będzie dotyczyła zaprawionego bosonogiego piechura, to we wspomnienia z odbytej wędrówki, wplatać on będzie informacje np. o temperaturze podłoża, po którym szedł, jego fakturze, jak i wrażenia z przechodzenia przez bagno, albo rżysko. À propos rżyska, to nie wyobrażam sobie odbycia po nim choćby krótkotrwałego spaceru, bez kilkakrotnych (minimum) treningów, które uczyniłyby spody stóp nieco bardziej zaprawionymi do znoszenia takich niewygód.

Jest jednak poważna przeszkoda w chodzeniu obecnie bez obuwia, przynajmniej w naszej części Świata, gdzie jeszcze niedawno nie należało do rzadkości używanie butów jedynie zimą, albo podczas wizyty w kościele. Edward Stachura, zmarły w 1979 r., miał jeszcze to szczęście, że żył w epoce (nie tak przecież odległej), gdy przemierzanie boso dróg, nawet tych głównych, nie wspominając już o polnych i leśnych, nie wiązało się z rychłym pokaleczeniem najpierw jednej bądź równocześnie obu stóp. Od czasu, gdy on wędrował w ten sposób ostatni raz, proces pokrycia naszego otoczenia odłamkami szklanymi i metalowymi, rozmaitej wielkości, przybrał katastrofalne rozmiary. I nadal postępuje.



*


Wędrowanie kojarzy się, chyba w powszechnym odczuciu, z przemierzaniem pól, łąk, lasów. Choć przejście przez wieś bądź wsie, może stanowić pożądany składnik takiej wędrówki. I to nie tylko ze względów aprowizacyjnych. Nie można bowiem wykluczyć i tego, że taka wizyta zostanie spożytkowana na przyglądnięcie się wiejskiemu życiu.

Na trasie wędrówki może pojawić się też miasteczko, albo małe miasto (powiedzmy, takie do sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców). Większe bowiem, nie wspominając o aglomeracji, może stanowić, sam w sobie, cel wędrówki. Z tym, że w wypadku terenów miejskich, poruszanie się bez obuwia będzie jeszcze mniej prawdopodobne. I to nie tylko ze względu na zwielokrotnione niebezpieczeństwo zranienia stóp, ale także na zwyczaje panujące w mieście, gdzie boso się nie chodzi (nie inaczej, zresztą było za życia E. Stachury).



*


W tym miejscu nieco odbiegnę od głównego tematu niniejszego szkicu, którym, przypomnę, jest pochwała wędrowania przerywanego, następującymi w zależności od potrzeb, „posiedzeniami” dla spokojnego przyjrzenia się otoczeniu. A odbiegnę od owego tematu dla zwrócenia uwagi na...

Żyjemy w czasach, gdy jednym z podstawowych elementów wyposażenia osób podróżujących, nie tylko tych udających się na urlop, jest odpowiedni przewodnik. Bardzo prawdopodobne jest, że, przykładowo, biznesmen amerykański udający się w interesach na dzień do Holandii, wrzuci do torby opasły, ale zgrabnego formatu przewodnik zatytułowany Amsterdam. Bo a nuż, między jednym a drugim spotkaniem biznesowym, znajdzie pół godziny i zajrzy do Rijksmuseum, aby obejrzeć kolekcję obrazów Rembrandta. A o tej ekspozycji dowiedział się z ostatniego weekendowego wydania „The New York Timesa”.

Adam Zagajewski w szkicu Koniec wakacji na powyższy temat pisze zabawnie o „(...) popularnych przewodnikach, z którymi turyści (...), kroczą przez Europę jak ślepcy z laską (...)”.

Trafne jest to porównanie turysty z przewodnikiem w garści do niewidomego wyposażonego w laskę. Bo czyż korzystanie z encyklopedycznych wręcz informacji, nie jest rodzajem ślepoty – niepatrzeniem, niedostrzeganiem tych elementów, które nie doznały swoistej nobilitacji w postaci odnotowania w książkach przebogato ilustrowanych (i nie tylko w nich). Zresztą kontakt z jakimś obiektem, nieważne czy wspomnianym w przewodnikach, czy też nie, gdy już do niego dochodzi, bardzo często sprowadza się tylko do popatrzenia na niego. Nie ma to jednak, jak zostało już zaznaczone, nic wspólnego z widzeniem. To znaczy z indywidualnym przeżyciem spotkania, którym może być, a jakże, „spotkanie” z budynkiem. Uczestnicy wycieczek zbiorowych, na takie przeżycia nie mają szans. Tak jak i ci indywidualni turyści reprezentujący typ „ślepca z laską” - na „patrzenie” czeka bowiem następny obiekt znajdujący się w wykazie Cuda Świata. Jest on tak ważny, że należy go Koniecznie „zaliczyć”, aby potem móc o nim wspomnieć w towarzystwie. Tymczasem już kilka wieków temu Claudio Monteverdi zauważył (wprawdzie na myśli miał przede wszystkim komponowanie utworów muzycznych):

„szybko i dobrze niezbyt pasują do siebie”.

O tej sprawie wspomina też w Drodze do Sieny[4] Marek Zagańczyk. Czyni to przy okazji rozważań na temat piękna, którego poszukiwanie towarzyszy przyglądaniu się Światu. A pisze o tym m. in., że ono „nie znosi pośpiechu, omija umysły zmęczone (...). Rozczarowanie i znużenie spada najczęściej na niecierpliwych wędrowców”. Dodaje też, iż „dobrze jest przynajmniej na chwilę porzucić kłopoty, zwolnić codzienny rytm, szukać skupienia”.

Tłumy nosicieli przewodników, poruszających się w szybkim tempie, pomijają wszystko to, co znajduje się pomiędzy obiektami „jak najbardziej godnymi uwagi”. A owo „wszystko” jest równie ważne, gdyż współtworzy charakter, klimat jakiegoś miasta, jakiejś krainy. To zupełnie tak, jak ktoś, kto spędził dwa tygodnie, przykładowo, na Seszelach, a dokładnie - na zalanej słońcem plaży rozciągającej się tuż obok hotelu. Po powrocie do miejsca zamieszkania, w jego wspomnieniach zostanie tylko plaża (nasłonecznienie i rodzaj piasku) i hotel (wyposażenie i poziom obsługi). Bo o innych wrażeniach, w takiej sytuacji nie może być mowy; już dawno zauważono, że z pustego i Salomon nie naleje.



*


Poznawanie Świata na własnych nogach, urozmaicone przyglądaniem się jemu na siedząco, może też polegać na zaznajamianiu się, ale gruntownym, z miejscem, które... zamieszkuje się (owo miejsce też jest Światem). Ten sposób nie jest obecnie w modzie.


Doskonałym przykładem takiego właśnie podejścia do sprawy, jest przywoływany już w tym tekście H. D. Thoreau, który na wspomniany temat napisał:

„Podróżowałem po Concord” (za jego życia miasteczko, nie liczyło nawet dwóch tysięcy mieszkańców). W ten lapidarny sposób wyraził brak potrzeby poznawania odległych krain, ich zaliczania. A to w przypadku bardzo wielu ludzi, żyjących na przełomie XX i XXI wieku, stało się wręcz koniecznością. Czego skutkiem po pewnym czasie jest zlewanie się w jeden obraz wielu wspomnień.

Najpewniej gdyby Thorau pojawił się ponownie na Ziemi, i to teraz, także nie czułby wspomnianej potrzeby. Poznawanie Świata w przypadku owego transcendentalisty przybrało diametralnie inną postacią. Było to bowiem zaznajamianie się, niemal, metr po metrze z rodzinną miejscowością i jej otoczeniem: z mieszkańcami, farmami, drzewami, jeziorami (nie tylko ze sławnym później Waldenem), śladami po dawnych domostwach, opisywanie ścieżek i dróg, wspominanie zdarzeń z bliższej i dalszej przeszłości, obserwowanie zmian w przyrodzie... A wszystkie te elementy pojawiały się potem na stronach jego esejów.

Tego typu poznawanie jest niespieszne, rozłożone na wiele lat. Dlatego jest gruntowne. I może następować w ramach normalnych, codziennych zajęć. Nie trzeba nań urlopów. O mającym często miejsce nie zauważaniu tego, co ma się pod przysłowiowym nosem, wspomina Edward Estlin Cummings w wierszu bez tytułu:

jeśli szukasz prawd

nie wkraczaj na trakt
trakty wiodą ku

a prawda jest tu[5]

Takie zaznajamianie się ze Światem dosłownie najbliższym, reprezentuje także Charles Reznikoff. Ów poeta, przez zdecydowaną większość życia związany z Nowym Jorkiem (przede wszystkim z Manhattanem), codziennie odbywał po nim kilkukilometrowe wędrówki. I to w czasie ich trwania powstała większość jego prostych, bardzo charakterystycznych wierszy. A jeśli nie one same, to pomysły na nie. Poniższy jest tego przykładem:

[Wokół rozkopów]

Wokół rozkopów
przysiadła chmara jasnoczerwonych
lamp[6].

Gdy Charles Reznikoff zaczął cieszyć się pewnym uznaniem, rząd Izraela zaprosił go do odwiedzenia ojczyzny jego przodków. Poeta z zaproszenia jednak nie skorzystał. Władzom izraelskim podobno odpowiedział, że to dlatego, iż jeszcze nie dość dobrze poznał Central Park. Jeśli miałaby to być tylko anegdota, to został w niej trafnie oddany stosunek Reznikoffa do ukochanego, rodzinnego[7] miasta. I mimo, że był poetyckim kronikarzem nowojorskiego, miejskiego życia, wiele go łączy z żyjącym trzy wieki wcześniej, wspomnianym Matsuo Bashô. Obaj byli bowiem wędrującymi (dosłownie) poetami, tyle że jeden poruszał się ulicami, a drugi polnymi i leśnymi drogami bądź ścieżkami.



*

To co wyniesiemy z pieszej wycieczki, zależeć będzie w znacznej mierze od naszej spostrzegawczości i, w tym samym stopniu, wrażliwości. Ważną w tym rolę odegra także nasza wiedza, zainteresowania. Bo przecież obserwacje poczynione z tego samego punktu w terenie, i w tym samym czasie, będą z pewnością różniły się, w zależności od tego, kto ich dokona. Czy będzie to artysta malarz, historyk zajmujący się dziejami przemysłu czy robotnik budowlany. Najprawdopodobniej każdy z nich dostrzeże coś, na co drugi nie zwróci uwagi, jedynie muśnie wzrokiem. A jeśli nawet jego uwaga skupi się na nim na dłużej, to i tak jej owocem nie stanie się jakaś refleksja. I chyba to właśnie miał na myśli poeta i eseista Czesław Miłosz pisząc:

„Jaki jesteś, tak i widzisz;” a co malarz Władysław Strzemiński wyraził równie zwięźle:

„Widzimy to, co wiemy”. Malarz, rysownik i grafik Andrzej Strumiłło, uczeń tegoż Strzemińskiego, podsumował to równie lakonicznie:

„Tyle słyszymy, ile mamy w sobie”.




Przypisy:

[1] Haiku, wstęp M. Melanowicz, Wrocław: Ossolineum, 1983.
[2] H. D. Thoreau, Walden czyli życie w lesie, tłum. H. Cieplińska, Warszawa: PIW, 1991.
[3] W. Dudzik: „Schöne Aussichten”. Wstęp do antropologii widoku. Twórczość, 6/2005.
[4] M. Zagańczyk, Droga do Sieny, Warszawa: Fundacja Zeszytów Literackich, 2005.
[5] tł. Stanisław Barańczak.
[6] tł. Piotr Sommer.
[7] Charles Reznikoff urodził się w 1892 r. na Broooklynie, który wówczas był odrębnym miastem (do Nowego Jorku został przyłączony w 1898 r.).


Esej: Katarzyna Karczmarz OD PERCEPCJI DO WYOBRAŹNI


A ono sobie ani ziarnkiem, ani piasku.
Wisława Szymborska


Dzięki przyzwyczajeniom wyniesionym z życia sprowadzam fotografię zazwyczaj do roli świadka rejestrującego wydarzenia wynikające wprost z istoty upływającego czasu. Gdy patrzę na obraz fotograficzny, widzę bezpośrednio to, co jest przedmiotem przedstawienia. Np. butelka, pomimo że widzę ją tylko jako specyficzną kopię oryginału, wciąż służy do tego aby z niej pić, koszyk do tego, by coś w nim noszono, a łopatą zwykle kopie się grządki w ogrodzie... Można w tym miejscu trywialnie stwierdzić, że jako medium fotografia jest niemal przezroczysta, tak jakby ograniczała się do roli posłańca pomiędzy rzeczywistością a odbiorcą obrazu. To zaś jest kardynalną i fascynującą cechą fotografii.

Sfotografować rzecz, to także znaczy stworzyć obraz, a więc powołać do życia coś nowego, coś co poza śladem rzeczywistości posiada również własną autonomię. Kiedy patrzę na fotografię przyjmując z beztroską przyjemnością prawdę przedstawienia, po chwili uzmysławiam sobie obecność specyfiki samego obrazu. Jego struktura estetyczna stanowi bowiem również o znaczeniu całości, które nie kończy się tylko na relacji o tym co przedstawione treściowo.

Obiekty banalne Tomasza Sobieraja skłaniają do postawienia pytań o te właśnie dwa aspekty fotografii: o prawdę samych przedmiotów – banalnych obiektów, jak nazywa je autor, jak i o znaczenie obrazu fotograficznego jako takiego. Pytając o naturę obiektów banalnych zastanawiam się, czym są w istocie owe karafki, puszki, fotele, sedes i inne sfotografowane przedmioty? Na ile są jedynie cywilizacyjnymi odpadkami, pozbawionymi swoich pierwotnych funkcji rzeczami, zdegradowanymi do roli śmieci? Patrząc poprzez fotografię przypomina mi się nieodparcie wiersz Wisławy Szymborskiej, który w sposób esencjonalny wyraża prostą prawdę tych przedmiotów:

Zwiemy je ziarnkiem piasku.
A ono sobie ani ziarnkiem, ani piasku.
Obywa się bez nazwy
ogólnej, szczególnej,
przelotnej, trwałej,
mylnej czy właściwej. [1]

Człowiek często mieni się władcą wyznaczającym granice tożsamości rzeczy, podczas gdy jedyne co mu się udaje, to wyznaczyć granice własnego postrzegania. I tak, bezużyteczność obiektów banalnych jest zasadna wyłącznie z perspektywy ich kulturowej użyteczności. Powstaje obieg zamknięty: wytworzone w kulturze przedmioty istnieją wyłącznie w zakresie swoich funkcji i znikają, gdy ta wyczerpuje się, gdyż sposób myślenia o nich – także będący wytworem kultury – oparty jest o pragmatykę. Tomasz Sobieraj poddaje w wątpliwość tę konwencję, pytając swoim cyklem fotografii o naturę rzeczy samych w sobie, będących poza ich kulturowym przeznaczeniem. Ostatnie wersy wiersza Szymborskiej zdają się to potwierdzać:

Czas przebiegł jak posłaniec z pilną wiadomością.
Ale to tylko nasze porównanie.
Zmyślona postać, wmówiony jej pośpiech,
a wiadomość nieludzka.

Inne pytanie, jakie stawiam sobie patrząc na Obiekty banalne Tomasza Sobieraja, dotyczy samej struktury obrazu. Co decyduje o tym, że fotografia staje się czymś więcej niż tylko posłańcem rzeczywistości? Aby właściwości obrazu mogły swobodnie dojść do głosu, muszę zneutralizować narzucającą się w pierwszym wrażeniu prawdę faktów. Muszę także pozwolić, aby wyobraźnia dokonała swojej powinności, sprowadzając do wspólnego mianownika to, co prawdziwe i to, co wyobrażone. Kształty przedmiotów nałożone metodą wielokrotnej ekspozycji na naturalne struktury liści i traw tworzą harmonijne deformacje – kompozycje skończone, które pozwalają się czytać językiem estetyki. Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, kiedy to się dzieje, że od obserwacji tych kilku przedmiotów poprzez relację i sprawozdanie, przechodzę do rozważań nad obrazem, który jest już czymś innym niż same obiekty banalne, ale jednak pozostaje permanentnie z nimi związany.

Przechodząc od percepcji do wyobraźni dokonuję tego, co Jean-Paul Sartre w swojej koncepcji estetyki uważał za warunek konieczny, aby można było mówić o sztuce: zarówno artysta jak i odbiorca muszą dokonywać tej konwersji nieustannie – artysta tworząc, a odbiorca – patrząc i interpretując. Obiekty banalne Tomasza Sobieraja prowokują wyobraźnię w sposób naturalny i konieczny, odkrywając tym samym swoją autonomiczność, którą tak trudno zwerbalizować, jak zresztą wszystko co związane jest z obszarem metafizyki.


[1] Szymborska, W. (1997). Widok z ziarnkiem piasku. W: Widok z ziarnkiem piasku. 102 wiersze. Wydawnictwo a5, Poznań, str. 107-108.

Tekst pochodzi z katalogu wystawy Tomasza Sobieraja Banal Objects; Fotoseptiembre USA - SAFOTO, Instituto Cultural de México, San Antonio, USA, 2011.

Felieton: Igor Wieczorek DEMON NAMIĘTNOŚCI


W przeciwieństwie do organizmów prymitywnych, które rozmnażają się zwykle przez podział, człowiek rozmnaża się drogą reprodukcji płciowej. To arcyciekawe zjawisko bawi producentów pornografii. Pornografia – ich zdaniem – sprzyja nawiązywaniu więzi międzyludzkich i dopomaga w przezwyciężaniu napięć tkwiących w anonimowym społeczeństwie. Wielu polityków, psychologów i biegłych sądowych twierdzi nawet, że w krajach, które wprowadziły do rozpowszechniania pornografię, odnotowuje się wyraźny spadek liczby przestępstw seksualnych.

Oburzeni moraliści stawiają problem inaczej. Ich zdaniem pornografia jest przejawem alienacji seksualnej. Seks, związany pierwotnie z funkcją prokreacyjną, przekracza ramy popędu i staje się kopulacją niezgodną z pierwotnym sensem. Taka zwyrodniała kopulacja jest dezintegracją miłości. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy pornografii uważają się za nonkonformistów. Czy są nimi rzeczywiście?

Chyba jedynym prawdziwym nonkonformistą w historii kultury polskiej był Piotr Odmieniec Włast.

Piotr Odmieniec Włast urodził się w 1876 roku w Grabowie nad Pilicą jako… Maria Komornicka, drugie z siedmiorga dzieci Anny z Dunin-Wąsowiczów i Augustyna Komornickiego. Wychowana w ziemiańskiej rodzinie, odebrała bardzo staranne wykształcenie i już w wieku szesnastu lat ujawniła niezwykły talent pisarski.. Nie tylko w rodzinnym Grabowie, ale i na warszawskich salonach uchodziła za cudowne dziecko.

W 1892 roku „Gazeta Warszawska” opublikowała jej pierwsze opowiadanie pt. „Z życia nędzarza”, a dwa lata później ukazał się tom poezji pt. „Szkice”. Z treści tych utworów wynikało niezbicie, że autorka źle się czuła w atmosferze pospolitości i podłości panującej w polskim społeczeństwie. Szczególnie nienawidziła „rzezimieszków dziennikarskich”, „ludzi-byków”, „ludzi-świń” i „ludzi z drewna”. W 1903 roku podczas pobytu w Paryżu poczuła, że jest mężczyzną. Najpierw kazała sobie usunąć wszystkie zęby, by uformować nową twarz, a następnie spaliła swoje suknie, przywdziała męski strój i ogłosiła rodakom, że nie jest już Marią Komornicką, ale nowym wcieleniem Piotra Własta, legendarnego założyciela rodu Dunin-Wąsowiczów, z którego pochodzi jej matka. Za ten bunt przeciwko konformistycznemu społeczeństwu zapłaciła wysoką cenę. Po powrocie do kraju została osadzona w domu wariatów, potępiona, wzgardzona i wyklęta na wieki wieków.

Być może dano by jej święty spokój, gdyby transpłciowość była w owym czasie powszechnie znanym zjawiskiem, a z pewnością byłaby takim zjawiskiem, gdyby istniał Internet, w którym – zdaniem wielu specjalistów – już blisko 15% stanowią treści pornograficzne.

W miarę upływu czasu i w miarę rozwoju mass mediów polska opinia publiczna staje się coraz łaskawsza dla seksualnych „odmieńców”, czego najlepszym dowodem są polityczne sukcesy Anny Grodzkiej. Niestety ten wzrost tolerancji polega, między innymi, na wciąż rosnącym zainteresowaniu pornografią i wciąż malejącym zainteresowaniu literaturą erotyczną, która skłania nas przecież do nieco głębszej refleksji niż pornografia, dostarcza bardziej wysublimowanych bodźców estetycznych i zawsze ma jakiś walor edukacyjny.

Przed paroma tygodniami uczestniczyłem w spotkaniu promującym zbiór wierszy pt. „Seksapil Duszy” autorstwa utalentowanej wrocławskiej poetki, Izabeli Moniki Bill, która potrafi pisać o miłości fizycznej tak niebanalnie i śmiało, że aż dziw. Słuchając jej pięknych wierszy, zastanawiałem się nad tym, dlaczego demon namiętności, który nawiedzał przed laty Piotra Odmieńca Własta, przestał nawiedzać odbiorców najnowszej polskiej poezji.

Czyżby ten dziki demon już nie żył i nie miał się dobrze?

Pogranicza: Łukasz Jasiński MINIATURY


Perspektywa

W moim pojęciu podejście sceptyczne świadczy o dystansie wobec świata, idea realistyczna o pełnej dojrzałości emocjonalnej, a ironiczny pesymizm – o inteligencji.

Pracuję w skostniałym systemie, który w samym zarodku niszczy wszystkie możliwe wyróżniające się jednostki. I pod żadnymi pozorami nie płaci za wykonaną pracę, ale za spędzone godziny przy biurku. Nie toleruje aktywności osobistej, alternatywnej wizji pracy i jakichkolwiek odruchów słusznego protestu. Chętnie nagradza jednak za służalczość, uległość i posłuszeństwo. Na jakiej więc podstawie mam stworzyć solidne fundamenty nowego systemu? Po prostu poczekam jak nastąpi wymiana pokoleń – skuteczna jest tylko cierpliwość.

Bądź więc cierpliwy dla tego systemu, w którym nie liczy się wiedza i doświadczenie, ale układy polityczne i znajomości rodzinne. Bądź jeszcze bardziej cierpliwy dla tego systemu, w którym na samym starcie w dorosłym życiu zostaniesz zadeptany przez wszystkowiedzącą inteligencję i wszędobylskich indywidualistów. Bądź z całego serca cierpliwy dla tego systemu, któremu na imię: Rzeczpospolita Polska.


Tron

kiedy prawda boli
kiedy możni tego świata
i przyjaciele doradzają, abym patrzył nie moimi oczami

Jan Twardowski

Na środku gabinetu stoi dębowe biurko, a za nim na ścianie wiszą w kolejności: Orzeł Biały na czerwonym polu. I nie ten współczesny – masoński, ale piastowski. Po prawej stronie z całą okazałością majestat jasnogórski nieustannie wykazuje troskę nad losami Ojczyzny. To Królowa – Matka Jezusa Chrystusa. A po lewicy na taborecie z jednym przymkniętym okiem śpi matejkowski Błazen – Stańczyk.

Wnętrze nie posiada przewodów elektrycznych. Z tego powodu nie ma w nim światła – panuje całkowita ciemność. Może czasem zaświeci promyk słońca z przeciwległej ściany, gdzie znajduje się bardzo małych rozmiarów zakratowane okno. I nie jest to więzienie w sensie dosłownym i przenośnym – kraty są zrobione z cierniowej korony, którą w okresie Pasji miał na sobie Pan. Wyjątkowego uroku dodają drzwi – nigdzie ich nie ma. Więc?