LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Esej: Marcin Królik GDY STARE I NOWE SIĘ MIESZA


W czwartek przyjechał do mnie przyjaciel humanista. Ponieważ jest dziennikarzem w jednym z ważniejszych obecnie tytułów, trochę sobie poplotkowaliśmy o matriksowych kulisach władzy, tudzież robienia medialnych niusów. Aż palce świerzbią, żeby co bardziej mięsiste kawałeczki tutaj posprzedawać, ale groziłoby to spaleniem źródła informacji, że o zerwaniu pięknej przyjaźni nie wspomnę. Zmęczeni brudem życia publicznego, na który i tak za wiele nie zaradzimy – przynajmniej nie w duecie – wybraliśmy się na sentymentalny spacer po Mińsku. Krążąc wśród niskich pokomunistycznych bloków, zaglądając do pałacu Dernałowiczów i podziwiając nieliczne rozsypujące się relikty epoki, gdy Mińsk był prawie wsią, doszliśmy do wniosku, że my, humaniści, jesteśmy genetycznie obciążeni słodką niewolą melancholii. Wciąż obsesyjnie poszukujemy śladów minionego pod połyskliwą skórą nowoczesności.

Taki, dajmy na to, inżynier czy architekt – pragmatyk. Widzi starą drewnianą ruderę z powybijanymi oknami, grożącą zawaleniem i myśli sobie: ile cennej przestrzeni pod inwestycje można by uzyskać, jakby się to siedlisko pleśni zburzyło! Widzący tę samą ruinę humanista pomyśli: Ech, czas, ta wiecznie płynąca rzeka i my wszyscy w niej, z pozoru tak różni, oderwani, a przecież tak z siebie wyrastający jak młode konary ze starych pni, jak pędy z nasion rozsiewanych po ziemi przez kapryśny wiatr historii.

Jakoś tak się porobiło, że oprócz wędrówki po zakątkach mojego dzieciństwa, gadaliśmy głównie o Żydach. Wszystkiemu winna powieść, nad którą teraz pracuje, i moje związane z tym swoiste zaczadzenie tematem. O, tu było getto! Tu, gdzie teraz biegnie asfalt, po jego likwidacji pewnie leżały ciała zastrzelonych. I my jakby trochę po nich depczemy. A tam, przy Nadrzecznej, stał dwór cadyka. W czasach swej świetności jedyny murowany budynek w mieście. Teraz sklep z asortymentem dziecięcym. No i te brylaste blokowiska. Jak czytam o dawnej niewiarygodnie gęstej zabudowie, o tym kotłującym się wśród niej tyglu gojów i żydów, w który pogrom z 1936 roku wszedł jak nóż w zjełczałe masło, doznaję poczucia melancholijno architektonicznej winy. Te malujące mityczny pejzaż moich dziecinnych lat dwuklatkowe klocki tak naprawdę są tu ciałami obcymi, znakiem triumfu niepamięci. Żydzi zostali wymazani zarówno z krajobrazu, jak i z głów. A jeśli nawet stare kobiety obsiadające ławki przez całe letnie dni aż do zmierzchu coś pamiętały, nie mówiły o tym. Dziś nawet już i ten świat blaknie. Ławki wymontowane, drzewa wycięte, drzwi mieszkań – kiedyś pootwierane na oścież – szczelnie zaryglowane. A dokoła żelazny płot, że trzeba kluczyć opłotkami. Wspólnota mieszkaniowa tworzy sobie getto na własne życzenie. Pusty śmiech.

Publikacja na blogu i na Liternecie fragmentu powieści okazała się klęską. W najlepszym razie chwalono, że piszę jak Segal, a w najgorszym miano do mnie żal, że już nie piszę o fryzjerach. A ja przecież pisałem tam o wiecznym niszczeniu Utopii, a zarazem o ustawicznym do niej dążeniu. Fakt, że nie mam semickich korzeni, co według jednej z moich sieciowych czytelniczek ogranicza, jeśli całkowicie nie neguje, moje prawo do zajmowania się tematyką żydowską. Ale ja nigdy bym w nią nie wszedł, gdybym nie odnalazł tam czegoś istotnego dla siebie. Wcale nie na poziomie historycznym, lecz w wymiarze alegorii. Zaginione światy opętują mnie jak rój dybuków. Nigdy się nie nadziwię, że całą kulturę, cały wszechświat, można tak po prostu wykasować z ludzkiej świadomości. Jak plik z komputera.

Tylko, że ślad zawsze zostaje. Nawet po hekatombie. Są specjaliści zajmujący się odzyskiwaniem utraconych danych. Usługa ponoć piekielnie droga. W przypadku zdeletowanego losu koszt – pieniężny również – ponosi przede wszystkim szaleniec podejmujący się karkołomnego dzieła rekonstrukcji. A minione zawsze gdzieś tam się czai, zawsze wywiera wpływ.

Widać to choćby w sieciowych polemikach. Tak łatwo zaszczuć człowieka z frazesami o wolności na klawiaturze. Wedle najlepszych ubeckich metod. Aż przeraża, jak bezproblemowo polskim internautom przychodzi stosowanie wielkich kwantyfikatorów w rodzaju „faszysta” czy „bandyta”. Tylko, gdzie leży ten trudno uchwytny punkt, za którym bezkompromisowa walka o lepszy świat, o uniwersalne wartości przeradza się w strzykanie jadem? To przecież też piętno historii – stygmat po zaborach, po okupacji, po komunie. Mamy wdrukowany ten skrypt, wypalony w zwojach mózgowych jak odruch chwytania.

Znów nachodzi mnie apetyt na stare filmy. I na stare książki. Czytam „Haunting of the Hill House” Shirley Jackson. Kiedy to pisała, motyw nawiedzonego domu nie był jeszcze do cna wyeksploatowany przez popkulturę. Dało się jeszcze coś za jego pomocą powiedzieć. Jackson użyła go do wykrzyczenia dramatu zaszczutej dziewczyny, która swoją ziemską przystań znalazła dopiero w upiornej posiadłości. Oto do czego inni mogą nas doprowadzić. A przecież na pewno nie chcieli źle. Ale po prostu tak zostali ukształtowani. I nie przeskoczą tego. Niż przyznać się do błędu, znacznie wygodniej (i bezpieczniej) jest utrzymywać fikcję, że się jest prześladowanym. Nieważne, że przy okazji wysyła się kogoś do nawiedzonego domu. A ja być może niebawem pokuszę się o sprawdzenie, czy z tej konwencji aby na pewno nie da się już nic wycisnąć.

Mój przyjaciel humanista opowiadał mi o pasjonacie dawnych dziejów ze swojego rodzinnego miasta. Staruszek wykopywał jakieś poniemieckie bunkry na prywatnych posesjach i pod hotelem. Wciągnął w to nawet gości hotelowych. Własnoręcznie porobił tabliczki informacyjne i uprzykrzał się lokalnym dziennikarzom, żeby pisali artykuły. A komendanta posterunku policji nagabywał o tablicę pamiątkową ku czci jakiegoś mundurowego zastrzelonego przez Niemców. Komendant – jakiś prosty facet po szkole w Szczytnie – pewnie łamał sobie głowę, skąd wziąć na paliwo do radiowozów, a tu ten dziadek jęczy o krawężnika sprzed lat. Chyba każde miasto i miasteczko ma takiego dziadunia. Śmieszni oni z jednej strony, a z drugiej budzą mój najgłębszy podziw.

Wieczorne słońce oślepiło mnie dziś tak, że nie mogłem dostrzec światła na przejściu. Ząb mi się kolebał, aż w końcu się ukruszył. Już nie odrośnie. Coś znów się zamknęło, odleciało w mrok przeszłości. Czas płynie. Czy o nas też kiedyś upomni się dziadek na rozklekotanym rowerze i z łopatą? Dopóki oni są, trwa ciągłość.