Najbardziej lubił wrzesień. Szczególnie jego ostatnie dni, należące już bezwzględnie do jesieni, całkowicie i niedemokratycznie przez nią zawładnięte, wtulone w jej bujną kobiecość, odurzone bezgraniczną anarchią kolorów. Dni o chłodnych porankach, przesycone niemal erotycznym zapachem przejrzałych owoców, leżących w ogrodach na trawie. Ten czas estetycznej obfitości i dojrzałości ciągnął się zwykle do połowy października, a gdy nie pojawiały się przymrozki i chłodne północno-zachodnie wiatry, trwał do początku listopada, pozwalając mu sycić się walką kolorów z zapachami. Walką, co zawsze stwierdzał z satysfakcją, nigdy nie rozstrzygniętą, bowiem nawet jeśli jedna ze stron wydawała się pokonana, to tylko na chwilę, kilka godzin, by po upozorowanym odwrocie powrócić ze wzmożoną siłą i toczyć niemy bój do ostatniego liścia, do ostatnich unoszących się w powietrzu atomów obezwładniającej woni. Dopiero nadejście atlantyckich niżów, niosących ze sobą kłęby ciemnoszarych chmur i strumienie gniewnych podmuchów, kończyło ten wyrównany i szlachetny pojedynek. Patrzył wtedy ze smutkiem, jak ostatni maruderzy porywani wiatrem z drzew kończyli krótki, barwny żywot heretyków w płomieniach stosów wznoszonych przez ponurych grabarzy i żegnał zapachy rozpływające się w eterycznej nicości, odchodzące dyskretnie i ostatecznie.
Zwykle od połowy września, gdy park prawie pustoszał i wakacyjny nastrój był już tylko wspomnieniem utrwalanym w szkolnych wypracowaniach, przychodził codziennie wczesnym popołudniem i siadał na ławce, stojącej tuż przy brzegu stawu, nazywanego stawem Babiego Lata. Nazwa wzięła się od wyjątkowego w tym miejscu natężenia srebrnych nitek, którego nie mogli wytłumaczyć najwięksi specjaliści od przyrodniczego obyczaju, zdumieni niezgodną z ich naukowym poglądem bezczelnością natury, mającej za nic ustalone przez nich porządki i z niezwykłą swobodą podchodzącej do statystycznie ustalonych praw. Oburzenie naukowców udzielało się również łabędziom, stałym lokatorom akwenu, zwykle pyszniącym się swoją urodą, w bezdennym podziwie przyglądającym się swoim odbiciom w zielonej wodzie. Właśnie we wrześniu ptaki stawały się niespokojne, jakby przeczuwały nadejście nieposkromionych hord babiego lata. Nerwowo pływały od chińskiego mostku nad kanałem do drewnianej przystani, wyczekując pajęczej awangardy. I zawsze były zaskoczone, bowiem lotne nitki pojawiały się znienacka, frunęły znad usypiających już łąk za miastem, urządzając nad stawem coś na wzór zgromadzenia wojsk. Wtedy łabędzie, początkowo oniemiałe ze zgorszenia, że ktoś próbuje pozbawić je hegemonii nad skrawkiem wody, usiłowały za pomocą trzepotania skrzydeł i przerażających dźwięków rozgromić błyszczącą w słońcu niespokojną armię. Po kilku dniach udawało im się, albo, jak twierdzą niektórzy znawcy entomologicznej etykiety, babie lato samo opuszczało przestrzeń powietrzną stawu, kierując się nad tereny bardziej sprzyjające niezakłóconej kontemplacji jesieni.
Siadywał na jedynej ławce w stylu wiedeńskim, zupełnie nie pasującej do pozostałych elementów parkowej architektury, utrzymanych w stylu chińskim. Zwykle czytał książki, co wydawało się w tych czasach czynnością tajemniczą, niemal metafizyczną – szczególnie gdy dzień był chłodniejszy, wtedy bowiem zakładał na garnitur długi za kolana, wełniany płaszcz, kapelusz, a na ręce cienkie skórzane rękawiczki – wszystko czarne, co podkreślało jego wygląd starego kruka albo kapłana mrocznej sekty wyznającej starodawną wiarę, że istnieją książki mające siłę dynamitu, ale wybuchającego nie raz, a tysiące razy. Czasem przerywał lekturę, wyjmował małą lornetkę i uważnie, niemal w napięciu obserwował spadające z drzew liście, pyszniące się przedśmiertnymi barwami, bezwolnie poddające się bezdusznej grawitacji i delikatnym tchnieniom wiatru. Wtedy wyglądał trochę jak hazardzista oglądający wyścigi koni, który postawił wszystko na szlachetną klacz, posiadającą na koncie tyle samo gonitw wygranych, co przegranych. W tych chwilach wydawał się szczęśliwy; mimowolnie przybierał wyraz twarzy, jakby wygrał najwyższą stawkę, niekiedy zaś okazywał niezadowolenie zaciskając usta. Zdarzało się też, że przynosił ze sobą stary aparat fotograficzny i krążył z nim wokół stawu. Podpierał się statywem, wyszukiwał, jak się wydawało, najbardziej funeralnych tonów jesieni i zainspirowanych nimi najniezwyklejszych przepoczwarzeń, rejestrując na kliszy wyłącznie degeneraty i nowotwory, skupiając się na wszelkich niedoskonałościach, jakby chciał z całą mocą zaprzeczyć własnej śmiałej wizji tej pory roku jako najbardziej dojrzałej, bujnej i kobiecej.