Lubię kląć. Lubię okrągłą miękkość, włochatość i szorstką czepność brzydkich słów. Nawet ich zapach mi nie przeszkadza. Ludzka głupota, prymitywizm, zachłanność i zawiść ożeniona z bezinteresowną złośliwością przekroczyła już granice, które można opisywać zwykłymi, kulturalnymi słowami. Trzeba sięgnąć do arsenału słów zaczerpniętych ze słownictwa armii lub złapać za słowa powszechnie uważane za wulgarne. Co też pewnie w jakiś sposób łączy się z armią.
Niemniej jednak... O ile rozumiem, że czasami zarówno pięść jak i stół to zbyt mało, aby nas usłyszano, to przecież nie może być tak, że używamy słów w sposób niekontrolowany, bez sensu, li tylko dla ukrycia faktu, iż nie mamy nic do powiedzenia. Jeśli nie mamy nic interesującego do powiedzenia, to nie mówmy. Wulgaryzmy w charakterze protez czy osłonek dla ziejącej pustki, sprawiają karykaturalne wrażenie. Moim zdaniem język służy do tego, aby przekazywać pomiędzy ludźmi komunikaty. Informujemy o faktach, emocjach, o chęciach i niezgodzie na coś. Podobnych informacji wysłuchujemy.
Nie odbierzemy współczesnemu światu możliwości używania słów, co do których umówiliśmy się, że są nieprzyzwoite. Im bardziej będziemy zakazywać, tym większy opór będzie stawiał świat. Szczerze mówiąc sam bym protestował. Rozumiem bowiem ludzi, którzy od dawna nie wyobrażają sobie podzielenia się swoimi emocjami za pomocą jednego treściwego słowa. Co więcej, nawet takie autorytety jak profesor Miodek dopuszczają sytuacje, w których wulgaryzmy są najzupełniej zrozumiałe. Ba, sam kilka lat temu byłem świadkiem, kiedy użycie pewnego słowa okazało się wręcz niezbędne. Otóż idąc przez tzw. studnię, czyli plac, wokół którego wybudowane zostały bloki, zobaczyłem naprzeciwko siebie młodego mężczyznę trzymającego za rękę małe dziecko. Nagle na ostatnim piętrze jednego z bloków otworzyło się okno, wychyliło się z niego dwóch osiłków, krzycząc jeden przez drugiego coś, co po zamianie jednego z bardziej plastycznych epitetów na neutralnie brzmiący wyraz „korba”, brzmiałoby tak:
- Ty, Zenek, kiedy korba oddasz wiertarkę?
- Dzisiaj wieczorem – padła odpowiedź.
- Ty, pytam korba kiedy?
- Zaprowadzę syna do babci i przyniosę.
- E, no korba miałeś oddać, to oddaj.
- Ale mówię przecież, że oddam.
- Ale korba kiedy?
- No korba wieczorem – mężczyzna desperacko wyrzucił z siebie słowo-klucz, pomimo obecności synka.
- Aha – informacja poparta przecinkoprzerywnikiem w końcu dotarła do tego szczególnego gatunku odbiorców.
Siedziałem wtedy na chodniku i płakałem ze śmiechu. Dzisiaj zastanawiam się czy przypadkiem w naszej mowie przecinkoprzerywnikami nie są zwykłe słowa, a komunikatem właściwym wulgaryzmy?
Przytoczyłem tę historię, żeby zilustrować fakt, iż w pewnych środowiskach wulgaryzmy są swego rodzaju kodem językowym, bez którego nie jest zrozumiała treść wypowiadanych zdań. Opisując te środowiska, nie możemy sięgać lewą ręką do prawego ucha, bawiąc się w karkołomnie brzmiące opisy, będące synonimami wulgaryzmów. Jeśli chcemy skierować pewne treści do tychże odbiorców, chcąc nie chcąc musimy się do tego kodu dostosować. Jeżeli, rzecz jasna, chcemy osiągnąć jakiś efekt. Do takich jednak komunikatów służy proza. Po co mieszać w to poezję, z natury swojej elitarną? Zostawmy w literaturze choćby jeden bastion, który jak oaza na pustyni będzie dawał ukojenie spragnionym. Od długiego czasu ta dziedzina literatury zachwaszczana jest przez ludzi, dla których zbyt trudne jest namalowanie obrazu zwykłymi słowami. Nie potrafią, chcą mienić się artystami, więc szukają elementów, które zastąpiłyby talent. Cóż prostszego? Wystarczy kilka niecenzuralnych słów użytych wprawdzie bez sensu, ale wystarczająco skandalicznie, by ukryć niedostatek talentu. Odpowiednia promocja, nagłośnienie w mediach, zrzeszenie się w grupy podobnych sobie osób utalentowanych inaczej. Sukces gotowy.
A ja chciałbym w malarstwie wrócić do czasów Rembrandta, w literaturze zaś do czasów Skamandrytów i Szymborskiej. Wiersze tkane kiedyś były z sensu słów, nie z protez sens zastępujących, a jeśli pojawiały się wulgaryzmy, to w ściśle określonym celu i w precyzyjnie zaplanowanych momentach, nie „zamiast”. Szklanka wody zamiast życia seksualnego też by was zirytowała. I mówię to ja, który lubi pić wodę, kląć, walić pięścią w stół i nazywać rzeczy po imieniu. Więc może jednak przekroczyliśmy już ten próg oddzielający piękno od zbędnego odpadu w prozie życia, wodę od piasku?
Każdy z nas chciałby przecież choć na chwilę uciec od szarości, mdłych, rutynowych dni, gdzie nie ma na czym zawiesić wzroku. Dziwicie się, że ludzie oglądają łzawe seriale? Ja się nie dziwię. Skoro sięgnąwszy po tomik poezji mogą przeczytać tylko o „brudzie miast”, czy o „zalanych spermą kobietach”, bardziej drastycznych opisów nie wypominając, to wolą pstryknąć pilotem telewizora.
Sztuka umiaru w epatowaniu skandalem w poezji, arystotelesowski złoty środek w połączeniu z unikalnością talentu – oto recepta.
Problem w tym, że niewiele osób mogłoby wtedy nazwać się artystą.
Smutne.
Każdy z nas chciałby przecież choć na chwilę uciec od szarości, mdłych, rutynowych dni, gdzie nie ma na czym zawiesić wzroku. Dziwicie się, że ludzie oglądają łzawe seriale? Ja się nie dziwię. Skoro sięgnąwszy po tomik poezji mogą przeczytać tylko o „brudzie miast”, czy o „zalanych spermą kobietach”, bardziej drastycznych opisów nie wypominając, to wolą pstryknąć pilotem telewizora.
Sztuka umiaru w epatowaniu skandalem w poezji, arystotelesowski złoty środek w połączeniu z unikalnością talentu – oto recepta.
Problem w tym, że niewiele osób mogłoby wtedy nazwać się artystą.
Smutne.