TRZY DNI U MAMY PRZY ŁÓŻKU, POWRÓT MROŻKA, LEKKOMYŚLNIAK…
Pierwszy dzień u mamy.
Siedzi na łóżko skulona, podparta z tyłu trzema poduszkami. Równocześnie podpiera czoło ręką, trochę podrzemując, a trochę wychylona na jawę, z tobołkiem życia - oczekująca sygnału, znaku, gwizdu Stamtąd (skąd) i terminu odlotu w gwiazdy, albo Bóg wie dokąd, bo już wszyscy jej krewni, znajomi i rówieśnicy- sąsiedzi – są po Tamtej Stronie. Starość coraz bardziej ściska ją w dyby. Już prawie unieruchomiona po ostatniej operacji, w pampersach, które pięć razy na dobę zmienia jej bratowa Ala. Nie mieści się jej w głowie, że tak długo żyje. Już dawno powinna się usunąć „żeby zrobić innym plac”, a tu żadnego znaku, sygnału, gwizdu, trzepotu skrzydeł anioła śmierci
- No i cemuz ten Pan Bóg mnie stąd nie zabiera, no i z cegóz mnie tu trzymo? – pojękuje.
Nie pozwala, bym nawet na krok się od niej oddalił. W nocy co parę godzin woła.
– Musisz, mamo, tak głośno wołać?! – pyta brat Gienek.
– A bo mi się beceć chce jak się obudzę i widzę ciemności – mówi mama, która ze szpitala wróciła jakaś zalękniona.
Od czasu do czasu ma zwidy, omamy, śnią się jej Stasiu i Boluś, moi braciszkowie, którzy zmarli jako dzieci (do trzech razy sztuka – ja przeżyłem), a teraz przychodzą do niej we śnie a czasem i na pół-jawie.
ZADOWOLENIE, NIEZADOWOLENIE
Drugi dzień u mamy przy łóżku…
Mama dziś nerwowa:
– Zamień kołdrę na pierzynę, bo mi straśnie zimno.
- Zdrzyj ze mnie pierzyne i daj kołdre, bo mi straśnie goronco.
- A cóz tak cytos i cytos? (czytam II tom „Dzienników” Mrożka, też z Borzęcina, który przyszedł na świat niedaleko od mojego rodzinnego domu).
- A cóz tak chodzis po izbie, a usiądźze!
- Nie kiwoj się tak!
- Podnieś mnie wyzej
- Opuś mnie nizej
- Nizej!
- Wyzej!
-Wyzej, nizej!
- Przynieś mi jeszcze jedno poduske, odkryj mi nogi (odkrywam), rozetrzyj stopy (rozcieram), znajdź sweter w szafie i ubierz (ubieram), zdejm-ze mi ten sweter, bo mi goronco (zdejmuję). A opowiedzże mi co u Ciebie w Krakowie, nie siedź tak, boś do mnie przyjechał, a nie do ksiozki (opowiadam, ale mało słyszy).
- Aaaaaaaaaa – znowu poli jak ogień…
- Oooooooooo – znowu poli jak ogień…
- O mój Jezu Pomózże mi, zaprowadzić mnie do królestwa swego (odmawia modlitwę)…
- Kej idzies, siedź przy mnie…
- Upleć mi włosy, mocniej przyciśnij grzebień do skóry. Rób to jak człowiek, a nie jak niedołyga jaki!
I tak w kółko…
Najgorsze są dla mnie momenty, gdy mamę „pali ogień” gdzieś w okolicach podbrzusza. Te fale bólu przychodzą i odchodzą, a mama wtedy krzyczy, bo mówi, że jej dzięki temu krzykowi - lżej.
Trzeci dzień…
98-letnia mama labidzi, pojękuje (nie dziwię się jej), ale czterdziestoparoletni Mrożek w „Dzienniku” też na potęgę labidzi, pojękuje. A to że ma spleen, a to że samotny, a to że jałowy, a to że pusty i wie już, że nie rozwiąże zagadki wszechbytu. A to, że źle pisze, a to, że nie pisze. A to, że kobiet mu brakuje i pisanie mu nie idzie. A to, że kobiet za dużo i przeszkadzają mu w pisaniu. A to że łatwe, a to że trudne. A to, że za dużo pije i ma kaca, a to, że pości, żyje w celibacie i się nudzi…A to – że samotny i samotność go męczy, a to, że nie-samotny i to go rozprasza. A to, że stary, bardzo stary i nic go nie cieszy, wszystko kojarzy mu się z rutyną, z powtarzaniem tych samych czynności. A to, że wciąż niedorostek duchowy, niedojrzały, bo ani, mąż poczciwy ani mężczyzna, ani ojciec, ani Polak-katolik… A to, że dużo, za dużo pali i się truje, a to, że dużo, za dużo pije i się truje. A pali i pije, bo lubi i wtedy, gdy szczęśliwy i wtedy, gdy nieszczęśliwy, kiedy pragnie przełamać skrępowanie wynikające z bycia z kobietą (odpancerzyć się) i gdy jest sam i dotyka go smutek, depresja, niepokój, zniechęcenie ogólne i szczegółowe, niezadowolenie z siebie, z innych i ze świata, - słowem „weltschmerze”. Opisuje swoje niepokoje przed i po piciu (na kacu), przed i po nockach miłosnych z nieznającymi się nawzajem: N i Y , pomiędzy którymi bywa rozpięty prowadząc grę (N. poznałem w Paryżu w 1977, więc tym ciekawiej mi się czyta). Najciekawszy to bodaj wątek i najcelniejsze refleksje dotyczące relacji męsko-damskich i w ogóle kobiet, miłości, sfery erotyki (nie seksu),a także opowieść o tym, jak autor sobie radzi lub nie radzi mając „dwie kobiety i jedną literaturę”. Odczuwa „strach, że N. odkryje obecność X. w Paryżu” i „strach, że Y. zniechęci się do mnie z powodu mojego współżycia jednak z N.”. A z tej komplikacji wynika strach, że oba strachy nie pozwolą mu pisać”.
Itd. W kółko…
Mama labidzi.
Mrożek labidzi.
Ja – pomiędzy, milczący, mamę nakrywający to odkrywający, karmiący, ubierający cieplej, podkładający poduszki pod głowę i pod plecy, to znów odkładający poduszki…
Zainteresowany mamą (bo to mój święty obowiązek syna) i zainteresowany coraz bardziej Mrożkiem, bo zbliżam się w „Dzienniku” do momentu, gdy zaczęliśmy w 1974 roku korespondencję, a potem prowadziliśmy ją intensywnie do 1982. Oczywiście Mrożek zainteresowany w dziennikach głównie sobą, natrąca o tym tylko paroma zdaniami…
W roku 1977 spotkaliśmy się w Paryżu. Wtedy właśnie poznałem N., ale gdy nie należała już do niego, lecz do G. Traf zrządził, że byłem nawet u niej na obiedzie, a następnego dnia z młodym studentem z kraju Grzegorzem Miecugowem i N. zwiedzaliśmy muzeum w Luwrze.
Opowiadała wówczas, jak to mieszkała z pisarzem („Czy on taki sławny w kraju?, ja mam na strychu tekę jego listów”) drzwi w drzwi i po pięciu latach takiego intymnego-nieintymnego pomieszkania, postanowiła rozmówić ostatecznie, żeby postanowił jak mężczyzna, czy ma zamiar z nią związać się na stałe, czy nie.
– Swoim zwyczajem zamknął się na parę dni, myślał, myślał i wymyślił, że się nie zwiąże, bo…tu podał wiele powodów i jeden główny, że się na męża nie nadaje…
Dlatego N. wyszła w końcu za bogatego nie-Polaka G. i ma się dobrze…
… W trakcie czytania przybliża mi się tamten Paryż i tamten Mrożek, tak daleki mi już w ostatniej dekadzie i właściwie obcy… A jednak czytanie „Dziennika” czyni cuda. Sprawia, że znów staje mi się bardzo bliski, jak wówczas, w latach 70., gdy obdarzał mnie, młodego poetę, wspaniałymi listami. Jego uwagi o N., że literatura to dla niej „terra incognita” pokrywają się z moimi spostrzeżeniami sprzed 35 lat…
Tak tak. Wciągnęło mnie pisanie Mrożka. Wszedłem po uszy w jego wewnętrzny świat, w tamten odległy już ode mnie czas, wyjaśniają mi się różne paryskie reakcje pisarza wobec mnie, wyjaśniają mi się różne treści z jego listów… Zapadam się w Mrożkowym dzienniku coraz bardziej. Ba! W miarę czytania zapadam się tak, że wpadam w podziw, co to za głęboki umysł, globoidalna głowa. Ile trafnych sądów, refleksji mających organiczny związek z nim, z jego nastrojami, z jego ciałem. Myśliciel, ale nie abstrakcyjny jak to bywało drzewiej w sztukach. Równowaga pomiędzy esencją i egzystencją. Szczerość i autentyzm dziennika, jeśli nawet proweniencji literackiej – każą podziwiać odwagę autora… Mimo refrenu pojękiwań – wiele genialnych stron! O tak, drugi tom na pewno ciekawszy i artystycznie bardziej wysmakowany od pierwszego, którego kiedyś nie doczytałem, bo mnie znudził. Teraz to już Mrożek dojrzały, Mrożek nie w kwiecie, ale w owocu wieku. Na pewno dziennikowi dodał też rumieńców wątek romansowy. Kto wie, czy nawet w niektórych fragmentach nie lepsze te zapiski od „Dziennika” Gombrowicza, bo okrutnie samoanalityczne, psychoanalityczne, wiwisekcyjne i o dziwo autentyczne, a Gombrowicz pisał pod publiczkę, na użytek…Mrożek spowiada się jakby samemu sobie, dopuszczając mnie jako czytelnika do konfesjonału. W trakcie czytania zmienia się moje myślenie o nim. Nie znałem go. Myślałem, że pomnikowy, upozowany, papierowy i abstrakcyjny, a on człowiek – z krwi i kości! Ba, facet z jajami!
Najbardziej sztuczne (choć może prawdziwe?) wydają mi się rozmyślania 40-parolatka o śmierci, a najbardziej nużące i monotonne - strony dotyczące Mrożkowych „ja”…Ja bym jakąś ćwiartkę z tych dzienników zresetował i odsiałoby się z tego arcydzieło (napisz kotku – a później zresetuj - pewnie i słusznie, by mi na to odpowiedział). Ale metoda Mrożka ma polegać właśnie na tym, by dziennik nie był arcydziełem, na podobieństwo człowieka, który też arcydziełem nie jest. Obok głębokich refleksji, wyskokowych wydarzeń pojawiają się tu więc nawracające opisy nudy, pustki, i tego jak go wewnętrznie ssie niepokój. I jakim jest „gnojkiem” (jego określenie), a nie tylko „bohaterem”. Że w jeden dzień definiuje się tak, a na drugi dzień - czynami swoimi definicję tę w drobny mak rozwala. Ba, w tych neurastenicznych często zapiskach autor jest sobą-pacjentem i sobą psychoterapeuta. Mrożek-psychoterapeuta komentuje czyny i myśli Mrożka pacjenta.
Dlatego to dziennik pisany „na brudno”, nie wyczyszczony literacko na glanc, jak u Gombrowicza.
I dlatego autor używa do tego celu 800 stron zamiast 400 czy powiedzmy 500…
Co byś nie robił drogi ziomku – polemizuję sobie z nim przy czytaniu – to i tak całej prawdy i tylko prawdy o sobie nie wyjawisz.
Na skróty i tak musisz iść, bo to literatura. I idziesz.
A skoro idziesz, to nie udawaj, że nie idziesz…
Przecież każdy z nas parających się literaturą tak zwaną. piękną zmuszony jest do wycinania co nudniejszych fragmentów, pozostawiając czytelnikowi tylko te smaczniejsze kąski, montując, montując, montując - o czym doskonale wiesz, jako dramaturg…
Ale równocześnie rozumiem Mrożka, że zastosował w „dziennikach” metodę „na brudno”, by nie zacierać śladów codziennej wewnętrznej mordęgi i tej czasami infantylnej szamotaniny duszy z ciałem…Więc wyszło 800 bitych stron, które trzeba „przeskakiwać”, bo wszystkiego nie da się strawić ( są tam np. całe strony po angielsku, a potem - w nawiasie – przetłumaczone na polski).
Dwa tomy. Ponad 1600 stron. Mój Boże! Toż to Proust często-gęsto przywoływany… A jeszcze ukaże się za rok trzeci tom…Słowem - dziennik długi jak życie, którego nie da się opowiedzieć i …przeczytać…
Tak sobie rozmyślam, tymczasem mama znów każe podkładać poduszki pod głowę i podźwignąć, żeby mogła usiąść, bo na prawym boku leżenie ją znudziło…
Właśnie w tym momencie, gdy spełniam życzenia mamy – pojawia się w izbie sąsiad z drugiej strony rzeki, nazywany Palamentrem, który przez całe życie myślał o jednym: o chlaniu. „Nadiełał” piątkę dzieci, ale poza tym, że je stworzył, bo było mu przyjemnie w trakcie tej milej robótki – wcale się nimi nie zajmował. Wszystko wzięły na swoje barki i głowy - żona i babcia…
A teraz dzieci wyrosły na młodzieńców i panny, a on degenerat i pasożyt jeden, mieszka w zimnym nieogrzewanym pokoju. Ma około pięćdziesiątki, czerwoną gębę, czerwony pijacki nos, głos jak dzwon, zapomogę 425 złotych (przyznaną z uwagi na padaczkę alkoholową) oraz… uśmiech szeroki na całą gębę i poczucie zadowolenia, nie wiadomo z czego (może z tego prozaicznego powodu, że wczoraj nawiedziła go Matka Boska Pieniężna)
- Babciu jeszcze wstaniecie i będziemy jeździć wózkiem po wale – woła od progu.
- Nie udawajcie, wstawajcie – rezonuje…
- A z cegóz-ześ ty bidoku taki zadowolony – mruczy mama.
- A z życia babciu, bo z czego by innego – mówi pałaszując michę bigosu, którą dostał od brata.
Opowiada, że ma w mieszkaniu lodowato (dziś na dworze mróz 30-stopniowy) tak że zamarzła mu przez noc herbata w szklance. Śpi w ubraniu, tak jak chodzi, tylko buty zdejmuje i płaszcz.
Palamenter jest jednak jak zawsze zadowolony z życia – mróz, nie mróz, szczególnie jak dostanie od mojego brata 60 groszy i jedzie po parę „fajek”, a kiedy się jeszcze jakaś butelczyna znajdzie – to co mu więcej do szczęścia potrzeba!? I dlaczego ma być niezadowolony?
Choć Mrożek w dziennikach - częściej niezadowolony niż zadowolony.
I mama – niezadowolona (trudno się dziwić).
Ja też nie całkiem zadowolony, bo wolałbym czytać pasjonujące wynurzenia „rozmrażającego się” Mrożka - w samotności. A najlepiej siedzieć sobie przy biurku - w mieszkaniu w Krakowie. Żeby mi nikt nie przeszkadzał.
…Palamenter najbardziej z wszystkich zadowolony. Nos buraczany, odarty, plamy liszajowate na gębie. Noga przypalona do łydki, bo po pijanemu włożył ją sobie do ogniska. Mimo że nie brał lekarstw - po pół roku samo się zagoiło jak na psie, choć lekarze grozili, że wywiąże się gangrena.
Palamenter zadowolony, choć żyje tylko wiatrem i dniem dzisiejszym. O jutrzejszym nie myśli..
Bratu zapali pod kotłem do centralnego, michę zupy dostanie i trochę księżycówki.
Zadowolenie z niego bije jako ta tęcza…
- Ja sobie radę dam – odgraża się tym, którzy go już spisali na straty.
- I babciu i wy też – będziecie jeszcze tańczyć na weselu wnuczki! – rezonuje wychodząc z mieszkania wraz z unoszącym się wokół niego kwaśnym odorem potu… tak że trzeba wietrzyć chwilę mieszkanie, bo – wiadomo - Palamenter nie przepada za kąpielami, do szczęścia mu to niepotrzebne…
(II odcinek fragmentów dziennika Józefa Barana Spadając patrzeć w gwiazdy, który ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa Zysk i S-KA w Poznaniu).