Nie pamiętam już chwili, w której zacząłem myśleć. Kiedyś wierzyłem w to, że gdybym ją sobie przypomniał, proces mojego myślenia stałby się zrozumiały, bo posiadłbym wiedzę o tym, czym jest doskonała bezmyślność.
Z czasem straciłem tę wiarę. Wciąż myślę i nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia dlaczego. W dzieciństwie nie wyróżniałem się niczym szczególnym. Podobnie jak inni mieszkańcy niezbyt dużego miasta Europy środkowo-wschodniej chodziłem do przedszkola i do szkoły, grałem w piłkę i zbierałem ołowianych żołnierzy, a na pytanie dorosłych: „Kim będziesz, kiedy dorośniesz?” odpowiadałem „Strażakiem!”.
Dopiero w trzeciej klasie szkoły średniej stało się oczywiste, że jestem młodym wariatem. Podczas gdy większość moich rówieśników dokonywała właśnie pierwszych życiowych wyborów, a ich nieukształtowane charaktery, zderzając się ze sobą, wpadały w tę siatkę pojęć, którą świat zowie wiedzą, ja spoczywałem w bezruchu. Całymi dniami myślałem, a w moim pociągłym obliczu kryło się coś diabelskiego. Było to tym okropniejsze, że nie wierzyłem w diabła.
Już wtedy wątpiłem we wszystko, nawet we własną niewiarę. Świat jawił mi się strumieniem niezrozumiałych zjawisk. Każde z nich, wzięte z osobna, miałoby jakiś sens, gdyby w tym samym czasie inne zjawiska znikały. Niestety, wszystkie zjawiska były ze sobą splecione z iście diabelską perfidią, bo każde było sensowne tylko w świetle innego, przeciwstawnego zjawiska. Myślenie o owym świetle spędzało mi ciągle sen z powiek, a moje pociągłe oblicze czyniło nad wyraz diabelskim.
Zacząłem studiować dzieła fizyków i filozofów. Im bardziej się w nich zagłębiałem, tym częściej stawało się jasne, że umysł jest kliszą hiperfotograficzną. Fizycy i filozofowie posiedli szereg obrazów przedstawiających zarysy nieznanej istoty rzeczy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż na wszystkich obrazach nadmiar spiętrzonych zarysów zasłaniał samą istotę, czy raczej – natura istoty sprowadzała się tylko do zarysów. A jednak w historii nauki nie było takiego badacza, który nie wierzyłby w światłość swojego wątłego umysłu. Ta światłość nie była istotą, bo zawsze spowijał ją mrok, lecz mrok również nie był istotą, bo zawsze ujawniał się w świetle. Jedynie umysł badacza zawisał nad ową przepaścią i chociaż też nie był istotą, to jednak ona nim była. Tak oto doszedłem do wniosku, że umysł ludzki jest kliszą hiperfotograficzną – ujawnia bowiem z natury nieujawnioną istotę.
Pragnąłem podzielić się z ludźmi tym arcyciekawym odkryciem, lecz oni nie chcieli mnie słuchać. Wszyscy byli zajęci prozaicznymi sprawami i kiedy im tłumaczyłem, że ich umysły to klisze hiperfotograficzne, czuli się obrażeni.
Kiedy zbliżałem się do nich, natychmiast się oddalali, a kiedy ich nie zauważałem, od razu dążyli do zwarcia. Wiele mówili o Bogu, materii, czy szczęściu nirwany, co wcale im nie przeszkadzało zajmować się sztuką oszustwa. W sztuce zręcznego oszustwa byli niedoścignieni. Walczyli ze sobą zawzięcie z jakąś niezłomną wiarą w nadrzędne znaczenie litości. Twierdzili, że są bardzo dobrzy i aby to udowodnić pozabijali swych bogów. Jednego ukrzyżowali, a setki, tysiące innych zapchnęli w otchłań niebytu. Tacy byli, do diabła!
Nie chciałem być jednym z nich. Pragnąłem stać się malutki, leciutki i pusty w środku, a potem zespolić się z kliszą hiperfotograficzną i unieść się ponad to bagno, któremu na imię ludzkość. Istnieć, ale inaczej, w innej postaci i w miejscu, które nie miałoby granic, a jednak byłoby moje – oto do czego dążyłem. Rzecz jasna, owo dążenie było kolejnym nonsensem, tym bardziej, że w gruncie rzeczy nie mogłem go nijak zaniechać. Jak mógłbym zaniechać dążenia, którego ukrytą przyczyną był brak przeciwstawnych dążeń?
Być może, gdybym nie dążył, a tylko spoczywał w bezruchu, to niczym mnich tybetański osiągnąłbym wyzwolenie. Niestety, podjęcie decyzji o zaniechaniu dążenia byłoby jednym z przejawów tego samego dążenia I właśnie z tego powodu nie czułem sympatii do mnichów. Sądziłem, że brak im odwagi, szczerości i inteligencji. Otwarcie dążyłem do zespolenia się z kliszą i tajemniczą istotą, która się w niej ukrywała. Szkoda, że nikt tego nie widział.
Ludzie, wśród których żyłem, patrzyli wciąż na obrazy i w taki czy inny sposób oceniali ich wartość. Ponieważ treścią obrazów były spiętrzone zarysy, ukrytej za nimi istoty nie można było ocenić. Lecz ludzie wpatrzeni w obrazy nie chcieli tego zrozumieć. Zdawało im się niezmiennie, że oceniając zarysy szacują wartość istoty, albo, że owa istota wyzuta jest z wszelkiej wartości. Strach, rozpacz, głupota i wiara były motorem ich działań.
Ze mną było inaczej. Wiedziałem, że samo patrzenie, podobnie jak każdy z obrazów, jest tylko manifestacją nieodgadnionej istoty, której nie można zobaczyć, dotknąć, ani powąchać. Dlatego nie rozpaczałem, niczego nie oceniałem, nie bałem się i w nic nie wierzyłem. Karmiłem się własną niewiarą, patrzyłem na to, że patrzę. Choć fakt, że zaczynam ślepnąć, bo w końcu zacząłem ślepnąć, uszedł mojej uwadze, to jego zawiłe następstwa dały mi się we znaki. Nie umiem ich nawet opisać – zanadto były zawiłe. Mogę jedynie powiedzieć, że pogrążanie się w mroku wszystko mi wyjaśniło.
Ja, ślepiec, zacząłem dostrzegać wszystko i nic jednocześnie. Z pola mojego widzenia zniknęły wszelkie szczegóły, a także większość obrazów. Patrzyłem z pustego miejsca, czy raczej, ściślej rzecz biorąc, przeze mnie patrzyła pustka.
Kiedy poczułem, że tęsknię za pospolitym spojrzeniem, którym ogarnia się całość i selekcjonuje szczegóły, było stanowczo za późno, gdyż nie dostrzegałem swych oczu. Widziałem jedynie posępną i diablo bladą twarz ślepca. To było moje oblicze. Wciąż myślę i nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia dlaczego.