Michał Bąkowski: Pod koniec 1961 roku bądź w początkach 1962, Józef Mackiewicz zdecydował się wydać książkę „na własny koszt i ryzyko, mając kredyt w pewnej zaprzyjaźnionej drukarni”. Tą książką było Zwycięstwo prowokacji, które ukazało się zapewne jesienią tegoż 1962 roku. W nowym tomie wykorzystał wiele artykułów pisanych w ciągu uprzednich 6 lat, ale pomimo to książka była rewelacyjną nowością. Dlaczego pisarz zmuszony był wydać Zwycięstwo prowokacji własnym nakładem, w czasach, gdy istniało wiele wydawnictw emigracyjnych? Na czym polegała niezwykłość i odkrywczość Zwycięstwa prowokacji? I wreszcie, w czym leży jej aktualność?
Dariusz Rohnka: Trzy obszerne pytania i jedna lapidarna odpowiedź zawarta w nieskromnym słowie – przenikliwość. To za jej sprawą Józef Mackiewicz dostrzegał to, czego inni nawet się nie domyślali, a nie domyślając się, nie mogli do końca zaakceptować (nie akceptując, nie chcieli rzecz prosta wydawać); przenikliwość oraz konsekwencja pozwoliły Mackiewiczowi na spisanie doskonałego elementarza wiedzy antybolszewickiej, który na przestrzeni ostatnich 50 lat nie stracił nic ze swojej aktualności – zasadniczo nie zmieniły się ani warunki (bolszewizm panoszy się na coraz większych połaciach Ziemi), ani poziom percepcji tego dzieła, które, podobnie jak to było 50 lat temu, nadal pozostaje niemal całkowicie niezrozumiane.
Dajmy jednak spokój niezgrabnym skrótom i pokuśmy się o możliwie wyczerpującą odpowiedź. Dlaczego to wybitne dzieło nie mogło znaleźć wydawcy? Chodziło przecież o książkę pisarza nie tylko bardzo cenionego przez krytykę (powieści Mackiewicza spotykały się z bardzo dobrym przyjęciem), także pisarza wyjątkowo poczytnego (oczywiście jak na skromne warunki emigracyjne). Nie istniały zatem w tym przypadku względy na komercyjne ryzyko. Wydaje się, że przyczyna mogła być tylko jedna, ideowa: niezależnie od reprezentowanej, czy tylko preferowanej opcji politycznej, przynależności i sympatii, potencjalni decydenci, wydawcy, przedstawiciele świata emigracyjnej kultury i polityki nie rozumieli Mackiewiczowskiego spojrzenia na współczesność. Najwięksi admiratorzy beletrystyki Mackiewicza, widzieli w jego publicystyce nie konsekwentne, spójne, logicznie umotywowane poglądy, a jedynie zacietrzewienie człowieka opanowanego dziwną manią walki z bolszewizmem. Jeden z nich, Marian Hemar, darzący twórczość powieściową Mackiewicza zasłużonym uwielbieniem, w jednej recenzji potrafił zawrzeć i hymn pochwalny nad jego pisarskim kunsztem i szczery żal nad tego pisarza niepoczytalnością:
„Na naszych oczach rozrasta się, ogromnieje, przybiera na mocy talent pisarski Józefa Mackiewicza. Jeśli nie wszyscy w pełni zdajemy sobie już dzisiaj sprawę z wagi i znaczenia tego pióra, winna temu bliskość, która zawsze jest wrogiem wielkości. […] Jestem pewny, że właśnie Józef Mackiewicz przyjmie i udźwignie ciężką i trudną buławę pierwszego naszego prozaika. […] Jeśli historia jest bohaterką powieści, sprężyną jej jest nienawiść Józefa Mackiewicza do bolszewizmu, nienawiść niczym nie zaspokojona. Są sprawy, których nie może i nie chce przebaczyć pewnym ludziom, pewnym wypadkom, losowi samemu. Nie pisze po to, aby wyjaśnić, ale by się prawować, dopominać o swoje, mścić…”
Tak pisał Hemar, bystry obserwator życia, pisał niewątpliwie szczerze, przy całej swojej inteligencji, talencie i – co najważniejsze – dobrej woli, nie rozumiejąc zupełnie nic z istoty Mackiewiczowskich poglądów, poczytując za fanatyzm to, co było jedynie prostą konsekwencją myśli. Hemar nie potrafił zrozumieć, że owa rzekoma „nienawiść” nie była w swojej istocie wyrazem negatywnych emocji, a jedynie skrupulatną krytyką działalności politycznej, wojennej i powojennej, określonego kręgu ludzi. Pisarska postawa Mackiewicza była wedle Hemara przesycona niepotrzebnym, zacietrzewionym niuansowaniem. W przypadku wielu innych krytyków Mackiewicza było podobnie, albo… znacznie gorzej.
M.B.: Obserwacje Mackiewicza były niewątpliwie równie przenikliwe, co świeże, ale Zwycięstwo prowokacji nie odkrywało przecież prawd nieznanych; powtarzał raczej autor rzeczy znane powszechnie, a jednak zapoznane. Mackiewicz nazywał rzeczy po imieniu, czego nikt nie czynił w roku 1962, zupełnie tak samo jak AD 2012. Nieliczenie się z pseudo-autorytetami, które dominowały horyzont myślowy Polaków przed półwieczem, było chyba główną przyczyną, że Mackiewicz nawet nie szukał wydawcy dla Zwycięstwa prowokacji. Wynika stąd jednak, że prawdziwy powód wydania książki własnym nakładem leżał poza jej treścią, tkwił w otaczającej autora rzeczywistości. Kategorie takie jak „tabu”, „zły to ptak, co swe gniazdo kala” i „świętości (w domyśle: narodowych) nie szargać!”, są typowe dla polskiego myślenia o polityce, a zatem książka, która występowała zdecydowanie przeciw wszystkim utartym kalkom tego myślenia, była skazana… ale czy rzeczywiście skazana na „zamilczenie”? Nikt nie chciałby jej wydać, to prawda, ponieważ wszyscy potencjalni wydawcy – aż do czasu pojawienia się londyńskiej Kontry – obawiali się ostrej krytyki ze strony emigracyjnych autorytetów, lecz przecież, jak słusznie podkreślasz, książka rozeszła się prędko, z czego wynika wyraźnie, że nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności, choć czytali aż im się uszy trzęsły.
Drugi punkt jest chyba bardziej kontrowersyjny. Podejrzewam, że jesteś zbyt wyrozumiały, kiedy mówisz o tuzach emigracji (nie mam tu na myśli Hemara), że „nie rozumieli Mackiewiczowskiego spojrzenia na współczesność”. Oni je doskonale rozumieli i widzieli jasno, że konsekwencje powszechnego przyjęcia takiego punktu widzenia byłyby dla nich osobiście niemożliwe do zaakceptowania, oznaczałyby bowiem koniec ich kariery politycznej. I w tym także wypadku nic zasadniczo się nie zmieniło od owych lat: nie robi się kariery, nazywając rzeczy po imieniu, ani tkwiąc w podziemiu.
Wróćmy jednak do samej książki. W Zwycięstwie prowokacji Mackiewicz po raz pierwszy nadał swym analizom formę traktatu, konstrukcję wielkiej syntezy. Czy możemy się pokusić o przedstawienie podstawowych tez książki?
D.R.: Na marginesie przenikliwości, świeżości i zapoznania. Czy wiesz co pisała Zofia Kossak w związku ze swoim podbolszewickim doświadczeniem?
„Stąd więcej jeszcze niż terror uderza w rządach sowieckich, w bolszewictwie jałowość i nuda – nuda granicząca z obłąkaniem; nuda beznadziejna, bezlitosna, zabijająca powoli wszystko co żyje. Dotychczas w państwie sowietów istnieje silny bodziec życiowy, cel zasłaniający ludziom wszystko inne – jeść. Jeżeli jednak odejmiemy tę czysto zwierzęcą pobudkę, przed oczami osłupiałej z przerażenia duszy nie zostanie nic. Ani celu, ani nadziei, ani pragnienia, ani radości, ani chęci czegokolwiek. […] Nikt bezkarnie nie przestaje być człowiekiem.”
– to było pisane w roku 1922.
M.B.: Hmm, ta nuda jako cecha bolszewictwa, to jest bardzo dziwne zjawisko. Ja się nie nudziłem w prlu, a generalnie rzecz biorąc ludzie nudzą się dziś i tu (czyli poza prlem).
D.R.: Zwycięstwo prowokacji nie odkrywało prawd nieznanych, zgoda. Weźmy choćby ową nudę, której opis cytowałem za Zofią Kossak (z książki pod tytułem Pożoga). Ty się z tą myślą, z tą wspólną dla Kossakowej i Mackiewicza tezą o nudzie, nie całkiem zgadzasz, ja wręcz przeciwnie, ale nie wiem czy to dobry moment, żeby tę kwestię dyskutować. Weźmy inny przykład, tym razem z Mariana Zdziechowskiego, który mówił: Rosji dziś nie ma. To co jest – sowdepia – to zupełnie co innego, krwawa karykatura, krwawy absurd. Dokładnie nie pamiętam słów, jedynie ogromne wrażenie, które te słowa wywarły podczas czytania… Więc to niby prawda, że Mackiewicz nie mówi w Zwycięstwie prowokacji rzeczy nowych, jakoś szalenie rewelacyjnych, z drugiej nie sposób się wyzbyć wrażenia, że jednak trudno mu odebrać tytuł odkrywcy. Czy to będzie rok 39 czy 41, 44, 62, a także 1985, kiedy ja tę książkę czytałem po raz pierwszy, to co mówi Mackiewicz zdaje się nieodmiennie świeże, przenikliwe, odkrywcze. Być może jest tak, że każda prawda, podobnie jak każda ziemia, ma nie jednego, a wielu odkrywców. Kolumb nie był, jak wiemy, pierwszym, ale bodaj najważniejszym odkrywcą Ameryki. Być może podobną cechę trzeba przypisać Mackiewiczowi? Jeśli tak, to trzeba by zapytać dlaczego właściwie ten „odgrzewany kotlet” zapoznanej prawdy taki soczysty, jędrny i pikantny. Porzucając tę kretyńską metaforę zastanowić się, co takiego szczególnego tę książkę wyróżnia? Styl i konsekwencja? Uczciwość i upór?
Czy emigracyjne tuzy rozumiały Mackiewicza? Czy jednak zanadto nie ogarniały jego myśli? To oczywiście bardzo ważne pytanie, choćby dlatego, że ma bezpośrednie przełożenie na dzień dzisiejszy. Nie wiem dlaczego odrzucasz Hemara jako przykład niezrozumienia. Pasuje o tyle, że nieskażony bezpośrednio żadnym interesem, przynajmniej podczas pisania recenzji z Lewej wolnej. Gdyby było inaczej, gdyby – powiedzmy – bał się Nowaka, szefa Rozgłośni Wolna Europa, od którego mógł być zależny finansowo (Nowak, jak wiemy, darzył Mackiewicza szczerą nienawiścią), takiej recenzji nigdy by nie napisał. Coś mu jednak kazało pisać peany i krytykować za antykomunistyczną „nienawiść” jednocześnie. Wniosek dla mnie jest oczywisty – nie rozumiał. Pewne sprawy nie mieściły mu się w głowie. Przecież sam nie mógł się powstrzymać przed drobnym flirtem z peerelem w postaci licznych aktorek, tancerek, które z dość dużą częstotliwością zjeżdżały do emigracyjnego Londynu.
Czy taką zasadę można rozciągać na emigracyjnych polityków, publicystów? Mnie się zdaje, że tu jednej odpowiedzi po prostu nie ma. U części pewnie decydował konformizm, u większości rodzaj heglowskiego ukąszenia (w wersji nacjonalistycznej). Czy to można jakoś rozstrzygnąć? Obawiam się, że jedyny sposób to stać się na moment polrealistą i w tej pozycji przeczytać Zwycięstwo prowokacji. Poświęcisz się? Toć dla NAUKI!!!
Zwycięstwo prowokacji to wielka synteza i akt wojenny jednocześnie. Główna teza brzmi chyba następująco: bolszewizm stwarza nową jakość w dziejach ludzkości, a owa jakość jest narzędziem światowego podboju. Nowa jakość polega na podporządkowaniu każdego środka, każdego narzędzia głównemu celowi. Dwa podstawowe narzędzia to: prowokacja (przekonywanie, że diabeł nie istnieje) i nacjonalizm… poza tym… to co nie mniej charakterystyczne dla Zwycięstwa prowokacji (także w pierwszym wydaniu), to patos contra zaraza, programowy Mackiewiczowski optymizm, znajdujący najpełniejszy wyraz w pochodzącym już z lat 80-tych artykule pt. „Miejmy nadzieję…”
M.B.: Tak, to prawda: odkrywcze, ale nie w tym sensie w jakim Kolumb odkrył nowy kontynent, tylko odkrywcze tak jak odkrywanie Bacha wobec tych, którzy go dotąd nigdy nie słyszeli. Zasługą Mackiewicza jest więc nie odkrywanie nowych prawd, ale powtarzanie z uporem tej samej prawdy.
Jestem gotów zgodzić się co do Hemara. Konformizm i ukąszenie z pewnością wiele wyjaśniają, ale trzeba do tego dodać jeszcze agenturalność, której mnóstwo było na emigracji i poputniczestwo, a także tę dziwną zasadę dwudziestowiecznej polityki, że wróg może być tylko na prawicy – czyli „lewa wolna!” – oraz manierę pomijania milczeniem rzeczy ważnych, owych wspomnianych już tabu – czyli „nie trzeba głośno mówić!” Przypuszczam, że jeśli przeczytać raz jeszcze wszystkie recenzje na temat Zwycięstwa prowokacji w prasie emigracyjnej, to udałoby się odtworzyć polrealistyczny obraz tej książki – tylko pytanie: czy warto? (Zważywszy, że kiedyś je już czytałem, to jestem skłonny przypuszczać, że nie warto…)
Bardzo podoba mi się nazwanie Zwycięstwa prowokacji aktem wojny. Jest to jednoczesne wypowiedzenie wojny zarówno bolszewikom, jak i ich poputczikom, niezależnie od intencji jakimi się powodują w swym poputniczestwie. Mniej jestem przekonany – jak sam wiesz doskonale – co do rzekomego programowego optymizmu Mackiewicza, ale do tego pewnie wrócimy przy innej okazji.
Zgadzam się także co do podstawowej tezy Zwycięstwa prowokacji, ale – ach, ta zgoda! – spróbujmy sformułować jej konsekwencje. Pierwszą i najważniejszą jest polemika z tzw. „tezą rosyjską” czyli z utożsamianiem sowietów z Rosją, w czym niestety celują od 95 lat Polacy, choć w tym wypadku poszedł za nami cały świat, jak to zgrabnie zademonstrował na naszej witrynie Nyquist. Teza rosyjska jak w soczewce skupia wszystkie metody wykorzystywania nacjonalistycznych partykularyzmów na rzecz internacjonalistycznego bolszewizmu.
Przewodnią myśl Zwycięstwa prowokacji można sformułować jeszcze inaczej. Oto już na samym wstępie książki padają złowieszcze słowa: „Jakże więc doszło do tego, co jest w tej chwili?” Jak doszło do tej strasznej klęski wolnych ludzi i wolnego świata wobec bolszewickiego kłamstwa i niewoli? Cała książka jest próbą odpowiedzi na to pytanie i wyraża (w moim mniemaniu) przekonanie, że mogło stać się inaczej i że w przyszłości nie wolno popełniać tych samych błędów.
D.R.: Jeśli idzie o odkrywanie, mnie się zdaje, że może być miejsce i na odkrywanie Bacha (myślę tu o odkrywcach pokroju Mandelssohna, który praktycznie przywrócił dzieła tego geniusza, m.in. Pasję według św. Mateusza) i na odkrywcę z gatunku Kolumba, boć chyba „wszechkomunistyczna nuda”, która była dla Józefa Mackiewicza niezwykle istotną cechą podbolszewickiego nastroju, jest jego oryginalną myślą, nie zaś myślą zapożyczoną od Zofii Kossak.
Agentura oczywiście tak, jest ważnym elementem; agentura nowego typu, złożona niekiedy z najwybitniejszych jednostek drugiej, ideowej strony (ale to może jednak nic wyjątkowego, jeśli weźmie się pod uwagę tak szczególne przypadki agenturalności, jak Azef czy Gapon, działających przecież jeszcze w prebolszewickiej epoce?); również „lewa wolna”, poputniczestwo, czyli kąsanie równoległe także z drugiej, lewacko-progresywnej strony. Tabu to w tym przypadku maniera politycznego katzenjammera, ale tu znowu dochodzimy do pytania, na ile to było z premedytacji, na ile z głupoty? Czy na przykład kac może tkwić jedynie w podświadomości?
Czy akt wojny nie w sensie pustej deklaracji, ale realny, jaki tu mamy, nie zawiera z definicji atomu optymizmu? Sam napisałeś: nie wolno popełniać takich błędów, a więc… można wygrać?
Slogan „nic tylko Rosja” jako aksjomat nie jest zarezerwowany wyłącznie dla Polaków, tak jak nacjonalizm… ma zasięg globalny. Więc to jedna z największych zalet tej syntezy, że tak dobitnie wskazuje na nacjonalizm jako na podstawowe narzędzie bolszewickiego podboju. Poza tym „nic tylko Rosja” jest wykrzyknikiem znacznie bardziej uniwersalnym, aniżeli utarło się myśleć. Nie dotyczy wyłącznie nacjonalistów wielu odcieni (od Piłsudskiego po Dmowskiego, powiedzmy), ale także demokratów wszelkiej gradacji, w tym i chrześcijańskich, również (co może nieco zaskakuje) konserwatystów, monarchistów, praktycznie całego politycznego spektrum; za wyjątkiem może jednej, niezwykle rzadko występującej orientacji, której przedstawicielem klasycznym przed drugą wojną był nie kto inny jak Marian Zdziechowski.
Tak właśnie patrzył na te kwestie Józef Mackiewicz, gdy podawał swoją wyjątkową receptę na zwycięstwo z bolszewizmem. Mówił po prostu: odrzucić nacjonalizm, stare pojęcia w rodzaju państwowej suwerenności, a przyjąć liberalizm. „Nie własna droga ‘dla dobra narodu’, a wspólna droga dla dobra ludzkości.” Lokował zatem myśl zdecydowanie blisko idei oświeceniowych, od których rzekomo wziął się bolszewizm. Nie bał się tej bliskości. Identycznie jak Zdziechowski, głęboko wierzył w liberalizm.
M.B.: Dobrze. Zagraża nam zgoda, zupełna niemożność i kompletne upupienie, więc dość tej wiolinowej nijakości. Mamy kilka spraw, gdzie możemy z powodzeniem rzucić się sobie do gardeł (metaforycznie, tylko metaforycznie…)
Pierwsze i najważniejsze pytanie: czy kac może tkwić tylko w podświadomości? To znaczy niby jak? Głowa mnie boli, rzygać mi się chce, suszy mnie gorzej niż na pustyni Gobi, ale kaca mam tylko w podświadomości? Byłoby to możliwe, gdyby wcześniejsze nadużycie, za które przyszło płacić tę straszną cenę, także miało miejsce tylko w podświadomości. O ile jednak pamiętam, to znawca tych spraw, niejaki Wieniczka Jerofiejczyk, nawet wówczas, gdy zdarzyło mu się nadużyć podświadomie, kaca cierpiał jak najbardziej świadomie. Może rozpiszemy na ten temat ankietę? Trzecia Ankieta Wydawnictwa Podziemnego: Czy można cierpieć na (politycznego) kaca podświadomie? Czy zwrócimy się z tym do Nyquista?
I wreszcie liberalizm. Tu różnimy się zasadniczo. Ja na pewno nie widzę w liberalizmie sojusznika w walce z komunizmem. Wręcz przeciwnie. Zacznijmy może od Zdziechowskiego. Mam wrażenie, że irenizm zabarwił Twoje myślenie w tym punkcie, bo Zdziechowski i Mackiewicz nie dają się wcale tak łatwo pogodzić. Istnieje nawet tekst tego ostatniego, w którym zupełnie jednoznacznie występuje przeciw Zdziechowskiemu; mam na myśli artykuł pt. „Nie Bogu a ludziom”, który ukazał się w Wiadomościach pod zmienionym tytułem „Bolszewizm i Watykan” w 1949 roku. Mackiewicz występował przeciw ludziom starej daty „tak dalece tkwiącym w konserwatyzmie poglądów, powiedziałbym – szablonów myślowych (…), że źródeł prebolszewizmu doszukują się w epoce odrodzenia, ‘w jej humanistycznych, liberalnych ideach’”. Nazwał klasyczną koncepcję łańcucha wiodącego od odrodzenia przez oświeceniowe wolnomyślicielstwo do jakobinizmu, a dalej przez liberalizm do sowietów, „konstrukcją bogobojną” – nie bez oczywistej ironii. Naczelnym przedstawicielem tej „bogobojnej konstrukcji” w przedwojennej Polsce był Marian Zdziechowski.
Skąd więc się bierze u Ciebie przemożna ochota pogodzenia tych dwóch gigantów? Oni „nie wrogi, lecz dwa na słońcach swych przeciwnych bogi”.
D.R.: Ochota podąża wprost za przekonaniem, a irenizm nie ma tu nic do rzeczy. Zanim jednak zdradzę, w jaki to karkołomny sposób zamierzam, jak twierdzisz, pogodzić „dwóch gigantów”, zajmę stanowisko w sprawach nieco mniejszego kalibru, choć przecież także nader ważnych.
Zatem, do gardła!!! Do gardła w kwestii kaca oraz mentalnej kondycji emigracyjnych antagonistów Mackiewicza. Wbrew ironii, jaką da się posłyszeć w tonie Twojej wypowiedzi, kac bywa jednak szczególnym stanem świadomości (nie chodzi tu o jego stronę fizjologiczną, o ból głowy czy o rzygowiny). Bywa, że delikwent budzi się z takim kacem, albo i na kacu (tu zdaje się panuje dowolność), nie wiedząc w czyim łóżku, w czyim może i domu, w niekoniecznie własnej bieliźnie, albo zgoła bez, więc myśli sobie: „coś tu jest nie w porządku”, ale za diabła… nie wie dokładnie co. Czy nie do takiego stanu porównać można kondycję emigracyjnych elit? Musieli mieć poczucie partycypacji w czymś wyjątkowo haniebnym, a przynajmniej bezrozumnym, tylko że za cholerę nie chcieli uświadomić sobie, co to takiego było. Dlatego słusznie prawisz, że Zwycięstwo prowokacji to także przełamywanie niewygodnego tabu, drażniące. Zgoda!
M.B.: Nie rozpisujemy ankiety na temat kaca? To pech. Ale wróćmy do liberalizmu.
D.R.: Tak, to chyba jeden z najciekawszych tematów. Myślę, że Mackiewicz w cytowanym przez Ciebie artykule nie był po prostu dostatecznie precyzyjny, stąd pewnego rodzaju nieporozumienie, co – rzecz jasna – postaram się bezzwłocznie wykazać.
Otóż, cytowany przez Ciebie fragment artykułu Mackiewicza ma o tyle bezpośredni związek ze Zdziechowskim, że pochodzi z jednego z rozdziałów jego wielkiego dzieła W obliczu końca, rozdziału którego podtytuł brzmi (czy nie ironia) W obronie liberalizmu i w dużej części jest poświęcony, owszem, polemice, ale polemice Zdziechowskiego właśnie z cytowanym przez Mackiewicza profesorem Gonzaguem de Reynoldem. Mówiąc w uzasadnionym tu skrócie: Mackiewicz korzysta z krytyki pod adresem Reynolda, jaką wcześniej napisał Zdziechowski. Trudno zatem uznać Zdziechowskiego za „naczelnego przedstawiciela” „bogobojnej konstrukcji”, a co najwyżej za jej – naczelnego krytyka.
Zdziechowski pisał całkiem jasno: „Z innego jestem pokolenia, z innego świata: wyznaję wzgardzony dziś i ośmieszany prze obydwie strony, przez chrześcijan i przez satanistów – liberalizm. Inkwizytorowie wszyscy – katoliccy, prawosławni, protestanccy, którzy myśląc, że służą Bogu, służyli szatanowi, są mi równie wstrętni, jak bolszewicy, jak Lenin, Trocki czy Stalin.” A w odniesieniu do poglądów Reynolda stawiał retoryczne pytanie: Czy wolno rzucać kamieniem w liberalizm?
Mackiewicz krytykował Zdziechowskiego, choć w zdecydowanie innym zakresie argumentacji. Pisał, że Zdziechowski staje, co prawda, po stronie liberalizmu, ale robi to nazbyt ostrożnie, połowicznie, w sposób pełen zastrzeżeń. Bezpośrednim powodem tej krytyki było stosowane przez Zdziechowskiego rozróżnienie na „wolność myśli, oczywiście w granicach prawa moralnego”, którą uznawał Zdziechowski za najcenniejszą zdobycz liberalizmu oraz „wolnomyślicielstwo”, które „zamiast być synonimem wolności myśli, oznacza właśnie te jej ekscesy, które prawo moralne potępia”.
Muszę przyznać, że krytyka Mackiewicza dotycząca tej dokładnie definicji stanowiła dla mnie sporego kalibru niespodziankę. Cóż takiego drażnić mogło Mackiewicza w poglądach Zdziechowskiego na liberalizm i jego bolszewickie przeciwieństwo? Czyżby odrzucał „prawo moralne” jako warunek graniczny liberalizmu? Myślę, że takie przypuszczenie byłoby trudne do utrzymania. Co zatem? Odpowiedź, choć nie w stu procentach satysfakcjonującą, daje bodaj określenie celu, jaki – zdaniem obu autorów – postawił przed sobą bolszewizm: czy chodzi o walkę z Bogiem (Zdziechowski) czy o walkę z człowiekiem (Mackiewicz)? W tym punkcie, istotnie, różnili się obaj zdecydowanie. Nie wydaje mi się jednak, aby miało to wiele wspólnego z poglądem obu na liberalizm.
M.B.: Rzucać kamieniem oczywiście nie należy nigdy i w nikogo, nawet w liberalizm, bo sami przecież nie jesteśmy bez grzechu. Żeby jednak wybrnąć z trudności, nie możemy po prostu przyjąć, że Mackiewicz „był nieprecyzyjny” – nb. zgoda, był nieprecyzyjny – i przypisać mu wygodnie nasze własne rozumienie kwestii. Trudność, w jakiej się znaleźliśmy jest natury semantycznej: co masz na myśli, mówiąc „liberalizm”? Czy aby na pewno to samo, co miał na myśli Zdziechowski? „Liberalizm” w polityce Stanów Zjednoczonych oznacza tyle co socjalizm, gdy w Wielkiej Brytanii, jego przeciwieństwo, leseferyzm.
Znam książkę Zdziechowskiego, więc zdaje sobie sprawę z nieporozumień, nie wydaje mi się jednak wcale, że nazwanie go naczelnym reprezentantem bogobojnej konstrukcji było nadużyciem z mojej strony. Mało tego, to Zdziechowski, a nie Mackiewicz, miał w tym sporze rację. W moim przekonaniu, liberalizm jest częścią tego nieszczęsnego łańcucha i jedyną szansę odrodzenia klasycznego nurtu liberalizmu, widziałbym w rewizji tych jego elementów, które doprowadziły do klęski. Ale z drugiej strony, liberałem nie będąc, nie powinienem się w to wdawać.
Jeżeli Cię dobrze rozumiem, to Zdziechowskiego „bogobojny” pogląd – tzn. bolszewizm jest walką z Bogiem – nie leży Twoim zdaniem w samym sercu sporu, gdy z mojego punktu widzenia, to jest właśnie problem liberalizmu w ogóle, a w tym szczególnym przypadku jest to problem owego tekstu Józefa Mackiewicza. Liberalizm bowiem odwrócił się od Boga ku człowiekowi w imię wolności. Zdziechowski widział wszystkie konsekwencje tego kroku i w moim przekonaniu miał absolutnie rację. Ale nie o Zdziechowskim mieliśmy mówić.
D.R.: Zacznijmy od wyjaśnienia kwestii najdrobniejszych, na przykład od zgody, bo – jak widzę – zgadzasz się z moim przypuszczeniem o braku precyzji ze strony Mackiewicza. Zgoda ma oczywiście swoje dobre strony i byłbym pewnie (w przeciwieństwie do Ciebie) zachwycony, gdyby nie pewien szczegół, wybijający się w Twojej wypowiedzi – otóż, niby przytakując, odgradzasz się, jak możesz, od owej zgody konsekwencji, nadal nazywając Zdziechowskiego głównym reprezentantem „bogobojnej konstrukcji”. Dlaczego?
Zdziechowski niewątpliwie był człowiekiem bogobojnym, nie reprezentował jednak ani poglądów Reynolda, ani owej „klasycznej koncepcji”, bezwzględnie wplatającej liberalizm w łańcuch przyczyn od odrodzenia po bolszewizm. Nie może być uznany za takiego z tej prostej przyczyny, że osobiście stał na pozycji dokładnie przeciwstawnej – katolickiego liberała, i z tej pozycji bronił nie tylko własnych poglądów, ale liberalizmu w ogóle (w tym i poglądów liberalnych ateuszów), narażając się z tego powodu na bardzo nawet ostrą krytykę ze strony katolickich integrystów. Może błądził, może uznać należy takie stanowisko za głęboko niesłuszne, nie widzę jednak powodu, aby tę szczególną cechę liberalizmu Zdziechowskiego przykrywać jego niewątpliwą bogobojnością.
Pisałem, w kontekście Mackiewicza i jego oceny poglądów Zdziechowskiego, o braku precyzji ponieważ nie wydaje mi się, aby w gruncie rzeczy różnili się jakoś znacząco w poglądzie na liberalizm, który zresztą obaj definiowali wyjątkowo lapidarnie. Dla Mackiewicza liberalizm to po prostu wolność; Zdziechowski był nieco tylko bardziej wylewny, do wolności dodając jeszcze wolność myśli. Krótko i zwięźlę i, tak mi się zdaje, dostatecznie wyczerpująco.
Czy istotnie trzeba teraz drążyć semantyczną naturę tej idei? Rozważać kwestię, z jakiej to absurdalnej przyczyny Amerykanie nazywają swój socjalizm „liberalizmem”? Albo też czy liberalizm okrojony do zagadnień ekonomii, choćby w postaci leseferyzmu, może satysfakcjonować prawdziwego liberała? Zgadzam się, to są wszystko kwestie ważne, ale czy nie ma pilniejszych?
Powróćmy do Zdziechowskiego i Mackiewicza, do różnic albo i zbieżności w ich poglądach. Weźmy kwestię spojrzenia na liberalizm, demokrację i komunizm – co obaj mówili? Czy przypadkiem nie widać w ich poglądach zadziwiającej analogii? Mackiewicz mówił w Zwycięstwie prowokacji mnie więcej tak: należy pamiętać, że demokracja to nie wolność, a tylko równość. Liberalizm jest wolnością. Dopiero połączenie demokracji z liberalizmem może stworzyć ideał, do którego dążymy. I nieco dalej: „Ustrój komunistyczny liberalizm uważa za swego największego wroga”. Podkreślał zatem dwie kwestie: podrzędność demokracji oraz strach jaki wykazują komuniści w zetknięciu z liberalizmem. Co na to Zdziechowski?
„W zasadzie liberalizmu leży równość wszystkich przed prawem. Demokracja jest jego córą; niestety, demokratyczna równość wnet pożarła matkę swoją – wolność. [...] …nie z liberalizmu, lecz z demokracji wypłynęły bezpośrednio te wszystkie konsekwencje, które w końcu znalazły ujście swoje w bolszewizmie. [...] …komunizm jest krańcową fanatyczną negacją liberalizmu”. (Zabawne, że ten ostatni fragment zapożyczył Zdziechowski od Reynolda.)
Czy przypuszczenie, że więcej te „liberalizmy” łączy niż dzieli nie wydaje się prawdopodobne? Powiadasz, że źródłem rozbieżności pomiędzy nimi jest pogląd na cel, jaki stawia przed sobą komunizm. Nie przeczę, a wręcz żądam, aby wyraźnie zaprotokołowano moją w tym względzie ZGODĘ! Chciałbym jedynie określić przy tej sposobności wyraźnie, w jakim punkcie, w zetknięciu z komunizmem, obaj lokowali liberalizm: jako głównego wroga komunizmu; za takiego uchodził także w optyce komunistycznej, a przyznasz chyba chętnie, że w czym jak w czym, ale w definiowaniu celu, głównego wroga, czy taktycznego sojusznika, komunistom błędy zasadniczo się nie przytrafiają.
A skoro już ten liberalizm w zetknięciu z komunizmem taki ważny (czemu przecież Zdziechowski nie zaprzeczał), to może i Mackiewicz miał w swoim poglądzie nieco racji? Chyba że (ale tu już puszczam wodze fantazji) tylko liberalizm osadzony w katolicyzmie cokolwiek dla komunistów znaczy…
M.B.: Nie wiem doprawdy, dlaczego wprowadzasz element „pilności” kwestii wobec ich „ważności”. Pilne? Nie. Ale rozumienie liberalizmu przez Zdziechowskiego także do pilnych nie należy… Jak inaczej mamy rozumieć, o czym mówimy – i o czym mówili Mackiewicz i Zdziechowski – jeśli odmówimy żmudnego cyzelowania znaczeń? Kiedy Mackiewicz mówi, że „demokracja to nie wolność tylko równość”, to co naprawdę ma na myśli? Demokracja, to system wyłaniania władzy, forma rządów, a nie żadna „równość”. Połączenie równości i wolności, w pierwszym rzędzie pachnie jakobińskim liberté, égalité, fraternité, ale po drugie, jest niebezpieczną mrzonką. Ludzie nie są równi, więc jeżeli mają być wolni, to różnice między nimi zaznaczą się prędzej czy później. By zrównać wolnych, trzeba odebrać im wolność. Jesteśmy równi wobec Boga, który obdarzył nas różnymi talentami i będzie nas z tych darów rozliczał; odbiciem naszej równości w oczach Boga, jest równość wobec prawa i to wszystko. Odnoszę wrażenie, że Zdziechowski widział to z większą precyzją niż Mackiewicz, ale poglądy Mackiewicza z czasem – tzn. np. w książkach watykańskich – zbliżyły się do krytykowanego przez niego wcześniej Zdziechowskiego.
Zdziechowski należał do „bogobojnej tradycji” nie ze względu na swój niezachwiany katolicyzm i głęboką wiarę, ale dlatego, że patrzył na bolszewizm w perspektywy eschatologicznej. Widział w bolszewickim szaleństwie znak wejścia „ciemnych, apokaliptycznych potęg na widownię dziejów”.
D.R.: Pięknie! Spotkaliśmy się tu, w Termopilach, w godnym celu uczczenia 50 rocznicy Zwycięstwa prowokacji i co robimy? Niemiłosiernie jubilata obsmarowujemy. Co by o tym, wedle mnie, Józef Mackiewicz powiedział, to zaraz dopowiem, najpierw chciałbym Ci jednak odpowiedzieć. Jeśli idzie o Zdziechowskiego, bez wątpienia utrafiłeś w sedno. W odniesieniu do demokracji nie miał najmniejszych złudzeń – demokracja jako forma rządów to największa porażka liberalizmu, największa i wyjątkowo drastyczna w skutkach. Zdziechowski widział to precyzyjnie i tak też opisywał mechanikę funkcjonowania demokracji:
„Za powszechną równością idzie głosowanie powszechne. Jednostka, posiadająca jakąś wartość społeczną i polityczną, ma prawo żądać, aby tę jej wartość uwzględniono. Tylko nie wynika stąd, aby ludzie wszyscy jednaką mieli wartość i każde zdanie – jednaką wagę; powszechne zaś głosowanie, stawiając rozumnych i cnotliwych na jednej stopie z głupcami, rozpustnikami, degeneratami, wychodzi na korzyść wyłącznie tych ostatnich; ci głosy swoje dają oczywiście na demagogów i karjerowiczów; w ten sposób idea w zasadzie moralna staje się niemoralną w praktyce życia”.
Wyczerpująco, prawda? Ja w każdym razie nic bym tu już więcej nie chciał dodawać. Mackiewicz w Zwycięstwie prowokacji jest bardziej demokracji przychylny, nie odtrąca jej w równie apodyktyczny, ostateczny sposób. I tu znowu muszę pozwolić sobie na odwagę przypuszczenia, że ta jego wobec demokracji spolegliwość nie była do końca zamierzona. Bo czy Józef Mackiewicz mógł mieć poważniejsze złudzenia w odniesieniu do demokracji? Weźmy choćby jeden z jego przedwojennych tekstów, który Ty bodaj niedawno cytowałeś, Szabla i pałka gumowa, gdzie znaleźć można takie na przykład uwagi na temat demokracji:
„… ten powszechny pęd w ograniczaniu, w totalizowaniu, prześladowaniu, zglajchszaltowaniu swobód obywatelskich, indywidualnego romantyzmu, przybrał w nowej Europie znamiona piętna i zdecydowanego jarzma”.
Cała twórczość Mackiewicza naszpikowana jest po prostu tego rodzaju przemyśleniami. Zatem, podobnie jak w przypadku Zdziechowskiego, trudno podejrzewać Mackiewicza o najdrobniejsze nawet złudzenia. Co mu w takim razie kazało nazywać ideałem koniunkcję demokracji z liberalizmem? Może, przeżywszy w Anglii czy w Monachium kilkanaście lat, doszedł do wniosku, że demokracja w zestawieniu z totalitaryzmami, to jednak forma, w której da się żyć? Czy miał rację? Czy można mieć rację na „krótką metę”, czy raczej historiozofia nie wybacza krótkowzroczności?
Jak myślisz, cóż by o takim niespodziewanym krytykanctwie powiedział sam Mackiewicz? Czy byłby obrzucił nas gromami, czy raczej posłuchał z uwagą? Mnie się zdaje, że na tym dokładnie polega wielkość tego pisarstwa – nie musimy ani sekundy nawet drapać się po czerepach, aby sobie na to pytanie odpowiedzieć. Nie musimy, bo istota tej odpowiedzi siedzi głęboko w nas, przez nią w jakieś mierze zostaliśmy ukształtowani; przez niezwykłą formułę, stanowiącą credo Mistrza: leben und leben lassen – żyć i pozwolić żyć innym. W tych czterech słowach zawiera się cała droga życiowa Józefa Mackiewicza, filozofia jego dzieła, jego liberalizmu, metoda pisarska i sposób w jaki starał się dochodzić do nieosiągalnej prawdy.
Z niej wywodzi się także wielki walor Zwycięstwa prowokacji – jej otwartość, gotowość wsłuchiwania się w zdania odmienne i niebywała intelektualna pokora:
„Nie stawiam sobie za cel narzucania komuś moich poglądów. Z góry zakładam, że istnieją niewątpliwie poważne argumenty, mogące podważyć niejeden z moich własnych”.
M.B.: Jak każdy kulturalny człowiek, Józef Mackiewicz miał szacunek dla cudzych opinii, gdy były przemyślane i uzasadnione, niezależnie od tego, czy się z nimi zgadzał czy nie. Przykładów po temu było mnóstwo, od przyjaźni z lewicującym Michałem Chmielowcem do wielokrotnie wyrażanego szacunku dla Studnickiego czy Pragiera, z którymi nie zgadzał się prawie nigdy.
W moim przekonaniu, Mackiewicz doskonale zdawał sobie sprawę z istotnych wad demokracji. Wyrażał je zarówno w przedwojennej publicystyce, jak i w powojennej Sprawie pułkownika Miasojedowa, gdzie carska Rosja nazwana jest trafnie państwem niedemokratycznym, ale liberalnym.
Muszę tu także złożyć pewną deklarację: określanie Józefa Mackiewicza mianem „Mistrza” wydaje mi się zupełnie nie na miejscu i nieodmiennie razi mnie. On z pewnością nie czuł się żadnym „guru” i wydaje mi się, że powinniśmy zostawić ten termin wszystkim tym mackiewiczologom spod ciemnej gwiazdy, którzy „bronią Mistrza”, choć go nigdy nie czytali; którzy domagają się nielegalnego wydawania jego książek w prlu, wygodnie zapominając, co on sam miał na ten temat do powiedzenia.
Ale wróćmy do Zwycięstwa prowokacji. Wróćmy do Józefa Mackiewicza. Być może tak powinniśmy byli zatytułować tę rozmowę: „Wracajmy do Mackiewicza!”