DZIEŃ. Żyjemy w hotelu na godziny. Ja i Maite. Maite i ja. Ja i „Ja” – w zapisie karcianym Maite podpisuje się ,,Ja". Siedzi oparta o ścianę wpatrując się w leżące przed nią karty, z których stara się odgadnąć naszą przyszłość. Starannie układa klocki znaczeń tworząc mnogość kombinacji, zestawień i zależności, w tej grze, w której przeszłość utrzymana jest w kolorze czerwieni, przyszłość zaś w zieleni, a między nimi znajdują się bezbarwne obrazy teraźniejszości: życia ponad stan w chwilach niekłamanego szczęścia, sączącego się wina, rytualnych gestów – fatamorgany tworzone na przekór rzeczywistości.
Żyjemy w hotelu na godziny – powtarza podczas siódmego rozłożenia. Ten układ słów wynika z tych trzech kart, które są już tak wytarte, iż tworzą poukładany z kawałków zielony prostokąt, w którym tylko ona może jeszcze coś zauważyć.
Żyjemy w hotelu na godziny, na które składa się sześćdziesiąt minut, pięć dni albo jedna noc – mówi cicho i wydaje się, że otwiera usta, nie po to, aby opowiadać o hotelu, dniach, upływającym czasie, lecz by zaśpiewać właśnie ten fragment „The Empty Bad Blues”: „I need you. Please stay near me”.
Fale głosowe przebijają się przez gęste, lepkie powietrze. Kuleczka uderza w kuleczkę, albo na niższym poziomie atom o atom, sylaba o sylabę – niczym w doświadczeniu szkolnym.
Kalekie atomy, kalekie sylaby, nocne plany z entuzjazmem do nich roztapiającym się w południowym słońcu i na dodatek „Please, stay near me" i to szerokie łóżko kupione w sklepie ze starzyzną przy Avenida de la Liberation. Łóżko, w którym kładąc się po raz pierwszy czuliśmy się dziwnie zagubieni i spłoszeni tak wielkim obszarem wolności, do którego należało przywyknąć.
Ten sam intymny ścisk, to samo oczekiwanie i takie same kuleczki zderzające się ze sobą: I-need-you-please-stay-near-me.
Żyjemy w hotelu na godziny, na które składa się sześćdziesiąt minut, pięć dni albo jedna noc. W hotelu, w którym chronimy się przed bezradnością w stosunku do siebie.
Jak choćby teraz wśród kropelek snu, kropelek mroku i wciąż mniejszych miast nanizanych na nitki coraz gorszych dróg – La Paz, Quito, Leoncion, Maladeo. We wnętrzu nowej chwilowej stabilizacji. Spokojnej frazy zmieszanej z powolnymi przyspieszeniami pełnymi niepokoju. Wśród sennych dni i bezsennych nocy, prób wydobycia się poza siebie, uwolnienia od ograniczeń dźwięków, barw i zdarzeń poukładanych w określone wzory, kody genetyczne przyzwyczajeń i upodobań lub upodobań i przyzwyczajeń, bo trudno jest rozstrzygnąć, co jest pierwsze. Uwikłani w oniryzm.
A między tym wszystkim spokojne nawroty muzyki albo nagłe, drapieżne „Every man wants a woman" – krótkie rwane dźwięki, rozchylone wilgotne usta, lepki ustnik trąbki, six, sax, sex i nowe powtórzenia. „Every man wants a woman and every woman wants a man". Duszne noce i nagie ciała, kropelki potu i takie samo lub zupełnie inne szerokie łóżko. Spokojne synkopy, onieśmielenie, nieśmiałe dotykanie, poszukiwanie zapomnianego ciepła i nagły wybuch zwierzęcego pragnienia. Zwolnione z uwięzi baloniki pożądania. Eksplozja panspermii tego mikrokosmosu.
A potem
powrót poza granicę osamotnienia. Słuchanie starych płyt Pink Floydów lub Theloniousa Monka i wyłapywanie nocnych głosów miasta, poddawanie się kodom i wzorom, bez walki spokojnie – sex, sax, six – wraz z wielką samotnością tej chwili wynikającą z prostej względności przestrzeni i czasu. Wśród spokojnych nawrotów muzyki.
La Paz, Quito, Leontion, Maladeo, ciepłe światła zachodu, tramwaje przeciskające się w stronę placu Rewolucji, placu Campos lub Piątej Avenue.
Parno. Lepki, duszny mrok.
1. Kiedy przypłynął do Maladeo dom wydał mu się mały, w porównaniu z tymi, które znał z San Jose, czy choćby z Leoncion. Jednak poza tym jednym szczegółem wszystko inne było takie same. Ten sam intymny ścisk ocierających się o siebie ciał, te same niezrozumiałe dźwięki i ten duszny, lepki mrok, w którym wyczuwało się niepokój kogutów oczekujących na swoją kolej.
Walki rozpoczynały się tuż po zachodzie słońca, lecz tak na prawdę ważnym momentem był ten, po którym ptaki stały już naprzeciw siebie z nisko opuszczonymi głowami i piórami nastroszonymi wokół szyi. Dopiero wtedy, zdecydowane na wszystko zaczynały na dobre. Znajdowały się na cienkiej nitce teraźniejszości, na której zawieszono ten jeszcze bezbarwny obraz zapełniając go kolorami i skomplikowanymi wzorami, z których tylko jeden miał jakiekolwiek znaczenie. Atakowały nagle i równie nagle odskakiwał od siebie powtarzając ten manewr za każdym razem z tą samą gwałtownością.
Wszystkie walki były podobne do siebie. Rozpoczynały się rytuałem wyzwalania agresji a kończyły prawie niewidocznym uderzeniem. Przegrywający nawet go nie dostrzegał. Kiedy upadał po raz ostatni, strużka krwi wsiąkająca w piasek tworzyła nową linie, którą bał się przekroczyć zwycięzca. Cienką linie odgradzającą wygraną od przegranej, optymizm od pesymizmu, świat kobiet od świata mężczyzn.
Już po pierwszej walce, jeszcze w San Jose, wiedział, że walki kogutów należą do zamkniętego, rządzącego się własnymi prawami świata mężczyzn. Są bardziej męskie aniżeli walki byków. W tej ocenie chodziło nie o to, że nie wpuszczano na nie kobiet, lecz o tę wszechistniejącą przegraną. O to, że matadorowi wchodzącemu na arenę dawano szansę, może tylko dlatego, że był człowiekiem, kogutowi zaś od początku przypisywano przegraną. Tak było w San Jose, Leoncion i tutaj, w Maladeo.
Kiedy wspominano koguty mówiono jedynie o tych, które przegrały. Te, które wygrały oceniano z punktu widzenia przegranej, w którejś z kolejnych walk. Od początku przegrana była im przypisana, bo poza nią nie było niczego. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że kogut stojący na arenie nie ma przed sobą przyszłości, a każde jego zwycięstwo jest odwlekaniem tego, co i tak zostało już przesądzone. Wierzono, że ptaki nie giną, dopełniają jedynie swojego losu – przeznaczenia, przed którym nie ma ucieczki. Wierzono, że świat jest żeński, zarodkowojajowaty, a jedynym jego przeciwieństwem jest kogut – Gallus gallus spadiceus.
Jeżeli prawdą było, że świat jest żeński, to tylko ptak mający w sobie coś z kobiety miał szansę na wygraną. Jeżeli istniał jakiś inny sposób na zwycięstwo, nie znał go. Wszystko do tej pory opierało się na tej dziwnej pewności, założeniu, które nie zawodziło.
Podobnie było z bokserami. Dziwiły go dłonie Romera, zbyt delikatne i subtelne, nie pasujące do zwalistej sylwetki boksera wagi półciężkiej. Romero wygrał jednak 75 walk. Walczył powoli, oszczędnie jakby zmagazynowana w nim energia miała wystarczyć na następne 75, z których żadnej nie może przegrać.
Do Maladeo przypłynął 12 stycznia, na trzy dnia przed rozpoczęciem karnawału.
2. Walki były przyczyną, którą można zastąpić każdą inną. Stanowiły raczej usprawiedliwienie bądź wytłumaczenie stworzone po fakcie aniżeli rzeczywisty powód. O tym, że przyjechał właśnie tu zdecydowała czerwona ciężarówka, która zatrzymała się za Atension i do której postanowił wsiąść, choć przez swoją barwę należała już do przeszłości. Do przeszłości należał także pierwszy ptak, na którego postawił. Wszystko prędzej czy później było przez nią przygarniane i dlatego wybrał właśnie tego czerwonego Dodge’a, rocznik 1978.
Z ciężarówki przesiadł się na prom przez Iguaranę. W San Luce kupił koguta i na pokładzie długo mu się przyglądał, lecz nie mógł przypomnieć sobie tego jednego szczegółu, który zdecydował, że wybrał właśnie tego. Może chodziło o żółte plamy za oczami nadające mu jakiegoś demonicznego wyrazu albo coś zupełnie innego, jak choćby wtedy w Cristobal, kiedy zdecydował się na najmniejszego i dziwnie przestraszonego.
Wszystko było tak jak być powinno. Podobnie jak w filmie, który obejrzał w przeddzień wyjazdu w małym dusznym kinie ze zrywającą się taśmą i przeżywanymi po kilkakroć scenami pożegnań i powrotów. Hotel z niezbyt skrupulatnie sprawdzanymi kartami meldunkowymi, uwiarygodnianymi przez kilka banknotów opłacających pokój na kilka dni z góry, ciężarówka przewożąca coca-colę na trasie Jacurbina - Manteneiri, bocznokołowy prom przez Iguaranę i gdzieś w środku tej wyliczanki dorodny ptak, dla którego nie wymyślił jeszcze imienia.
Gdy pracował w ogrodzie zoologicznym wszystkim zwierzętom narodzonym w jednym roku nadawano imiona na taką samą literę. L – 1983, R – 1958. Praca ta była czymś przelotnym, pozostało po niej jednak przyzwyczajenie z nazwami, nieco zmodyfikowane, przystosowane do sytuacji. Imiona rozpoczynały się od pierwszych liter nazwy miasta. Zgodnie z tą regułą parkinson powinien nazywać się na „M" – Mesjusz, Mich, Marco. Na żadne z nich nie mógł się zdecydować, bo wydawało mu się, że nie pasują do tego silnego koguta.
Wcześniej, gdy nie interesował się walkami nie potrafił odróżnić gatunków, jedynie chińskie kurki nie sprawiały mu kłopotu. Wtedy zadowoliłoby go „Maria" – coś pośredniego między imieniem żeńskim a męskim. Teraz jednak nazywał go Parkinsonem.
Kogut leżał spokojnie w wiklinowej klatce i przyglądał się ziarenkom pszenicy pozostałym po poprzednikach. Niekiedy dziobał je śmiesznie wykrzywiając łeb, gdy któregoś nie mógł dosięgnąć. Stanowił dobry materiał wyjściowy. Należało go tylko nauczyć zadziorności, zapalczywości i nieustępliwości, reszta zależała od szczęścia, znajdował się poza nim, w sferze zupełnie innych sił, na które nie miał wpływu.
Robiło się coraz ciszej. Z okna pokoju widział Iguaranę. Prom zbliżał się do przystani. Nadbrzeżne ptaki uspokajały się i słychać było jedynie cichy szum wody ocierającej się o burty statku. Od czasu do czasu od strony portu napływał duszny zapach butwiejących roślin. Zmierzchało. Iguarana zaczynała płonąć. Prom wpływał w te wyspy ognia, zanurzał się w nie a po chwili pozostawiał za sobą rozcięte białą linią kilwateru. Był prawie pusty. Jedynie na górnym pokładzie stała młoda kobieta. Miała takie same, jak Maite, kruczoczarne włosy i tak samo zadziwiająco smutnie uśmiechnęła się do niego, kiedy zobaczyła go w oknie. Była ubrana w cienką bawełnianą sukienkę, przez którą prześwitywało słońce i dla tego wydawała się naga. Podnosiła się z ławki falując w rozgrzanym powietrzu, rozpadając się na fragmenty, by po chwili powrócić do swego kształtu kilka centymetrów wyżej, opuszczając żagiel sukienki na uda.
Spokojnie pijąc wino obserwował ten rozpad-wznoszenie zdeformowany kulistością kielicha. Przypominała mu dziewczynę z placu Campos w Leoncion, opartą o rozgrzany mur, od którego starały się odpędzić ją podstarzałe kobiety, które, jeżeli im się to udało, przytulały się do kamieni wciągając w siebie całe zmagazynowane w nich ciepło. Przypominała Maite. Ćmy uderzały wytrwale w siatki wstawione w okna, na ulicach pojawiły się psy, kogut leżał spokojnie zmęczony wydłubywaniem ziarenek pszenicy.
Zamknął okno, przykrył klatkę lnianym workiem i wyszedł z hotelu. Miał trochę czasu. Walki zaczynały się dopiero za kilkanaście minut. Pod tym względem wszystkie domy były podobne do siebie. Od dnia, w którym zginął pierwszy kogut wszystkie rządziły się tymi samymi prawami.
Nie liczył na wielkie wygrane - takie zdarzały się w San Jose albo w innym dużym mieście, gdy fala podniecenia ogarniała wystarczająco dużo ludzi przekonanych o zwycięstwie swojego wybrańca. Nie zależało to od wielkości miasta, lecz od koguta, ale te najlepsze pojawiały się tam, gdzie można było najwięcej zyskać. Zamykało się samonapędzające koło, loteria bez pustych losów.
DZIEŃ. Odwracasz się i cicho mówisz: „powiedz mi coś miłego", a mnie do głowy przychodzi tylko ten fragment „Raju" Lezama Limy: „masz wrodzony talent i kiedy widzisz, że twoje siostry podglądają cię zza zasłony zapalasz papierosa w hołdzie jakimś bożkom".
Twoje siostry – Meche, Aleida i Ty siedzicie naprzeciw siebie w trzech rogach pokoju wyłożonego ciepłym, miękkim mrokiem i bawicie się ulatującym z uchylonych ust dymem. Pozwalacie wypalać się słowom. Dopalacie je do końca, powoli odpalając jedno od drugiego, starając się coś sobie nawzajem wytłumaczyć, na przykład różnicę w zapachach perfum. Dziś jest piątek. Różnicę pomiędzy Chanel a Blase, ignorując mężczyzn pojawiających się na chwilę jako wspomnienia, argumenty, przyszłość, tak samo nierzeczywistych, pozbawionych ciała, włosów, dłoni, ust, słów („powiedz mi coś miłego") jak butelka coca-coli, pierwszy papieros wypalony przez Meche w wieku siedemnastu lat czy huragan w maju 1967 roku.
Jestem zupełnie zignorowany – czwarty kąt pokoju.
3. W tej układance brakowało mu jeszcze jednego elementu. Ostatniego ogniwa w łańcuchu napędzającym tę maszynę – kogutów, które przegrały. Wraz z ostatnią walką wszystko kończyło się. Z wielkiego balona jakim był dom ulatywało powietrze a w raz z nim nocne podniecenie nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Nigdy wcześniej nie zastanawiał się, co dzieje się z ptakami, które przegrały. Co prawda w Leoncion widział Bosego sprzedającego kapłony, lecz nie skojarzył ich z walkami. Dopiero tutaj zauważył, że te, które nie zostały zabrane przez właścicieli wyrzucano nocą na plac za domem, gdzie padały łupem wygłodniałych psów. W ciągu dnia zaduch placu wypełniał cały Dom i nie było przed nim ucieczki. Plac był niewielki. Nocą stawał się jeszcze mniejszy, jakby kurczył się a okalające ulice zbliżały do siebie, wysysały go albo też on wysysał je, tak że stojąc na środku wydawało się, że całkowicie nikną a jednocześnie, że nie ma nic innego: ulic Carmintos, Palivarda, Kordanga, całego Maladeo, jest jedynie czarna powierzchnia i psy wyczekujące na ciche skrzypnięcie drzwi. Psy, które traktowano jak zło konieczne, coś z czym nie da się walczyć, tak jak z mrówkami i muchami rządzącymi tym miejscem w ciągu dnia.
Na plac przyszedł, gdy było już ciemno. Psy ocierały się o jego nogi walcząc między sobą o lepsze kąski. Choć wzrok przyzwyczaił mu się do mroku, nie widział ich. Słyszał jedynie chrzęst przegryzanych kości i groźne warknięcia. Wydawało mu się, że przybywają wciąż nowe, że nie ma już skrawka ziemi. Jest jedynie dywan z ich sierści, kości, ścięgien, mięśni, w którym jakąś warstwą, grunt pod właściwy wzór tworzą koguty, którym się nie udało. Plac rósł, pęczniał, zaczynał żyć własnym życiem, niezależnym od okrzyków dochodzących z domu, mogących być jękiem zawodu lub radości, przegranej bądź rozkoszy. Zatapiał się w mrok, tracił dzienne szczegóły, rządził się własnymi prawami.
Kogutów nie wyrzucano wiele - dwa, trzy w ciągu nocy. Psy jednak przychodziły całymi stadami. Ściągały z przedmieści suki w okresie rui ze zniecierpliwionymi psami nieodstępującymi ich na krok. Inne psy i inne suki, cała menażeria.
Nie musiał tu przychodzić, aby się o tym przekonać.
Pomiędzy psami i kogutami istniała silna zażyłość, zażyłość na odległość, zażyłość strachu, twierdzenia połączone znakiem „wynika że”, w których koguty, psy i plac tworzyły logiczną całość. Jak niewierny Tomasz wkładał rękę w ranę, dotykał ciepłych, parujących w nocnym chłodzie ciał. Nie musiał pilnować tylnych drzwi, przynosić z sobą grubego kija i bić nim te, które znalazły się dostatecznie blisko. Nie musiał, bo było to tak samo bezsensowne jak wygładzanie zmarszczek na starzejącej się twarzy. Psy i tak nie reagowały na jego uderzenia. Odskakiwały z ostrzegawczym warknięciem, lecz na ich miejsce przychodziły nowe, zamykała się dziura powstała na chwilę i znów nie było ulic Carmintos, Palivarda, Kordanga tylko ten podrygujący, ciepły dywan o zmieniających się wzorach.
Kiedy zaczęło świtać same odeszły wyczuwając, że ich czas się kończy. Pozostało jedynie kilka wynędzniałych, które dopiero teraz mogły zdobyć coś dla siebie. Plac przypominał wysypisko śmieci w najnędzniejszej dzielnicy. Psy były wychudłe, poranione i nieufne. Omijały się z daleka a ich długi cienie wyłaniały się z ostatnich zakamarków mroku, mieszały się ze światłem i po chwili powracały do niego znajdując w mroku bezpieczne schronienie.
DZIEŃ. Tę historię znam dopiero od momentu, po którym rozebrałaś się i umyłaś a mokre ciało i mokre włosy powiedziały ci, że nie jesteś już dziewczynką.
Zamknęłaś drzwi na klucz. Pierwszy raz przyszło ci to do głowy i od razu to zrobiłaś.
Woda miała słonawy smak i zapach rozfalowanego morza: zielonej trawy, krabów chowających się w piasku, drobnych rybek uciekających przed każdym zbliżającym się do nich cieniem i ostryg lekko skropionych cytryną, które jadłaś w barze niedaleko portu.
Bar „La Salsa", szklaneczka białego wina i perłowe miseczki otwierane specjalnym nożem.
Bar „La Salsa" i małe ośmiorniczki jeszcze nie do końca pogodzone z swoim losem.
Woda miała słonawy smak, taki sam jak skóra, której dotykały delikatne palce słońca, a ty nie czułaś przed nimi wstydu i nie byłaś już małą dziewczynką.
4. Wrócił do pokoju. We wnętrzu było dziwnie cicho. Całe miasto zasypiało na kilka godzin w poobiedniej sjeście, lecz w tej ciszy było coś niepokojącego. Słońce przeświecało przez nieszczelne żaluzje tworząc prążkowany wzór na wytartym bezbarwnym dywanie. Szybko podszedł do drzwi łazienki. Na chwilę zatrzymał się przed nimi nasłuchując czy może oczekując na jakiś dobrze znany odgłos. Kiedy je otworzył do łazienki wtargnęło słońce odbijając się na kremowych płytkach. Kafelki zachlapane były małymi, już zakrzepłymi kroplami krwi. Kogut leżał na środku, pomiędzy porozrzucanymi stertami karmy i jakimiś innymi przedmiotami, które w dziwny sposób dotarły aż tu. Zmęczony, ciężko dyszał. Nie potrzebował długo zastanawiać się, by dojść do wniosku, że kogut zaatakował sam siebie. Początkowo walczył ze swoim cieniem, a gdy nie mógł dostatecznie zbliżyć się do niego, zadowolił się ogonem. Musiał walczyć dość długo, bo opadł z sił i teraz leżał prawie całkowicie wycieńczony wśród rozsypanej pszenicy i jakiegoś proszku śmierdzącego piżmem. Niewielkie pióra nadal przyklejone miał wokół dzioba. Cień atakował ostrogami. Świadczyły o tym podziurawione papierowe pudełka stojące na podłodze. Do ogona użył dzioba. Kręcił się wokół wyrywając pióra, aż upadł całkowicie wyczerpany. Widział to już kilka razy. Koguty szkolone zbyt długo i trzymane w odosobnieniu prędzej czy później obracały się przeciw sobie. Atakowały zapalczywie nic sobie nie robiąc z zadawanego bólu. Niektóre były tak zdesperowane, że ta walka okazywała się ich ostatnią.
Wsadził koguta do wiklinowej klatki i przykrył ją lnianym workiem. Od dłuższego czasu, krok po kroku, uczył go różnych sztuczek i wiedział, że jest dostatecznie silny, by to przetrzymać.
Teraz musiał postarać się o drugiego ptaka. Nieważne jakiego. Potrzebował, aby ten drugi znajdował się wszędzie tam gdzie Parkinson, robił to samo co on, irytował go zmuszając do ciągłej uwagi. Drugiego koguta żyjącego własnym życiem, do którego pierwszy nie mógł się zbliżyć, oddzielony przezroczystą szybą rozgradzającą te dwa światy. Niezniszczalną cezurą wzmagającą apetyt, pobudzającą jakieś reakcje biochemiczne, krążenie krwi, uśpione hormony i ciągłe niezadowolenie, które rozładować mogła jedynie walka.
W jednej z książek przeczytał opis doświadczenia Karola Merlinga. Książkę kupiła Maite zaintrygowana tytułem. „Miłość i nienawiść" Irenausa Eib-Eibesfeldta leżała podczas każdej przeprowadzki na wierzchu walizki lub worka, w które pakowała najważniejsze rzeczy. Na wierzchu tratwy ratunkowej, z której po kilku minutach poszukiwań potrafiła wyciągnąć porcelanowy kubek, by w nim zaparzyć kawę dla przyjaciela zjawiającego się, by „zobaczyć nowe śmieci", nowe mieszkanie, w którym nie zapuściło się jeszcze korzeni i nie odnalazło ulubionych miejsc. Funkcjonujące, lecz na razie na pół gwizdka, zawalone kartonami pełnymi rzeczy, dla których przeprowadzka się jeszcze nie zakończyła. Wyjmowała porcelanowy kubek i obok niego kładła książkę Ebestrasa powoli przekształcającą się w notatnik z telefonami znajomych, towarzyską biblię, w której rozdziały wczytywała się z takim samym zapałem jak w opisy doświadczeń.
Mariku opisywał koguty bojowe. Służyły mu one do udowodnienia jakiejś tezy.
DZIEŃ. Czas przecieka nam przez palce delikatnie łaskocząc przemijającymi dniami. Nurt rozdziela się tworząc wiry, zakola, płycizny: maj 1983, czerwiec 1995, zima 1993, nowy dom Alberto, smukłe ciało Maite – łachy piasku, odsypy, hieroglify, w których paleogeografowie odnajdują szczątki nieistniejących już krajobrazów. Pamięć. Wspomnienia.
Czas przecieka nam przez palce. Maite bawi się nim. Buduje nietrwałe tamy, na każdym zdjęciu, które wpadnie jej w ręce kaligrafując nazwy miast i daty, lecz delikatne łaskotanie nie ustaje. Uśmiecha się wtedy zrezygnowana, pogodzona z przegraną powtarzając: „żyjemy w hotelu na godziny” i bezradnie wpatrując się w płynące Iguaraną wianki rzucone w noc św. Jana, łączące się gdzieś z innymi wiankami...
W takie dni, jak ten, karty pozostawia w spokoju. Zieleń miesza się z czerwienią a ona...
5. To, że przyjechał właśnie tutaj nie było przypadkiem. Królowa w koronie z iguany od momentu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy na fotografii Gracielii Iturbide, szła obok niego. Czuł jej ciepło, tak jak czuł ciepło ciała Maite nawet wtedy, gdy była daleko. Szła obok niego wraz z innymi kobietami z fotografii Iturbide – kobietami spokojnie skubiącymi koguty, opowiadającymi sobie najprzeróżniejsze historie w takt kołyszących się łbów i metodycznie wyrywanych piór; wraz z obrazami, normalnego miasta, pod skórą, którego żyły nadal obrzędy Indian Zapotec, żyły nie wiadomo czy dzięki potędze tej wiary, bezwładowi przyzwyczajeń czy też dla zwabienia turystów, którzy wpadając w tę, pułapkę zostawiali w niej kilka dolarów w kiosku Sancheza handlującego pamiątkami, albo w supermarkecie oferującym zimną coca-cole i małe buteleczki tequili.
Szły obok niego obrazy Maladeo, niedużego miasta przypominającego plaster miodu rzucony na niewielką wypukłość, spływającego ze wzgórza dzięki sile ciężkości, ciekawości ludzi i niższym cenom działek w dolinie. Miasta, o którym w pierwszej encyklopedii nie znalazł żadnej informacji i może nigdy by się o nim nie dowiedział, gdyby nie wystawa w San Francisco Museum of Modern Arts i katalog, który jakimś dziwnym trafem, dzięki prawu przechodniości, dotarł do niego i z którego spojrzała na niego królowa w koronie z iguany. Królowa Maladeo, o którym w przewodniku Bargesa przeczytać można, że to małe miasto zatopione w starych wierzeniach, rządzone przez kobiety, co Iturbide podsumowała jednym tylko zdaniem „robią to, na co mają ochotę”; kobiety o okrągłych indiańskich twarzach skubiące koguty bez żadnej zawiści, znęcania się czy brania odwetu.
Do Maladeo prędzej czy później i tak by przyjechał. Pewnego dnia usłyszał tę nazwę i od tamtej pory świszczało mu w uszach i nic nie pomagało przełykanie śliny dla wyrównani ciśnienia. Maite, Maladeo, musiał, matriarchat, miłość – M odbijające się w stojących naprzeciw siebie lustrach, powielane w nieskończoność, przenikające się bez wyraźnych granic tak, że nie wie się, czy oznacza ono Maite czy może Maladeo, na pierwszy rzut oka normalne miasto położone w pół drogi między górami i oceanem, w kotlinie spływającej wraz z Iguaraną w kierunku morza. M jak morze albo Maite lub musiał. Koguta nazwał Mefisto. Delikatnie wyjął go z klatki. Trzymając skrzydła ramieniem zaczął nakładać mu stalowe ostrogi.
Ptak był dziwnie spokojny, bez sprzeciwu znosząc wszelkie zabiegi, jakby długi trening przygotował go do każdej sytuacji i nic już nie mogło go zdziwić. Ostrogi nie pasowały do tego wielkiego parkinsona, ale na lepsze nie wystarczyło pieniędzy. Gdy uporał się z nimi wyjął duży czysty lniany worek i wsadził go do środka. Kogut był gotów.
Gdzieś we wnętrzu tej łamigłówki, puzzli, które wydają się łatwe, gdy jeszcze nie zabrało się do nich, znajdował się dom z niezamkniętymi drzwiami. Opustoszały, bez śladów mroku, balon, z którego uciekło powietrze, z wielką dziurą areny wysypanej czystym piskiem, zagrabionej i przygotowanej do nowych walk.
Ostatnie pieniądze jakie pozostały po kupieniu ostróg dał stróżowi, by wpuścił go do środka i zostawił samego. We wnętrzu, zanim wyjął koguta z worka, narysował cienką linię dzielącą arenę na dwie części. Pozostał na jednej drugą oddając Mefistofelesowi. Rzucił go w powietrze, tak, aby upadł właśnie tam, poza cienką nitką, którą w dziecięcych grach w poprzek ścieżki rysowała Juanita. Kogut zanim tam się znalazł zatrzymał się w powietrzu, jakby ktoś włączył olbrzymią stop-klatkę, a później zaczął powoli opadać, co przypomniało mu dziewczynę, którą widział na placu Campos w Leoncion. Co przypomniało mu, że walki były uświadomioną albo nieuświadomioną przyczyną, czymś do czego prędzej czy później i tak by doszedł. Co przypomniało mu....
Zrozumiał to, gdy zauważył ten moment, po którym wszystko było już wiadome, lecz kogut ostatkiem sił próbował jeszcze coś zmienić. Zrozumiał, że są jedynie kolejną odmianą gry Juanity, w której zawsze wybierał czerwień i przeszłość, gdzie jedynie ta niegłęboka bruzda na ścieżce utrzymywała go w tutaj-teraz-byciu, tworząc te dwa wzajemnie wykluczające i jednocześnie uzupełniające się światy, jego świat przeszłości i jej przyszłości. Opiłki żelaza układające się wzdłuż linii sił pola albo kolorowe szkiełka w kalejdoskopie mód.
Po pierwszym uderzeniu słaniał się na nogach, lecz szybko odzyskał siły. Po co tu przyjechał? Po co pozwolił kogutowi na to, co robi? Dlaczego fascynowały go walki? Nigdy nie chciał o tym rozmawiać, tak jak nigdy nie chciał wdawać się w dyskusje na temat polowań z biurkowymi intelektualistami, lub odpowiadać Maite na pytanie, czy ją kocha.
Czuł duszny mrok i każdy skurcz serca popychającego gęstą, oporną krew mieszającą się z tak samo gęstym powietrzem, tworzącą mikroeksplozje, niewielkie wiry wypełnione ciepłymi oddechami kogutów – wszystkich kogutów, które kiedykolwiek znajdowały się na środku areny.
Czuł bezsens tego co robi, lecz jednocześnie upajającą rozkosz nie pozwalającą zatrzymać się w pół kroku.