Autor: Igor Wieczorek
Im głębiej się w coś angażuję, tym bardziej czuję się od tego czegoś zależny, a im bardziej czuję się od czegoś zależny, tym mniej chętnie się w to angażuję. Nie angażować się w nic nie potrafię, nie chcę i nawet nie mogę, bo człowiek niezaangażowany na nic nie zasługuje, a jego nieważkie istnienie ciąży wspólnocie ludzkiej. Być może jedynym obszarem rzeczywistości społecznej, na którym brak zaangażowania nie kończy się uzależnieniem i nikomu nie ciąży, jest obszar literatury, sztuki i filozofii. Jedynie na tym obszarze można nie tylko bezkarnie, ale i z jakimś konkretnym, ogólnospołecznym pożytkiem próbować przyjąć pozycję biernego obserwatora, wolnego komentatora, niezależnego autora. I chociaż samo przyjęcie tej godnej uwagi pozycji wymaga zaangażowania, to jednak nie uzależnia w złym tego słowa znaczeniu.
Dobrym tego przykładem jest literacka spuścizna tegorocznego noblisty Mario Vargasa Llosy. W przeciwieństwie do tych wszystkich pięknoduchów, którzy jak ognia unikają poruszania problematyki społecznej, i w odróżnieniu od wciąż licznych pisarzy-ideologów, wieszczów, mistrzów, mentorów, ten peruwiański prozaik idzie drogą środkową – drogą niezależnego podejmowania tematów niełatwych, piekielnie bolesnych. Nie jest ani mentorem ani reformatorem, który wyjmuje słowa spod prawa przyczyny i skutku. Jest jednocześnie estetą i nieubłaganym krytykiem opresyjnych mechanizmów społecznych. Nagrodę Nobla przyznano mu za „przedstawianie struktury władzy oraz wspaniałe zobrazowanie oporu, rewolty i przegranej jednostki”.
Zasłużony publicysta, Piotr Bratkowski, zauważył, że Llosa to „Balzak, który przeczytał Joyce’a”. Chodzi mu o to, że powieści Llosy łączą ambicje poznawcze powieści XIX-wiecznych z nowoczesną techniką narracji. P.Bratkowski zauważył też słusznie, że najlepsze powieści M.V.Lllosy są oskarżeniem kultury o brak szacunku dla indywidualizmu i o to, że wartość człowieka we współczesnym społeczeństwie sprowadzona została do pełnionych przezeń funkcji społecznych. Właśnie w tym sensie Llosa ma bardzo wiele wspólnego z naszym wybitnym Witkacym, prekursorem nowoczesnej kontrkultury.
Prawdopodobnie już wkrótce zacne wydawnictwo Znak wznowi głośną powieść Llosy pt. ”Raj tuż za rogiem”. Warto przeczytać tę polityczno - filozoficzną opowieść o poszukiwaniu prawdy, wolności i zbawienia. Jednym z jej głównych tematów jest życie Paula Gaugin’a, który, jak wiadomo, zerwał z życiem paryskiego mieszczucha i udał się na Tahiti w poszukiwaniu inspiracji. Ten niespokojny artysta był przekonany o tym, że wiodąc żywot „dzikusa” dotrze do źródła prawdy. Umarł w osamotnieniu, chory i potępiony. Choć poniósł klęskę za życia, to jednak jego obrazy wydają się nieśmiertelne. Oby powieśći Llosy też stały się nieśmiertelne.
Ciekawe, dlaczego mój kraj nie ma swojego Llosy? Witkacy już dawno nie żyje, Waldemar Łysiak zdziwaczał i niczym nie zaskakuje. Dlaczego nasza krytyka jest zgrzebna, nieestetyczna, pełna zjadliwych inwektyw lub akademickich pouczeń, a nasi mistrzowie słowa są ślepi na kwestie społeczne? Może po latach zaborów i politycznego horroru nagłe przyjęcie pozycji wolnych obserwatorów wydaje się nam niebezpieczne? Przywykliśmy chyba do tego, że wpływanie na losy świata poprzez literaturę kończy się uległością wobec partyjnych dyrektyw. Sądzimy, że niezależność to taka oaza spokoju, do której dotarliśmy w końcu po latach trudu i znoju, a artystyczne wyzwania w kraju demokratycznym są czymś w rodzaju dziecinnej, zupełnie niewinnej zabawy. W odróżnieniu od Llosy jesteśmy bardzo naiwni.
Im głębiej się w coś angażuję, tym bardziej czuję się od tego czegoś zależny, a im bardziej czuję się od czegoś zależny, tym mniej chętnie się w to angażuję. Nie angażować się w nic nie potrafię, nie chcę i nawet nie mogę, bo człowiek niezaangażowany na nic nie zasługuje, a jego nieważkie istnienie ciąży wspólnocie ludzkiej. Być może jedynym obszarem rzeczywistości społecznej, na którym brak zaangażowania nie kończy się uzależnieniem i nikomu nie ciąży, jest obszar literatury, sztuki i filozofii. Jedynie na tym obszarze można nie tylko bezkarnie, ale i z jakimś konkretnym, ogólnospołecznym pożytkiem próbować przyjąć pozycję biernego obserwatora, wolnego komentatora, niezależnego autora. I chociaż samo przyjęcie tej godnej uwagi pozycji wymaga zaangażowania, to jednak nie uzależnia w złym tego słowa znaczeniu.
Dobrym tego przykładem jest literacka spuścizna tegorocznego noblisty Mario Vargasa Llosy. W przeciwieństwie do tych wszystkich pięknoduchów, którzy jak ognia unikają poruszania problematyki społecznej, i w odróżnieniu od wciąż licznych pisarzy-ideologów, wieszczów, mistrzów, mentorów, ten peruwiański prozaik idzie drogą środkową – drogą niezależnego podejmowania tematów niełatwych, piekielnie bolesnych. Nie jest ani mentorem ani reformatorem, który wyjmuje słowa spod prawa przyczyny i skutku. Jest jednocześnie estetą i nieubłaganym krytykiem opresyjnych mechanizmów społecznych. Nagrodę Nobla przyznano mu za „przedstawianie struktury władzy oraz wspaniałe zobrazowanie oporu, rewolty i przegranej jednostki”.
Zasłużony publicysta, Piotr Bratkowski, zauważył, że Llosa to „Balzak, który przeczytał Joyce’a”. Chodzi mu o to, że powieści Llosy łączą ambicje poznawcze powieści XIX-wiecznych z nowoczesną techniką narracji. P.Bratkowski zauważył też słusznie, że najlepsze powieści M.V.Lllosy są oskarżeniem kultury o brak szacunku dla indywidualizmu i o to, że wartość człowieka we współczesnym społeczeństwie sprowadzona została do pełnionych przezeń funkcji społecznych. Właśnie w tym sensie Llosa ma bardzo wiele wspólnego z naszym wybitnym Witkacym, prekursorem nowoczesnej kontrkultury.
Prawdopodobnie już wkrótce zacne wydawnictwo Znak wznowi głośną powieść Llosy pt. ”Raj tuż za rogiem”. Warto przeczytać tę polityczno - filozoficzną opowieść o poszukiwaniu prawdy, wolności i zbawienia. Jednym z jej głównych tematów jest życie Paula Gaugin’a, który, jak wiadomo, zerwał z życiem paryskiego mieszczucha i udał się na Tahiti w poszukiwaniu inspiracji. Ten niespokojny artysta był przekonany o tym, że wiodąc żywot „dzikusa” dotrze do źródła prawdy. Umarł w osamotnieniu, chory i potępiony. Choć poniósł klęskę za życia, to jednak jego obrazy wydają się nieśmiertelne. Oby powieśći Llosy też stały się nieśmiertelne.
Ciekawe, dlaczego mój kraj nie ma swojego Llosy? Witkacy już dawno nie żyje, Waldemar Łysiak zdziwaczał i niczym nie zaskakuje. Dlaczego nasza krytyka jest zgrzebna, nieestetyczna, pełna zjadliwych inwektyw lub akademickich pouczeń, a nasi mistrzowie słowa są ślepi na kwestie społeczne? Może po latach zaborów i politycznego horroru nagłe przyjęcie pozycji wolnych obserwatorów wydaje się nam niebezpieczne? Przywykliśmy chyba do tego, że wpływanie na losy świata poprzez literaturę kończy się uległością wobec partyjnych dyrektyw. Sądzimy, że niezależność to taka oaza spokoju, do której dotarliśmy w końcu po latach trudu i znoju, a artystyczne wyzwania w kraju demokratycznym są czymś w rodzaju dziecinnej, zupełnie niewinnej zabawy. W odróżnieniu od Llosy jesteśmy bardzo naiwni.