Dawno, dawno temu, wędrowny grajek miał zwyczaj pukania do bram miasta. Wpuszczano go zawsze. A on zasiadał w gospodzie, wyciągał instrument i śpiewał. O tym, co widział i co przeżył. O wojnach, ludziach i bogach. Pustyniach, oceanach, innych miastach. A przede wszystkim o miłości. Tego zawsze słuchały kobiety. I zawsze wtedy mógł liczyć na dodatkowy dzban wina.
Taki bard miał głos jak dzwon a słowami potrafił wyczarować wszystko. Łodzie pełne pereł i diamentów, delikatny jak jedwab dotyk ukochanej, szczęk broni pojedynkujących się rycerzy, a nawet gniew króla czy pisk dzieci bawiących się we dworze. Jego historie żyły, pulsując podekscytowaniem w uszach gawiedzi, jego słowa powtarzano z ust do ust i nie żałowano mu grosza za to, że chociaż przez chwilę pozwalał na zajrzenie w swoje sny.
Nie wszystkim się to podobało, oj, nie wszystkim. Zawsze znalazło się kilku takich, co szemrali po kątach, zazdroszcząc grajkowi rozkochanych kobiecych spojrzeń i podziwu mężczyzn, słuchających z otwartymi ustami o kolejnych bohaterskich wyczynach herosów.
Aż znalazł się jeden, który na szemraniu nie zamierzał poprzestać. Syn możnowładcy. Jedynak rozpieszczony. Kupił lirę i zaczął naśladować grajka. Uczucia przepełniały go wielkie, głos wydawał namiętny, próbował kalekie słowa zastąpić gestami i obficie strzykającą śliną.
Za pierwszym razem wygwizdano go, za drugim obrzucono zgniłymi jajami, kiedy indziej chwycono za kamienie. Gdzież mu było do tego, który jednym dobrze dobranym słowem potrafił wskrzeszać i unicestwiać potwory, z kilku nut stworzyć pieśń żyjącą przez lata w sercach słuchających.
Syn możnowładcy zapałał nienawiścią do barda i do tłumu. Zebrał innych, co to kosym okiem patrzyli na utalentowanego. Poszeptali, uradzili. Do króla z petycją poszli, przekupili kogo trzeba. Nigdy już nie wpuszczono grajka do miasta. Ludzie tęsknili za nim, pytali, chcieli marzeń. Wspominali. Ale gdy się nie zjawiał a ci co pamiętali, pomarli, czas powoli zaczął zacierać ślady po balladach.
Tymczasem odmieńcy stopniowo zaczęli przekonywać innych, że te piski, które wydają z siebie i spod siebie, to sztuka. Że nuda, bezbarwność i nijakość ożenione z fetorem moczu są nowymi, jedynie słusznymi, wartościami w literaturze. A że tłum tego nie rozumie? Tym gorzej dla tłumu. Widać prosty, ciemny i prymitywny. Na wysublimowanych formach się nie zna.
Założyli związek, żeby się wspierać, wszelką krytykę stawiali na szafocie, płacili za każde dobre słowo o nich.
Z czasem ludzie pogodzili się z brakiem wędrownego grajka, ale nie przekonali się do form zastępczych. Przestali więc marzyć.
A też i utalentowanym inaczej ludzie nie byli już specjalnie potrzebni. Namnożyło się ich w związku tyle, że jedni pisali, inni czytali, z kolei ci inni grali a piszący słuchali. Klaszcząc sobie nawzajem. Może trochę, przez jakiś czas, uwierał ich brak popularności, ale szybko wytłumaczyli sobie, że są elitą.
A niektórzy nawet awangardą.
Płacąc za uznanie, szybko zubożeli, wytworzyli wobec tego nową tradycję – talent i ubóstwo muszą iść w parze. Przypomnieli sobie także niechlujny wygląd barda i utożsamiając go z talentem, zaczęli się podobnie ubierać.
Stworzyli statut związku, w myśl którego nie wolno było przyjąć do swojego grona tego, kogo tłum pokocha. Przyjmowano wyłącznie gorszych od siebie.
Przez wieki.
Dziś wydaje się, że trudno byłoby znaleźć tych gorszych.
A jednak nieustannie się udaje.