LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


OD REDAKCJI 10/2012


Słowo na październik

„Cywilizacja nasza – wbrew pozorom – nie grzeszy tak bardzo uczynkiem. Grzeszy straszliwie myślą i mową. «Przeciwko głupocie mojej epoki odczuwam strumienie nienawiści, które mnie duszą. Gówno podchodzi mi do ust, jak przy zduszonych rupturach» - pisze w innym liście święty Flaubert. I tragiczne w tym jest to, że nie proletariat i plebs jest głupi, ale że tak zwane warstwy oświecone stają się coraz głupsze. «Należy oświecić warstwy oświecone – pisze jeszcze w innym liście Flaubert – Zacznijcie od głowy. Ta jest najbardziej chora, reszta przyjdzie sama»”.

Andrzej Bobkowski, „Szkice piórkiem”, zapis z 17 lipca 1944 r.



Polecamy:

Stowarzyszenie Empora zaprasza 13 października o godz. 18 na premierę książki poetyckiej Piotra Groblińskiego „Inne sprawy dla reportera” (Wydawnictwo Kusiński); Stacja Nowa Gdynia, ul. Sosnowa 1, Zgierz (na granicy z Łodzią).

Pozostałe spotkania promocyjne:

18 października godz. 19 Śródmiejskie Forum Kultury, Łódź, ul. Roosevelta 17

21 października godz. 19 sala przy kościele na Stokach w Łodzi

Piotr Grobliński urodził się 20 kwietnia 1966 roku w Łodzi. Jako poeta debiutował w prasie w 1987 roku. Dotychczas wydał cztery książki poetyckie: „Błękitne lustro aksjologii” (1990), „Filozoficzne aspekty tramwaju” (1995), „Zgodnie z regułą splotów” (1997), „Festiwale otwartych balkonów” (2005). Pracuje w Łódzkim Domu Kultury – kieruje wydawnictwem Kwadratura i redaguje serwis Reymont.pl. Prezes Stowarzyszenia Kulturalno-Społecznego „Empora”.



Wydawnictwo Amea zaprasza 25 października na Krakowskie Targi Książki, gdzie odbędzie się premiera książki Aidy Amer „Rantis”. http://www.amea.pl/Zapowiedzi/

Aida Amer (1968). Urodzona w Krakowie. Po mamie Polka, po tacie Arabka. Wychowała się na styku dwu kultur. Ukończyła archeologię klasyczną na UJ i szkołę aranżacji wnętrz. Projektowaniem wnętrz zajmuje się zawodowo, pisaniem - w wolnym czasie. Mieszka w Krakowie. Autorka m.in. opowiadania „Igor i Igor” opublikowanego przez Ameę w zbiorze „Wbrew naturze”.



XVI Festiwal Sztuki Najnowszej ZA, 13 października godz. 17 w siedzibie ZA w Rawce k. Skierniewic, ul. Berlinga 2; artyści uczestniczący: Wiesław Sokołowski, Agnieszka (Jaga) Sokołowska, Jan Masiak, Marian Bogusz, Grzegorz Winkler, Jacek Müldner-Nieckowski, Ewa Sokołowska.



Różewicz Open Festival, 7 - 15 października, Miejski Dom Kultury w Radomsku http://www.rozewiczopen.pl/

Esej: Ewa Thompson O KOLONIZACJI EUROPY ŚRODKOWEJ


O kolonializmie „białych przeciwko białym” można mówić od wieku XVIII. Rozbiory Polski zakończyły kolonizację Europy Środkowej przez Rosję, Prusy, Austrię oraz imperium otomańskie. Nieobecność krajów regionu na mapie politycznej świata przypieczętowała ich nieobecność w literaturze, nauce, zaowocowała zwyczajem pomijania ich w dyskursie. Sytuacja polepszyła się po upadku Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, ale daleko jej do normalności.

Amerykańska poetka Emily Dickinson tak pisała o prawdzie:

Powiedz całą Prawdę, ale okrąż ją na paluszkach
W swoim pełnym blasku Prawda poraża
Naszą wątłą zdolność do radości,
Bo Prawda jest wielką niespodzianką.

To tak jak mówić dzieciom o błyskawicy.
Trzeba to wytłumaczyć łagodnie,
Prawda musi zaistnieć bardzo powoli,
Bo inaczej wszystkich nas oślepi[1].

To poetyckie ostrzeżenie należy mieć na uwadze, wprowadzając perspektywę postkolonialną do studiów nad niegermańską Europą Środkową. Perspektywa ta postrzegana jest jako absurdalna przez narratorów państw imperialnych. Należy więc postkolonialny punkt widzenia przedstawić tak, aby nie powielał on kłótni o miedzę pomiędzy Rzędzianem a Jaworskimi, których tenże miał nadzieję z torbami puścić. Zacznijmy od rzeczy podstawowych i chyba niepodważalnych.

„Biali przeciwko białym”, czyli nałożenie czapki niewidki

O kolonializmie „białych przeciwko białym” można mówić od wieku XVIII. Zdefiniowałabym go jako militarny podbój terytorium i ludności, która już posiada swoją własną świadomość narodową, system polityczny, prawo, język i obyczaje społeczne. Najkrótsza definicja kolonializmu to przekształcenie (przy użyciu siły) nawet niewielkiej metropolii w peryferię. W wieku XVIII rozpoczął się na wielką skalę również kolonializm zamorski, uprawiany przez tych Europejczyków, którzy na ogół nie zajmowali się kolonizacją swoich sąsiadów. Kolonializm zamorski zdobył sobie lingwistyczny monopol, podważany w wieku XXI przez postkolonialnych badaczy Europy Środkowej – bo tam właśnie kolonializm „białych przeciwko białym” uprawiany był najczęściej. Łamał on postanowienia pokoju westfalskiego z 1648 roku, bo skierowany był na rugowanie i wchłanianie sąsiednich państw o długiej historii i jasnej tożsamości. W drugiej połowie XX wieku rozpoczął się demontaż zarówno kolonializmu zamorskiego, jak i europejskiego, ale w wieku XXI widać już jego powrotną falę.

Rozbiory Polski zakończyły kolonizację Europy Środkowej, kolonizację, w której uczestniczyły Rosja, Prusy, Austria oraz imperium otomańskie. W 1795 roku Polska przestała istnieć jako reprezentantka własnych interesów, a jej ziemie stały się peryferiami wrogich jej mocarstw. Państwa, takie jak Czechy, Bułgaria, Mołdawia, Serbia, Chorwacja, zostały połknięte przez imperia wcześniej. W rezultacie przy końcu wieku XVIII na niegermańską Europę Środkową nałożono czapkę niewidkę; stała się ona niewidzialna jako państwowość, czy raczej państwowości, jako podmiot i producent kultury.

Kolonializm w tej części świata miał swoje specyficzne cechy i unikatowe rezultaty. Po pierwsze, Europa Środkowa to w znacznej mierze terytorium kultury tomistycznej, której trwałość umocniła kolonizacja. Teoretyzowanie kolonializmu na tych ziemiach musi uwzględnić ten fakt; przykładanie miarek historycyzmu do Polski to trochę tak, jak tłumaczenie mitologii greckiej przy pomocy taksonomii Oświecenia[2]. Po drugie, państwo polskie było również krajem – okresowo przynajmniej – kolonizującym (mowa o Ukrainie, Litwie i Białorusi), który sam został skolonizowany. Stąd pomieszanie wartości i rozchwianie znaczeń w konstruowaniu sądów o Polsce, ułatwiające byłym kolonizatorom usprawiedliwienie swojej działalności. Ponieważ państwo polskie było kluczowym niegermańskim państwem w Europie Środkowej, błędy w jego interpretacji zdeformowały obraz całej Europy Środkowej w narracji świata[3].

Kolonizacja dyskursu

Mimo różnic pomiędzy kolonializmem zamorskim a środkowoeuropejskim, oba miały wspólne cechy. Przynosiły uzależnienie gospodarcze, hamowały rozwój społeczeństwa, wprowadzały patologie społeczne i kulturalne, przekształcały mapy mentalne świata i niwelowały prestiż[4]. Podobnie również tłumaczyły przyczyny podboju. W obu wypadkach podkreślano niezdolność podbijanego do samodzielnego sprawowania władzy oraz ucisk mniejszości. „W centrum europejskiej polityki na Bliskim Wschodzie stał problem mniejszości, których «interesy» wielkie mocarstwa rzekomo reprezentowały i ochraniały”, pisze Edward W. Said[5]. Katarzyna II użyła podobnej argumentacji w stosunku to Pierwszej Rzeczpospolitej, zaś Stalin i NKWD – w stosunku do Drugiej[6].Szerzenie nieprawdziwych informacji o Polsce m.in. przez takie ikony Oświecenia jak Wolter czy zachodni naukowcy pogrążyło w niepamięci polskie państwo szlacheckie i jego republikański ustrój. Niegermańska Europa Środkowa jest bodajże jedynym terytorium w Europie, gdzie wymazywanie historii odbyło się na tak wielką skalę i trwało tak długo.

Dyskurs o postkolonialnych cechach Europy Środkowej mógłby być sporem historyków i ekonomistów. Wtedy w centrum dyskusji byłyby takie twierdzenia, jak „kapitał gromadzi się w metropolii a nie na peryferiach imperium, stąd chroniczny niedorozwój terytoriów zniewolonych”. Tutaj ograniczę się jednak do problemu kolonizacji dyskursu. Bowiem studia postkolonialne to nie to samo, co studia historyczne. Nie wpisują się one w oświeceniowy harmonogram studiów humanistycznych. Rezultatów europejskiego kolonializmu „białych przeciwko białym” nie da się opisać, używając oświeceniowych formułek, gdyż są one rusztowaniem tego niwelującego tożsamość odbierana głosu, który Said nazywał orientalizmem. Argumentem w studiach postkolonialnych są nie tyle traktaty dotyczące podziału terytoriów pomiędzy kraje imperialne, ile struktury wpływów na dyskurs światowy, systemy opinii i rankingi prestiżu. Wizerunek Europy Środkowej, stworzony przez „obiektywnych obserwatorów” z zewnątrz, to środkowoeuropejski odpowiednik opisów Afryki przez dziewiętnastowiecznych podróżników europejskich.

Widzę dwa etapy dyskursywnego kolonizowania Europy Środkowej. Pierwszy rozpoczął się w wieku XVIII i zakończył po upadku Związku Sowieckiego. Z wyjątkiem okresu międzywojennego, były to czasy, gdy permanentne pozbawienie podmiotowości krajów Europy Środkowej było jeszcze możliwe. Drugie stadium to współczesna walka z bagażem dyskursów nagromadzonych w okresie pierwszym w nauce, polityce i mediach, włączając słownictwo i nazewnictwo, oraz próby skorygowania tych dyskursów.

Wymazywanie z pamięci

Przyjrzyjmy się teraz konstrukcji kolonizującego dyskursu. Rozbiory Polski były „grubą kreską”, po której zasób wiedzy nie tylko o Pierwszej Rzeczpospolitej, ale i o całej niegermańskiej Europie Środkowej i Wschodniej (poza Rosją) gwałtownie się skurczył w dyskursie europejskim, a nowej wiedzy zaczęli dostarczać hegemoni kolonialni. Charakterystyczne są tajne protokoły podpisane przez trzech kolonizatorów Polski w 1795 roku, zawierające decyzję, że „konieczne jest niszczenie wszystkiego, co może przypomnieć światu o istnieniu kiedyś Królestwa Polskiego”[7]. Jak zauważył Adam Zamoyski, Prusacy przetopili na złoto polskie królewskie korony, Austriacy urządzili koszary w pałacach polskich królów, zaś Rosjanie wywozili z Polski do Rosji co się dało – biblioteki, dzieła sztuki i ludzi. Wzmianki o polskich terytoriach pojawiały się w prasie europejskiej tylko wtedy, gdy miały tam miejsce jakieś rozruchy, podobnie jak dzisiaj Tamilowie w Sri Lance pojawiają się w prasie wtedy, gdy już mocno zajdą za skórę Syngalezom; ale o co tam chodzi, mało kto wie. Gdy w prasie amerykańskiej pojawiły się notki o rozruchach w Polsce w 1976 roku, mało kto wiedział lub interesował się tym, dlaczego Polacy wychodzili na ulicę.

W XIX wieku, z paroma wyjątkami[8], historycy europejscy i rosyjscy przyjęli bez protestów wirtualną nieobecność w dyskursie nie tylko Polski, ale i całej niegermanskiej Europy Środkowej, którą stopniowo przemianowano na „Europę Wschodnią”. Po II wojnie światowej to wyrażenie stało się w USA standardem desygnującym coś w rodzaju oddzielnego subkontynentu. Nie oznacza to oczywiście, że nikt z tej części świata nie mógł przebić się do światowej mównicy[9]. Brakowało jednak ciągłości narracyjnej, którą rozporządzają kraje i narody niepoddane kolonizacji.

Orientalizacja peryferii

Końcowym rezultatem była utrata kontroli nad własnym wizerunkiem, jego reifikacja i esencjalizacja porównywalna tylko do dziewiętnastowiecznych opisów czarnej Afryki. W XIX i XX wieku wizerunek Polaków formował się w tekstach pisanych przez intelektualistów reprezentujących niepolskie interesy; w opiniach, artykułach, wypowiedziach głoszonych poza granicami Polski, na które Polacy nie byli w stanie odpowiedzieć. Często o nich nawet nie wiedzieli, pochłonięci problemami przeżycia i obrony tożsamości w imperiach, w których mieszkali. To o tej skonstruowanej przez wyobraźnię zwycięzców Polsce traktują dziesiątki książek i artykułów naukowych, pisanych w Stanach Zjednoczonych po dzień dzisiejszy, niezmiennie przedstawiających Europę Środkową jako szowinistyczną, prymitywną i nietolerancyjną[10].

Takie są rezultaty intelektualnego ubezwłasnowolnienia, czyli kolonialnego odebrania głosu. Dlatego właśnie Kopernik stał się uczonym niemieckim, Włodzimierz Spasowicz prawnikiem rosyjskim, kod „Enigmy” został rozwiązany przez kryptografów brytyjskich, zaś klęska komunizmu rozpoczęła się w Niemczech od obalenia muru berlińskiego w listopadzie 1989 roku. Wprawdzie Jan Hus pozostał dysydentem czeskim, ale był to wyjątek. Gdy nie dało się wybitnych ludzi czy ważnych wydarzeń umieścić w panteonie mocarstw zaborczych, wrzucano ich do worka niepamięci. Tak się stało z polskimi prawnikami i pisarzami Średniowiecza – Stanisławem ze Skarbimierza czy Pawłem Włodkowicem. O Marco Polo z Wenecji słyszeli wszyscy Europejczycy, ale o tym, że był on Chorwatem z wyspy Korčula, bardzo niewielu. Zaś porażka Otomanów pod Wiedniem w roku 1683, autorstwa króla Jana Sobieskiego, została zredukowana przez Austriaków do małej i trudnej do znalezienia tabliczki na murze jednej z wiedeńskich piwiarni[11].

Kraje skolonizowane nie uczestniczą w tworzeniu swojego wizerunku, bo ich narracja do świata nie dociera. Nietrudno zgadnąć, że narracja hegemona uwypukla słabość, pasywność, brak sił twórczych i osiągnięć, niezdolność do samookreślenia się i samowiedzy członków narodów skolonizowanych. Postrzegani są oni jako ci, którzy muszą być opisani z zewnątrz, bo sami nie są w stanie siebie zdefiniować. Decyzja o tym, kim są, jest podejmowana jak gdyby „ponad ich głowami”, w innym wymiarze, do którego oni nie mają dostępu. Ostentacyjnie obiektywni badacze z Zachodu (finansowani przez różne fundacje i przyjeżdżający do Polski, aby oceniać i badać polskie społeczeństwo), to przykład aktu orientalizującego w stosunku do peryferii, aktu umożliwionego przez kolonialny status odwiedzanych terytoriów. Na peryferie się jeździ, peryferie się bada; ale one nie mogą jeździć do metropolii (rzeczywistej czy zastępczej), aby ją badać[12].

Gwałt na umysłach pokonanych

Ważnym krokiem w procesie kolonizacji Europy Środkowej było przekonanie pokonanych, że są narodami drugorzędnymi, które powinny szkolić się u hegemonów i potulnie zgadzać się na własną nieskuteczność. Narody podbite miały zinternalizować narzuconą im tożsamość: Polska miała się stać „Polszoj a nie zagranicoj”, zaś Litwa, Łotwa i Estonia „Pribaltikoj”, w której oficerowie rosyjscy mogliby się osiedlać po przejściu na emeryturę. Ten proces intelektualnego gwałtu nad zwyciężonymi jest bez trudu rozpoznawalny przez tych, którzy doświadczyli „woli władzy” kolonizatorów, ale jest zwykle uważany za fantazję przez tych, którzy ten proces uruchomili.

Warto prześledzić rolę literatury we wprowadzaniu tych zmian w dyskursie. Jeszcze Dzierżawin i Puszkin walczyli – już nie z Polską, której nie było, ale z duchem Polski – w swoich nieszlachetnych utworach „Na vziatije Warszawy” czy „Klewietnikam Rosiji”. Ale już w „Wojnie i pokoju” Lwa Tołstoja nawet z duchem nie trzeba było walczyć. Tołstoj, który pisał swoją powieść w latach 60. XIX wieku, przyczynił się walnie do nałożenia czapki niewidki na tożsamości centralnoeuropejskie. 70 lat wcześniej tego rodzaju portret Europy Środkowej – jako peryferii wielkich narodów, punkcie ich styku, miejscu, gdzie Austriacy, Prusacy i Rosjanie spotkali się, aby walczyć z Napoleonem – nie mógłby powstać, bo tożsamość obywateli Rzeczpospolitej była wciąż jeszcze częścią świadomości wykształconych Europejczyków. 220 lat temu prezentacja Europy Środkowej w „Wojnie i pokoju” byłaby uznana za wręcz kłamliwą; ale już 150 lat temu stała się normą, właśnie dzięki Tołstojowi. W wyobraźni studentów amerykańskich Polacy, Litwini, Ukraińcy nie istnieli w okresie wojen napoleońskich jako pełnoprawne narody. Tołstoj im powiedział, że pomiędzy Rosją a Prusami nie było żadnych państw, a więc i żadnych narodowości, jedynie gubernie rosyjskie i landy pruskie.

Niepotrzebnych walka o prestiż

Trudno więc się dziwić, że wychowani na podobnych pewnikach światowi politycy do dziś wierzą i do wiadomości podają, że traktat wersalski „upokorzył” Niemcy (i w domyśle Rosję)[13]. Krytyka traktatu wersalskiego jest wszechobecna w narracji historycznej Zachodu, zaś prezydent Woodrow Wilson jest jednym z najbardziej krytykowanych amerykańskich prezydentów. Oczywiście w Europie Środkowej poglądy są diametralnie przeciwne. To, że nie przedostały się one do narracji światowej jako standardowe, jest jednym z wielu konkretnych przykładów, że narracja ta jest zamknięta na argumenty i fakty wygenerowane w tej części świata. Ponieważ wyzwolenie Europy Środkowej w 1919 roku jest często uważane za błąd, wyzwolenie w roku 1989 też nie jest jednoznaczne dla wielu. Postkolonialne kraje Europy Środkowej otrzymały w prezencie od historii wizerunek krajów „niepotrzebnych”, których odrodzenie było „nieporozumieniem” albo przypadkiem. Jest to walka o prestiż; jak zauważyła politolog Nancy Fraser, w nowoczesnym świecie prestiż jest międzynarodowym pieniądzem, niezbędnym do utrzymywania stosunków pomiędzy państwami[14].

Wbrew temu, co twierdzili ideologowie Oświecenia, wiedza historyczna i wizerunek narodów nie są kumulatywne i nie powstają z ciągłego dodawania nowych opracowań do już istniejącego korpusu badań[15]. Proces gromadzenia wiedzy o danym narodzie jest selektywny: pewne rzeczy się usuwa, inne przestawia, dążąc jednocześnie do światowego konsensusu popartego autorytetem uniwersytetów i wydawnictw. Hegemoni dzisiejsi mają tendencję do cytowania hegemonów wczorajszych. Jeżeli się tak dzieje przez wiele pokoleń, wiedza o danej przestrzeni geograficznej ulega zniekształceniu, którego nie da się skorygować przy pomocy jednej książki czy wykładu. Dzisiaj nawet te naukowe pisma slawistyczne, które szczycą się swoją obiektywnością i fachowością, oddały metropoliom i „hegemonom zastępczym” monopol na tworzenie wizerunku Europy Środkowej. Można w nich znaleźć głównie dyskurs metropolii o peryferiach. W takich pismach pojawiają się autorytatywne komentarze o „polskim nacjonalizmie”, „ukraińskim szowinizmie”, czy „emigranckim braku obiektywizmu po II wojnie światowej”.Jak pisze Said, kształtowanie wiedzy o danym społeczeństwie to synonim dominacji. Zawładnięcie dyskursem przez hegemona, wyparcie ze światowego obiegu dyskursu skolonizowanych, jest jądrem kolonizatorskiego zniewolenia. Odzyskanie niepodległości nie anuluje automatycznie dyskursu kolonizacyjnego, ale pozwala o nim dyskutować, co jest pierwszym krokiem do zmiany sytuacji.

Odzyskać podmiotowość

Nieobecność krajów Europy Środkowej na mapie politycznej świata, przypieczętowana ich nieobecnością w wielkich dziełach literackich i naukowych, zaowocowała zwyczajem pomijania ich w dyskursie. Są one w nim reprezentowane przez swoich byłych kolonizatorów lub hegemonów zastępczych, raczej niż przez siebie samych. Sytuacja polepszyła się po upadku Związku Sowieckiego, ale daleko jej do normalności. Za normalną uważam sytuację, w której kraje Europy Środkowej odzyskują swoje miejsca przy stole międzynarodowego dialogu, miejsca,które dotychczas zajmują w ich imieniu, pośrednio lub bezpośrednio, przedstawiciele byłych kolonizatorów. Europa Środkowa utraciła w wyniku kolonizacji podmiotowość i dotychczas jej nie odzyskała. Dlatego jej głos jest często zgrzytliwy. Tej zgrzytliwości nie należy traktować jako dowodu, że nie potrafi sobie ona poradzić z niezawisłością i powinna być rządzona z zewnątrz. Wydobywanie się z zależności jest procesem powolnym i nieatrakcyjnym, alternatywą jednak jest nie jakiś stan idealny, lecz raczej obecna sytuacja na Kaukazie. Jeżeli mocarstwa będą odpowiadać swym byłym koloniom kolejną dawką imperialnych postaw, cofniemy się z powrotem do wieku dwudziestego. Doza wielkoduszności ze strony mocarstw przyczyniłaby się walnie do przyspieszenia „podmiotyzacji” państw Europy Środkowej, a więc i do wzmocnienia stabilności Europy.



Przypisy


[1] Tell all the Truth but tell it slant/Success in Cirrcuit lies/Too bright for our infirm Delight/The Truth’s superb surprise/As Lightening to the Children eased/With explanation kind/The Truth must dazzle gradually/Or every man be blind.

[2] O Polsce jako kraju tomistycznym często wspomina Jadwiga Staniszkis. Por. wywiad z nią Waldemara Zyszkiewicza, „Tygodnik Solidarność” nr 21, 22 maja 2009.Ja bym dodała, że całe terytorium Pierwszej Rzeczpospolitej w dalszym ciągu znajduje się pod wpływem tomizmu, lub przynajmniej arystotelesowskiego racjonalizmu.

[3] Standardowe potraktowanie Polski jako przedmiotu rozgrywek międzynarodowych w wieku XVIII (ale nigdy podmiotu produkującego swoją własną kulturę i spojrzenie na świat) można znaleźć w popularnej w amerykańskich college’ach historii świata pióra Craiga Brintona et al., „Modern Civilization: A History of the Last Five Centuries”, New York 1958, s. 302-303.

[4] A. Niewiara, „Kształty polskiej tożsamości. Potoczny dyskurs narodowy w perspektywie etnolingwistycznej (XVI-XX w.), Katowice 2009.

[5] E.W. Said, „Orientalism”, Nowy Jork 1987, s. 191.W czasie walk o wpływy w Libanie w latach 60. XIX wieku Francja popierała chrześcijan, zaś Anglia Druzow, i propaganda obu krajów starała się przekonać świat, że za objęcie władzy przez europejskiego rywala zapłacą mniejszości religijne.

[6] E. Thompson, „Nationalist Propaganda in the Soviet Russian Press, 1939-1941”, „Slavic Review”,t. 50, nr 2 (lato 1991), s. 385-399.

[7] A. Zamoyski, „The Polish Way”, Londyn 1987, s. 5.

[8] Wyjątkami byli Lord Acton, Jules Michelet, Edmund Burke i paru innych.

[9] Pamiętam lekceważące traktowanie Czesława Miłosza na konferencjach slawistycznych w USA w latach 70. XX wieku. Oczywiście po Noblu prestiż wzrósł, ale był to prestiż wyłącznie dla jednostki, a nie dla narodu.

[10] Jaskrawym przykładem jest dziełko Briana Portera-Szűcsa „When Nationalism Began to Hate”, Oxford 2002. Już sam nienaukowy tytuł, odzwierciedlający autorski osąd, zanim zostały przedstawione argumenty, jest próbą przemycia mózgu czytelnika przed zapoznaniem się z historycznymi faktami. Zapoznanie się z dziejami Pierwszej Rzeczpospolitej i porownanie ich do rosyjskiego czy niemieckiego nacjonalizmu doprowadziło tych uczonych, którzy się tym zajęli, do konkluzji, że polski nacjonalizm był niezwykle łagodny (Norman Davies). Rozciąganie wydarzeń w Europie Środkowej na łożu Prokrusta, skonstruowanym z niemieckich, rosyjskich czy angielskich nacjonalizmów, jest kardynalnym błędem badawczym. Porter-Szűcs nie został jednak za to przywołany na dywanik; wręcz przeciwnie, został uznany za znakomitego znawcę historii Polski przez slawistyczny establishment w USA. Innym przykładem wymazywania historii Europy Środkowej z pamięci świata jest artykuł Seumasa Milne’a, opublikowany w „The Guardian” 9 września 2009 i natychmiast przetłumaczony na rosyjski na stronie inosmi.ru jako potwierdzenie osądów sowieckich historyków. W artykule tym Milne oświadcza, że wschodni Europejczycy zakłamali historię, twierdząc, że sowiecka Rosja była współodpowiedzialna za wybuch II wojny światowej. Takie są rezultaty usunięcia paktu Ribbentrop-Mołotow z pola widzenia przez pół wieku. Popularna w USA „Historia Rosji” Nicholas’a Riasanowskiego (wydana przez Oxford i wielokrotnie przedrukowywana) w ogóle o nim nie wspomina w swojej dyskusji o II wojnie światowej. Kraje skolonizowane nie są więc nigdy podmiotem historii, zawsze przedmiotem.

[11] W podręczniku Crane’a Brintona „Modern Civilization: A History of the Last Five Centuries” o Janie Sobieskim nie ma ani słowa.

[12] Ameryka gra tu rolę hegemona zastępczego. Por. E. Thompson, „The Substitute Hegemon in Polish Postcolonial Discourse” (http://www.owlnet.rice.edu/~ethomp/The Surrogate Hegemon.pdf), forthcoming in Faces of Europe, edited by Anna Gasior-Niemiec; „W kolejce po aprobatę”, „Europa”, 14 września 2007.Przykład „jeżdżenia do peryferii” wzięłam z własnego doświadczenia. Parę lat temu, kolega z mojego uniwersytetu powiedział mi, że jedzie do Polski, aby badać tam przemoc w rodzinie i status dzieci w rodzinach, w których rządzi przemoc. Gdy zaproponowałam mu kontakt z osobami, które moim zdaniem mogłyby mu być pomocne, odrzucił to, bo kontakty z „zabobonnymi tubylcami” zaszkodziłyby obiektywizmowi jego badań. Według owego kolegi, jakiekolwiek rady czy kierownictwo polskich specjalistów byłoby nie tylko niepotrzebne, ale wręcz szkodliwe; prawdziwie obiektywne badania mogą być przeprowadzone tylko wtedy, gdy przybysz z oświeconej metropolii będzie pozostawiony sam na sam z obiektami badania (tzn. z patologicznymi rodzinami i dziećmi).

[13] Dlaczego czołowi teoretycy kolonializmu, tacy jak Said, Homi Bhabha, Gayatri Spivak, czy wcześniej Franz Fanon, nie zainteresowali się Rosją w okresie, gdy pisali swoje kluczowe prace? Po pierwsze, byli zafascynowani propozycją, że kolonializm był zawsze rasistowski i że wymagał zamorskich podbojów. Po drugie, po II wojnie światowej, gdy rozwinęły się studia postkolonialne, oskarżanie Rosji o kolonializm było co najmniej niezręczne. Sowiecka Rosja bowiem pomagała wielu krajom Azji i Afryki w ich walce z zachodnim hegemonem. Celem sowieckiej pomocy było zniszczenie kapitalizmu i opanowanie krajów postkolonialnych, ale to były cele długofalowe; na krótką metę liczyła się pomoc militarna i finansowa. Dlatego właśnie teoretycy postkolonializmu nie zajęli się Rosją. Wielu z nich pochodziło z krajów Afryki i Azji żywotnie zainteresowanych dekolonizacją, wielu wierzyło w marksizm. Dopiero po upadku sowieckiej Rosji sprawa rosyjskiego kolonializmu zaczęła być analizowana.

[14] N. Fraser, „Rethinking Recognition”, „New Left Review”, nr 3 (maj-czerwiec 2000).

[15] E.W. Said, dz. cyt.,176.

Felieton: Igor Wieczorek NARODOWE PUSTOSŁOWIE


W tym samym dniu, kiedy prezydent Bronisław Komorowski zainicjował w Ogrodzie Saskim „Narodowe czytanie Pana Tadeusza”, w opublikowanym w Gazecie Wyborczej felietonie pt. „W kraju Morloków” znakomity publicysta i prozaik, Krzysztof Varga, doszedł do wniosku, że „czas najwyższy pożegnać się wreszcie z mitem Polaków, jako narodu, dla którego kultura, nawet „kultura narodowa” stanowi jakąkolwiek wartość. Jesteśmy najwyraźniej stworzeni do innych rzeczy, spełniamy się w swoich biznesach, a nie w uniesieniach duchowych, no chyba, że są to uniesienia patriotyczne związane z traumatycznymi doświadczeniami historycznymi bądź wydarzeniami sportowymi, jak ostatnia Olimpiada czy Euro 2012”.

Ten obrazoburczy pogląd zasługuje na dogłębną analizę, a problem polega na tym, że większość analityków nie traktuje poważnie obrazoburczych poglądów. Bo jak można traktować poważnie zjawiska niezgodne z tradycją, która polega głównie na kultywowaniu świętości, a nie na krytycznym myśleniu? To właśnie z tego powodu, z powodu wszechobecnego twardego konserwatyzmu, uwodzi nas pustosłowie, a nie szorstkie słowo krytyczne.

A szkoda, bo słowo krytyczne dociera do sedna problemu, podczas gdy pustosłowie nie dociera do nikąd oprócz swej własnej pustki, jego łatwy charakter służy mydleniu oczu, a nie rozpraszaniu mroku szeroko pojętej niewiedzy. Gdyby było inaczej, to Polska byłaby krajem mlekiem i miodem płynącym, a książki naszych pisarzy byłyby wciąż wznawiane, czytane i pożądane przez wszystkie narody świata.

Choć nie ma niczego złego w „Narodowym czytaniu” naszej „narodowej epopei”, która jest dziełem wybitnym i zasługuje z pewnością na jeszcze bardziej donośne „Międzynarodowe czytanie”, to jednak całokształt polskiej polityki kulturalnej woła o pomstę do nieba.

Wystarczy tylko przypomnieć, że mimo usilnych starań wielu środowisk twórczych nasza klasa polityczna nie dostrzega potrzeby stworzenia narodowego wydawnictwa literackiego, które wydawałoby dzieła klasyczne i najwartościowsze książki pisarzy współczesnych. Nasza klasa polityczna nie widzi również potrzeby powołania ogólnopolskiego czasopisma literackiego.

Wiele wskazuje na to, że owe palące potrzeby budzą w niej jakąś awersję. Świadczy o tym chociażby sukcesywna eliminacja środowisk twórczych z komisji doradczych, jury nagród i innych ciał (np. nagrody Ministra Kultury), postępująca formalizacja wymagań dotyczących ubiegania się o dotacje, rosnące dygnitarstwo urzędów i jawnie niechętny stosunek do ustawowego uregulowania stosunków między autorami a wydawcami.

Chociaż symptomy owej awersji widoczne są gołym okiem, to jej prawdziwe przyczyny są bardzo głęboko ukryte i chyba niepoznawalne. We wspomnianym już na wstępie felietonie Krzysztof Varga postawił tezę, że najgłębszą przyczyną krachu polskiej polityki kulturalnej jest brak silnej tradycji mieszczańskiej i wynikający z tego faktu siermiężny, chłopski kult przedsiębiorczości.

- „Słowem, które zrobiło w ciągu ostatnich dwudziestu lat wielką karierę w Polsce, jest bowiem «przedsiębiorca». Wszystko powinno być tak skonstruowane, aby – jak tylko to możliwe – ułatwić funkcjonowanie «przedsiębiorcom». Człowiek przedsiębiorczy został w Polsce uwznioślony i wyniesiony na piedestał, ostatnie dwie dekady naszej historii to nieustanny pean nad «przedsiębiorcami», gdyż to oni napędzają rozwój naszego kraju. Pogarda dla mało przedsiębiorczych ludzi zajmujących się tak zbędną działalnością jak kultura stała się cechą całej klasy politycznej, a także dużej części mediów i publicystów”- napisał zjadliwie Krzysztof Varga.

Można się z nim nie zgodzić, bo przecież jest oczywiste, że etos przedsiębiorczości nie jest wynalazkiem polskich chłopów, a brak silnej tradycji mieszczańskiej nie koniecznie musi iść w parze z beznadziejną polityką kulturalną i w wielu krajach nie idzie. Nie można jednak zaprzeczyć, że obrazoburcze słowa tego świetnego pisarza są wymarzonym przyczynkiem do konstruktywnej dyskusji na temat obskurantyzmu naszych wysokich gremiów, a „Narodowe czytanie” kochanego „Pana Tadeusza” takim przyczynkiem nie jest

Esej: Kisiel GEOGRAFIA BRATERSTWA, GEOGRAFIA CIERPIENIA


skórą obcowałem z wami, skórą, gdy była geografią, pierwszą,
braterstwa, gdy była algorytmem, pierwszym, czułości

Aleksander Wat „Oda III”

... konanie ma swoje terytoria, swoje wyżyny, swoje horyzonty.
Opisać geografię konania - jedyne, co pozostało x...-owi do zrobienia...

Aleksander Wat „Moralia”


Epizod z dziejów pewnej przyjaźni

W grudniu 1963 roku, na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, Aleksander Wat wyrusza za Ocean. Po jedenastu godzinach lotu na wysokości jedenastu tysięcy metrów dociera o jedenastej wieczór do swej Ziemi Obiecanej - do San Francisco. Wszystko, jak zawsze u Wata, jest znaczące. Poeta we wnętrzu nowoczesnego jumbo-jeta, niczym jeden z bliskich mu starotestamentowych bohaterów - Jonasz we wnętrzu wielkiej ryby, usiłuje wymknąć się przeznaczeniu; ściga uciekający czas: słońce przed nim za horyzontem, a on w Lewiatanie nocy, o dziwo - bezpieczny, po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat, od dzieciństwa, słodko śpi.

„Długo, może zawsze, będę chciał na nowo przeżywać w pamięci ten nocny przelot. Pasażerów było niewielu, każde z nas orzystało z całej ławy. Nigdy w żadnym sleepingu (...) nie spałem tak dobrze, tak spokojnie. Od bardzo dawna nie spałem tak spokojnie, może od najwcześniejszego dzieciństwa (...) Było w tym jakieś odczucie czasu i zgoda na niego, czasu bardziej intymnego i przychylnego, pory przychylniejszej.

... zdałem sobie sprawę, że ten lot przeciw wskazówkom zegara, przeciw czasowi, te pół doby, pół obrotu ziemi zbulwersowało cały rytm organiczny i w tym trzeba chyba szukać zagadki tego odczuwania szczęścia w jetcie...” („Dziennik bez samogłosek”, s. 178-179; dalej jako „Dbs”).

Poeta od lat cierpi na chroniczne bóle. Ich źródłem jest uszkodzenie naczyń krwionośnych w ośrodku bólowym mózgu. Według lekarzy skrzep wielkości łebka od szpilki uwiera tak zwany wzgórek thalamusowy. Medycyna przeciwbólowa tamtych lat nie potrafi poradzić sobie niestety z tego rodzaju cierpieniem. Stan zdrowia Wata poprawia się niekiedy przy okazji zmiany miejsca pobytu. Korzystny jest zwłaszcza klimat łagodny i ciepły, toteż lekarz Wata, prof. Stanisław Godlewski, uważa, że wyjazd do Kalifornii będzie zbawienny dla obolałego ciała i udręczonej cierpieniem duszy poety.

Pobyt w Ameryce związany jest z przyznanym Watowi stypendium The Center for Slavic and East European Studies Uniwersytetu Kalifornijskiego. Zapraszający polskiego poetę szef kalifornijskiego Ośrodka - prof. Gregory Grossman nie wymaga żadnych konkretnych prac, jednak Wat czuje się zobowiązany do jakiegoś wysiłku, do przygotowania wykładu, spotkania, a nie potrafiąc sprostać stawianym samemu sobie wymaganiom, popada w depresję, co z kolei wzmaga chorobę bólową. Na to nakłada się nie najlepszy, jak się wkrótce okazuje, klimat. Początkowy euforyczny nastrój mija bez śladu. Wat jest przygnębiony, przecież tak wiele obiecywał sobie po wyjeździe do Ameryki.

„Klimat okazał się dla mnie najfatalniejszy. Cykl czterech pór roku w każdej dobie, ciągła bryza od oceanu, słowem, skoki temperatury i wiatr, który zawsze działa na mnie jak ogień. (...) Dawano mi co miesiąc, owszem, duże czeki, ale nagle zrobiła się dookoła pustka, o tyleż dotkliwsza, że przyjęto nas (...) bardzo gorąco. Uniwersytet płacił, ale przestał na mnie liczyć, interesować się. (...)

Sute czeki, które dostawałem regularnie, teraz już za nic, były dodatkowym cierpieniem.” („Dbs”, Kartki na wietrze, s. 293)

Nieco inaczej naświetla tę sytuację Czesław Miłosz w Przedmowie do „Mojego wieku”:

„Obraz Ameryki, z jakim Wat wylądował w Berkeley (...), nie odpowiadał rzeczywistości. Mam na myśli ten nieprzetłumaczalny na słowa koloryt życia codziennego, o którym książki nie dadzą pojęcia. Podniecenie podróży posłużyło Wata zdrowiu, bóle ustąpiły, i przez kilka tygodni chodził w euforii. Wkrótce jednak przyszło załamanie i wolno podejrzewać, że rozpętała na nowo chorobę sama obcość środowiska, w jakim się znalazł.

Ludzi dobrych spotyka się, przynajmniej dzisiaj, w Ameryce więcej niż w Europie. Jest to jednak dobroć nieco szorstka i jakby niedbała, bo w złem, i w dobrem napięcie psychicznego sczepienia sie człowieka z człowiekiem jest niskie. Jeżeli Wat, typowy środkowoeuropejski intelektualista, oczekiwał dysput, atencji dla swojej osoby, uwagi wiernych słuchaczy, to mocno się mylił. Spostrzegł, że nikt nie ma tu czasu na długie rozmowy i że każdy jest zostawiony samemu sobie. Chcesz wygłosić odczyt, wygłaszaj, twoja rzecz. Chcesz pisać, pisz, nie chcesz, nie pisz. Wszystko to robi wrażenie obojętności, zniknięcia jednostki wśród krajobrazów nie na jej miarę i w tłumie nie na jej miarę. Wrażenie to może być często mylne, ale potrafi działać dostatecznie przygnębiająco.” („Mój wiek”, Przedmowa, s. 13)

Wat, jak wielu twórców, egotyczny, potrzebował zainteresowania i delikatności ze strony otoczenia, a tego niestety nie znalazł w Berkeley. Tak w każdym razie interpretował dystans, z jakim odnosili się do niego kalifornijczycy. W notatkach z tamtego okresu narzeka na obojętność i niezrozumienie ze strony bliskich mu osób, w tym i swego przyjaciela Miłosza, któremu tak naprawdę wiele zawdzięcza. Miłosz, zdaje się, miał do Wata o tę nadwrażliwość ukryty żal, bowiem jeszcze po latach w swoim dzienniku opublikowanym w 1991 roku pod tytułem „Rok myśliwego” nie potrafił powstrzymać się od nieco złośliwych uwag:

„Moje przyjazne uczucia wobec Wata nie przeszkadzały mi widzieć jego zabawnych cech, które nawet byłem skłonny rozciągać na siebie i w ogóle na klan poetów. Egotyczny, naiwny, nieco dziecinny. Co sobie nawyobrażał! Ze studenci będą siedzieć u jego stóp i pić z jego ust słowa wiedzy o komunizmie. Że przeczyta, co napisano na ten temat, i włączy do swojego podstawowego dzieła: a tu raptem tysiące tomów, i zapadł się. Żadnych rozmów europejskiej kawiarni, podstawowy brak zainteresowań osobą, gładkość powierzchownych międzyludzkich stosunków, przy dużej zresztą, powściągliwej dobroci. Po prostu nikt nie miał tutaj na niego czasu. I muszę przyznać, że kiedy przyjechaliśmy w kilka tygodni po nim, nie zachowałem się tak, jakbym powinien, biorąc pod uwagę jego nadwrażliwość. Czy tak wyładowała się podstępnie moja uraza o jego pośpiech w leceniu na Berkeley? Może. Chciałeś sam, no to sobie radź. W każdym razie, kiedy chciał wygłosić odczyt o futuryzmie (po rosyjsku, bo po angielsku nie mówił), powiedziałem: „Nic prostszego. Wybierz datę, daj tytuł i mały konspekt tematu”. Ta szorstko-życzliwa rada, chyba dość zwyczajna, ogromnie go zabolała, bo jakże - on ma proponować i uprzedzać, o czym będzie mówić?” („Rok myśliwego”, s. 232-233)

Miłosz miał rację, posądzając Wata o zbyt wygórowane oczekiwania związane z pobytem w Kalifornii, jednak wydaje się, że istotna przyczyna drażliwości Wata leżała gdzie indziej. W napisanym w Berkeley wierszu poświęconym Miłoszowi Wat pisze:

Tu przed kominkiem apokaliptyk przyjął apoplektyka,
by odczytać mu wyrok wygnania. Słodka pycha świeciła z oczu rodziny
pracującej zespołowo, jak pilne prząśniczki,
by ułożyć na dzień następny mądrą Oeconomię Domu.

(„Poezje zebrane”, s. 382)

Co przebija przez tę pochwałę życia ułożonego, zagospodarowanego? Podziw? Zazdrość? A może lęk lub rozpacz tego, który nie posiada od lat domu? Kto wie, może i złość ukrytą ktoś dostrzeże za tym obrazem spokoju i dostatku? Bo jakże to: apokaliptyk wieszczący zagładę ma się tak dobrze, wiedzie życie sybaryty, gdy tymczasem ja - powiada Wat - tonę, wciąż tonę. Przyjaźń przyjaźnią, ale Miłosz takie miał właśnie chyba podejrzenia, bowiem w artykule, który opublikował w 1992 roku z okazji wydania „Poezji zebranych” Wata, nie omieszkał zaznaczyć:

„sądzę, że obraz mój był w oczach Wata raczej wykrzywiony. Pewnie, że byłem godzien zazdrości, bo miałem tenurę, czyli dożywotnią profesurę, w czym, jak u mnie nieraz, więcej szczęścia niż rozumu. Ale od tego dość daleko do harmonijnego osadzenia w życiu, o co zdaje się Wat mnie posądzał, niepomny na to, że niektórzy z wielkim tylko wysiłkiem nie pozwalają sobie na załamanie, i to wszystko. Zapiski Wata z pobytu w Berkeley robią na mnie wrażenie nieco maniakalnych i jestem skłonny przypuszczać, że Ważyk miał trochę racji posądzając Wata o skłonność do sądów zbyt pochopnych”. („Poeta Aleksander Wat”, "Tygodnik Powszechny" 34/1992, s. 7)

Czyżby dzieje znajomości dwóch wielkich poetów – „apokaliptyka” i „apoplektyka”, miały świadczyć o tym, że ludzi zawsze dzielić będzie niezdolność/niemożność pełnego wejścia w sytuację drugiego człowieka? Przecież Miłosz znał stan, w jakim znajdował się Wat. Miał dla chorego przyjaciela wiele serdeczności i okazywał dużą pomoc, jednak lata mijały, a urazy zamiast odchodzić w zapomnienie, stawały się poprzez publikowane teksty jakby silniejsze, bo uwiecznione słowem.

Miłosz solidaryzujący się w znanym wierszu „Campo di Fiori” z samotnie ginącymi (Żydami w warszawskim getcie, spalonym na stosie włoskim uczonym doby renesansu) nie potrafi do końca, w pełni, pochylić się nad tajemnicą cierpienia swego przyjaciela-poety i bez zawahań objąć go współczującą uwagą. Jakby to było dla niego za wiele, jakby zawierała się w tym konieczność rezygnacji z czegoś osobistego, ważniejszego. Każdy ostatecznie jest samotną wyspą - taką formułą, będącą zaprzeczeniem tytułu książki amerykańskiego trapisty Thomasa Mertona, chciałoby się zamknąć powyższe uwagi. Nawet sympatia, koleżeńskie więzi, szacunek i bezinteresowna dobroć nie są, można przypuszczać, dostatecznym warunkiem powstania wspólnoty braterskiej. A tego właśnie pragnął - braterstwa, zamknięty „w czterech ścianach swego bólu” Aleksander Wat. Wiele razy dawał temu wyraz w życiu i w poezji:

skórą obcowałem z wami, skórą, gdy była geografią, pierwszą,
braterstwa, gdy była algorytmem, pierwszym, czułości;
(...)
Skórą w smrodniach tiurem i szpitali byłem wciąż z wami,
jeszcze skórą współ-czując, współbrzmiąc, współcierpiąc z cierpieniami waszych skór

pisał w „Odach”, przypominając swe przeżycia z sowieckich więzień i szpitali. Dopiero tożsamość losu („przeżycie na własnej skórze” lub lepiej – „własną skórą”) pozwala naprawdę zrozumieć drugiego człowieka. W wielu wierszach Wata „skóra prowadzi pracę poznawczą. Skóra staje się miarą rzeczy” zauważa Wojciech Ligęza w szkicu „Homo patiens” Aleksandra Wata. Z tej perspektywy dopiero widać, dlaczego osobom bliskim poecie, w tym Miłoszowi, tak trudno było pojąć, czego właściwie pragnie złożony tajemniczą chorobą poeta. Po prostu ich empatia nie sięgała tak głęboko, jak tego oczekiwał schorowany Wat.

„Jak trudnych i wielopostaciowo skomplikowanych operacji intelektualnych i psychicznych wymagałoby zatem prawdziwe rozumienie moich cierpień, tego miewam ciągle dowody: przyjaciele, którzy od lat słyszą o moich bólach twarzy, coraz to pytają mnie o moje migreny, mimo że tyle razy prostowałem tę gruboskórną pomyłkę, wywołującą we mnie gorycz („Ja tyle znoszę, a ty stchórzyłeś przed wyobrażeniem sobie przez chwilę natury moich bólów. Niczego innego od ciebie nie chcę, tylko tego jednego znaku przyjaźni: nie litości, ale współodczuwania bodaj przez chwilę”). I jeżeli doznaję na domiar od tego przyjaciela pomocy czynnej, tym gorzej, ta pomoc poniża mnie, chociaż przyjaciel był najdalszy od takiej intencji. Bo pomoc nie została dana cierpieniu, co z miejsca ją uszlachetnia (pocałunek Aloszy), ale nieszczęsnemu ammerduer`owi, który nie umie sobie sam urządzić życia, z powodów niegodnych”. („Dbs”, s. 224)

Ten fragment „Dziennika bez samogłosek” ujawnia drugie poza chorobą źródło cierpień. Wat czuje się zlekceważony powierzchownym traktowaniem, a niesioną pomoc uznaje za poniżającą jałmużnę, gdyż według niego jest to próba „załatwienia sprawy” bez dostrzeżenia człowieka. Cytowany juz kilkakrotnie Miłosz niewątpliwie zdawał sobie sprawę z tego, jak odbierane są przez Wata jego gesty solidarności, bowiem akapit w swym dzienniku poświęcony Watowi kończy następującymi wersami z jego utworu:

Którzy trzymają mnie pod ręce, czy aromat zatrzyma ich
winnic?
Którzy prowadzą pod ręce i wzrok mają kamienny.

Po czym dodaje: „Ten wiersz Wata mnie dedykowany”. („Rok myśliwego”, s. 233).

Istnieje więc taki rodzaj dobroci, który jest pomnażaniem bólu.

Felieton: Wojciech Wencel WSZECHŚWIAT Z ORZECHA KAUKASKIEGO


Nie wstydźmy się domowych bibliotek

Człowiek duchowy przez całe życie buduje wokół siebie miniaturę kosmosu. Robi to w różnych wymiarach: poszukując Boga, zakładając rodzinę, urządzając dom, uprawiając ziemię, zapuszczając korzenie w bliższym lub dalszym krajobrazie, studiując historię, filozofię czy literaturę. Jedną z najbardziej precyzyjnych map, które pozwalają nam orientować się w życiu, jest biblioteka wypełniona starannie dobranymi książkami. Takimi, które nie tylko poszerzają wiedzę czy rozwijają wyobraźnię, ale i tętnią życiem przeszłych pokoleń, przywracają sens biografiom wyklętym przez system kłamstwa, napędzają nasze serca, myśli i sumienia.

W kulturze cyfrowej konsekwentne kompletowanie księgozbioru wydaje się przeżytkiem. Biblioteka jako konkretna przestrzeń, niezbędna część domu, rodzinna instytucja, uchodzi za dziewiętnastowieczny relikt. – Jeśli potrzebuję jakiegoś tekstu, znajduję go w internecie – chwalą się młodzi humaniści. – Wystarczy mi to, co pamiętam ze studiów – dodają starsi. W ich nowoczesnych mieszkaniach walają się przypadkowe tytuły. Jedna dobra książka tonie wśród sezonowych powieści, komercyjnych katalogów i codziennych gazet. Nikt dziś nie ma przecież czasu na czytanie, a co dopiero na porządkowanie „papierów”. Tyle że porządkowanie książek jest zarazem ustalaniem hierarchii wartości. Odbywa się jednocześnie wśród regałów i w głowie.

Moja biblioteka powstała w latach 30. ubiegłego wieku. Wykonano ją z orzecha kaukaskiego, dwoje bocznych drzwi obłożono fornirem, w środkowe ramy wstawiono grubą szybę. Po niedawnej renowacji mebel połyskuje jak wszechświat w czwartym dniu stworzenia. Byłby jednak martwy, gdyby wewnątrz nie mieszkały istoty żywe. Na szczęście akt stworzenia dokonał się w całości. Moje książki żyją: przenoszą się z piętra na piętro, układają się w nowe konfiguracje, odsłaniając ukryte, niekiedy zaskakujące sensy. Przekładanie ich z półki na półkę przypomina pisanie rymowanego wiersza. Czasem jedna świeżo zakupiona pozycja, jak jedno słowo, zmienia wydźwięk całości. Wiem, że młodzi poeci gardzą rymami. Ich wiersze są podobne do wystroju ich mieszkań: na półce wersu sterczą pojedyncze woluminy. Są kartkowane, rozbierane na sylaby, ale z braku oparcia przewracają się. Dla mnie wiersz wciąż jest kompozycją muzyczną, podobnie jak biblioteka.

Zgrzyt kluczyka i grzbiety wystawione w witrynie stają się bliskie na wyciągnięcie ręki. Dwie najwyższe półki: XIX wiek. Wspomnienia z Sybiru, albumy malarstwa, Mochnacki, Mickiewicz, Słowacki, „Maria” Malczewskiego, Goszczyński, Norwid, Krasiński, Gaszyński, Ujejski, Gosławski, Pol, Zaleski, Garczyński, Siemieński, Romanowski, Anczyc, proza Michała Czajkowskiego, który w 1850 r. przechrzcił się na Sadyka Paszę. Nie ma Konopnickiej, Asnyka i Lenartowicza – przesłodzeni i nieco naiwni, kurzą się na regale w kącie obok kanonu przedromantycznego. Regał ten pełni funkcję czyśćca także dla prozy światowej, pism religijnych, filozoficznych i współczesnej poezji moich przyjaciół. To całkiem dobre miejsce, zważywszy, że istnieją strefy jeszcze odleglejsze od centrum: komoda pod telewizorem i szafa w korytarzu.

Ale wróćmy do wszechświata, który kojarzy mi się ze skałą Kaukazu i mękami przykutego do niej Prometeusza. Coś jest na rzeczy, bo wszystkie biografie moich ulubionych autorów znaczone są cierpieniem. Pod piętrami romantyzmu przechowuję prywatną historię poezji XX w., inną od tej oficjalnej: Leśmian, Czechowicz, Piętak, Iwaniuk, Trzebiński, Gajcy, Baczyński, Lechoń, Baliński, Łobodowski, Obertyńska, Wierzyński, Herbert, Rymkiewicz (łącznie z esejami ponad 20 pozycji), Polkowski, Liebert, Iłłakowiczówna, Twardowski, Bąk, Wojtyła, Reynek, Zahradníček, Miłosz. Dwaj katoliccy poeci z Wyżyny Czesko-Morawskiej mają za zadanie egzorcyzmować błąkającego się „po obrzeżach herezji” autora „Trzech zim”. Robią to bez inkwizytorskiego zapału, jak to Czesi, ale skutecznie. Niżej sporo książek o powstaniu styczniowym, XX-wieczna literatura łagrowa, działy poświęcone Kresom i zbrodni katyńskiej. Na parterze proza: Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, Reymont, Żeromski, Dąbrowska, Mackiewicz, Goetel, Bobkowski, Wańkowicz, Czarnyszewicz, Małaczewski. I samotny jak palec dramaturg Wyspiański.

Nie mniej ważne książki ukryte są za fornirowanymi drzwiami. Romantyczne monografie, rozbudowany dział historii, Chesterton, Maritain, Bierdiajew, Zdziechowski, niepodległościowa publicystyka od „Prosto z mostu” po Jacka Trznadla, wydania emigracyjne, czeskojęzyczne, trochę krytyki literackiej stanowią dopełnienie arcydzieł umieszczonych w witrynie. Pamiątką młodzieńczych fascynacji pozostaje poezja obca z Rilkem i Eliotem w rolach głównych. Biblia, użytkowana przez całą rodzinę, zajmuje osobne miejsce w pokoju stołowym.

Masa jest tych książek i nie sposób o wszystkich wspomnieć. Do większości z nich wracam, by odnowić w sobie ducha polskości. „Zaprawdę z rozbitej nawy narodowej na jednej łodzi języka naszego możemy się ratować” – pisał mesjanista Karol Libelt. I dodawał, że dzieła „uprawiaczy i kształcicieli języka narodowego” powinny być im wkładane do trumny z napisem „pro patria”. Święta racja. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy je w tych trumnach pożegnać na zawsze. Nie wstydźmy się domowych bibliotek, cokolwiek myślą o nich ludzie wyobcowani.