LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Felieton:Igor Wieczorek SZCZĘŚCIE LUB POTĘPIENIE


Z satysfakcją, ale bez entuzjazmu przeczytałem najnowszy bestseller Janusza Głowackiego. Cechą charakterystyczną bestsellerów są dobrze brzmiące tytuły, intrygujące tematy i efektowne okładki. Czasami zdarza się również, że za tą potrójną fasadą czai się jakaś głębsza, godna uwagi treść. Wiele wskazuje na to, że taka bardzo głęboka, godna uwagi treść czai się w bestsellerze, który wyszedł spod pióra pracowitego „Głowy”. Problem polega na tym, że ta przyczajona treść jest trudna i niepokojąca, a „Głowa” to celebryta, globtrotter i sprawozdawca, a nie przenikliwy krytyk.

Jego pisarstwo jest mocne, barwne, soczyste, odważne, ale nad wyraz rozwlekłe i dziwnie bezrefleksyjne. Ten autor wiele nie myśli. Ten autor po prostu pisze. Pisze o tym i owym, głównie o Nowym Jorku i swoich licznych znajomych.

Teoretycznie rzecz biorąc, jednym z głównych tematów powieści „Good night Dżersi” jest życie Jerzego Kosińskiego, ale praktycznie rzecz biorąc, ten temat jest tylko pretekstem do opisania świata, w którym nic nie jest łatwe, dobre i oczywiste. Fascynujący opis.

Sądziłem, że ten bestseller rzuca jakieś nowe światło na przyczyny samobójczej śmierci Kosińskiego, ale wcale tak nie jest. To światło jest bardzo stare, ma już dwadzieścia lat i pada na smugę cienia. A jednak warto pomyśleć o przyczynach samobójstwa Dżersiego w świetle przydługiej powieści, którą napisał Dżanus.

W tym świetle widać wyraźnie, że życie wielu mieszkańców dumnej „stolicy świata” upływa pod znakiem niewiary w ucieczkę z wyścigu szczurów, a słynne „american dreams” już dawno straciły swój blask i siłę oddziaływania. W tej dusznej i opresyjnej atmosferze niemocy, cynizmu i amoralności Dżersi szukał wytchnienia po długich latach wojennej i totalitarnej niewoli. Z podziwu godną zręcznością wspinał się po drabinie społecznego sukcesu, a kiedy dotarł wysoko, naprawdę bardzo wysoko, spojrzał w dół i zobaczył, że świat jest rozległym więzieniem, a wszystkie szczeble drabiny są ulepione ze złudzeń. Wtedy zeskoczył z drabiny i poszybował ku niebu, w którego cudowność nie wierzył, bo miał ku temu powody, nie byle jakie powody. Taki mniej więcej obraz wyłania się z bardzo rzetelnej, choć nieco nudnej powieści, którą uraczył nas „Głowa”.

W znakomitym eseju pt. „Skazani na radość” francuski pisarz, Pascal Bruckner, stawia ciekawą tezę, że współczesna kultura zachodnia opiera się na przymusie radości. Już nawet nie na kulcie szczęścia, ale na przymusie radości.

– „Smutek jest chorobą społeczeństwa, które z dobrego samopoczucia uczyniło obowiązek i które karze nieudaczników. Szczęście przestało być szansą czy darem niebios, rzadką łaską, która opromienia monotonne dni. Jesteśmy je winni sobie, mamy je okazywać wszem i wobec,” – zauważa posępnie P.Bruckner, a potem dochodzi do wniosku, że „ zachodni kult szczęścia to naprawdę dziwna przypadłość, coś jak zbiorowe zaczadzenie. Pozorując wyzwolenie, zamienia on piękny ideał w jego przeciwieństwo. Skazani na szczęście musimy być szczęśliwi pod groźbą utraty pozycji społecznej. Zmieniła się nasza koncepcja szczęścia – jesteśmy chyba pierwszą społecznością w dziejach unieszczęśliwiającą za to, że nie jest się szczęśliwym.”

Jeżeli ta smutna diagnoza jest chociaż częściowo prawdziwa, a myślę, że tak właśnie jest, to trudno nie dojść do wniosku, że samobójstwo Dżersiego było efektem tyranii, jakiejś bezosobowej, kulturowej tyranii. Ten człowiek miał być wesoły, bo był powołany do szczęścia..W bacznie śledzących go oczach krytyków i wielbicieli stał się symbolem sukcesu – nie tylko artystycznego, ale też osobistego i społecznego sukcesu. Szczęśliwie uniknął śmierci z rąk hitlerowskich bandytów i równie szczęśliwie przekroczył żelazną kurtynę. Szczęśliwie wspiął się na szczyty amerykańskiej kariery. Był zdolny, zdrowy, zamożny, sławny i kontrowersyjny. Niczego mu nie brakowało .Dlaczego tak często narzekał? Dlaczego bał się krytyków? Dlaczego nie był szczęśliwy? A może był ponurakiem, który w przebraniu jakiegoś egzotycznego artysty próbował zepsuć cudowną, amerykańską zabawę? Jedno wydaje się pewne – jego ponure grymasy szybko przestały być trendy, a tego się nie wybacza.

Galeria: Krzysztof Jurecki KEYMO - ARTYSTKA KOŃCA EPOKI


Autorka skrywająca się pod pseudonimem Keymo działa na polu fotografii portretowej, malarstwa i rysunku. Jest absolwentką ASP w Krakowie.

Pozostawmy na razie jej dokonania z zakresu tradycyjnych technik i zastanówmy się nad fotografią. Jaki uprawia styl? Dlaczego jest tak blisko fotografii mody, czego nie potrafię do końca zrozumieć. Chyba, że pragnie pokazać prawdziwe oblicze tego środowiska, jeśli jest to możliwe. Jej fotografia jest bardzo sugestywna i przypomina mi perwersyjną ekspresję w stylu Egona Schielego – wielkiego artysty ciała, który musiał zaistnieć, aby powstała twórczość Hansa Bellmera.

Jest to jednocześnie rodzaj narcystycznego fotografowania, w którym znajdziemy kilka wzajemnie uzupełniających się konwencji. Jest to trochę styl zbliżony do „lekkiego” („soft”) antyfeminizmu Helmuta Newtona. Kiedy indziej zbliża się do dokonań: Nobuyoshi Arakiego („znęcanie” się nad kobietą), ekshibicjonizmu Nan Goldin, amatorskości "prawdziwego" ujęcia Juergena Tellera. Jeszcze innym razem do surrealistki Claude Cahun, przełamującej dominujący schemat płci. Jest to także sugestywna fotografia portretowa o charakterze fetyszu, mocno erotyczna i niezwykle silnie przesiąknięta seksualnością. Niektórych widzów może odrzucać wątek sadomasochistyczny i perwersyjny. Całość wydaje się być na razie mocno eklektyczna i manieryczna, ale żyjemy w takich czasach. Czyżby była to dekadencka wersja końca pewnej epoki?

Jednak zdjęcia, szczególnie barwne, dzięki wykorzystaniu analogowych materiałów posiadają określoną temperaturę uczuciową i wielki potencjał malarskości, w tym tradycji Witolda Wojtkiewicza. Jestem pod ich wrażeniem! Wszystko to dzięki Rafałowi Piekarzowi - kuratorowi wystawy zbiorowej Pink Cube w krakowskiej Galerii Olympia (...).

Oto fragment maila Keymo do mnie (01.11.2010) na temat „pesymistycznej” według mnie wymowy jej prac: „Perwersja obecna w mojej fotografii nie jest pesymistyczna, to pewna estetyka ciała, która dla mnie pozostaje najciekawsza.... perwersja pozwala wydusić z ciała prawdziwe piękno, to trochę jak z owocem, trzeba go zgnieść, żeby uwolnić soki, poczuć zapach miąższ....tradycyjne akty patrzą na ciało, jakby głodny zaglądał przez witrynę do sklepu pełnego żarcia... a ja staram się raczej wejść do sklepu i coś podpierdolić :)”.

Mam jednak nadzieję, że ten czar szybko nie pryśnie. Ale muszę zaznaczyć, że przeszkadza mi w tych pracach pesymistyczne przesłanie. W latach 90., w podobnym „stanie” wizualnym powstawały zdjęcia Sławka Beliny, który praktycznie przestał już tworzyć. Czasami stać go tylko na żart. Ale to za mało, aby na dłużej przetrwać w ludzkiej pamięci!

Recenzja: Adam Zagajewski LEKKA PRZESADA


Autor: Joanna Mieszkowicz


Zazdroszczę starszym pokoleniom umiejętności wyważonego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Rozmawiając ostatnio z jednym starszym panem o życiu i o czasach, w których przyszło jemu i mi żyć, zauważyłam różnicę w naszych spojrzeniach. On już się nie łudzi, nie próbuje naprawiać świata, wie, że pewnych mechanizmów nie da się ze świata wyeliminować. Ja wciąż się łudzę, że jednak warto walczyć o uczciwość, sprawiedliwość i lojalność wobec drugiego człowieka, o ponadczasowe wartości świadczące o dobrej naturze człowieka. Łudzę się i co jakiś czas ponoszę osobistą, sromotną klęskę. Dostrzegam nieprawidłowości i wciąż się nimi irytuję. Mój rozmówca powiedział mi, że niszczę w ten sposób swoje wnętrze, że mój upór, moja kontestacja, to piękne cechy, ale świat nie lubi takich ludzi. Rewolucjoniści nigdy nie byli w cenie. Historia pokazuje, jak marnie kończyli.

Dlatego zazdroszczę osobom z pokolenia, które powoli odchodzi z tego świata. Bije z nich olbrzymia pokora, spokój, akceptacja życia. Wędrują pamięcią do czasów dzieciństwa, młodości, jakby tamte, odległe czasy, miały jakiś inny zapach i kolor, dziś już niespotykany. Tęsknią za autentycznością, za naturalnym pięknem, czystym i niezniszczonym przez cyniczną cywilizację popkultury.

Czytając „Lekką przesadę” Adama Zagajewskiego czułam, jakbym dotykała innego świata, bardziej nastawionego na przeżycia duchowe. Świata, który już nie istnieje, został pożary przez czas. Został uwieczniony jedynie na fotografiach już nieco pożółkłych i w zdaniach, z których aż bije umiłowanie do pięknej składni i eleganckich figur retorycznych. Poeci starszego pokolenia są chyba stworzeni z innej gliny, bardziej szlachetnej. Im się wybacza poczucie wyjątkowości, dystyngowanie i pewną nonszalancję. Im się wybacza sentymentalizm i melancholię.

Adam Zagajewski w swojej najnowszej książce, na którą składają się krótkie refleksyjne eseje, układające się w obraz świata człowieka spełnionego, daje wyraz szalenie inteligentnym rozważaniom o naturze człowieka, o życiu, o sobie samym. Miałam wrażenie, że tą książkę napisał bardziej dla siebie, a dla czytelników przy okazji. Ale to właśnie czytelnikom zrobił przyjemność pozwalając poznać swoją rodzinę, mieszkająca przed drugą wojną światową we Lwowie. Lwów zresztą jest tu magiczną krainą, niemal symboliczną i istniejącą w wymiarze bardziej metafizycznym.

„Lekka przesada” jest bardzo intymna, stonowana, pełna zadumy, błyskotliwie drocząca się z czytelnikiem. Powoli odkrywa swoje uroki. Adam Zagajewski nie szokuje i nie polemizuje, on z mądrością prawdziwego poety mówi o tym, co ważne, i mówi to w taki sposób, że zaczęłam się zastanawiać, czy czegoś przypadkiem w życiu nie przegapiam. Bo we mnie wciąż tli się natura wojowniczki... Ale jeśli książka skłania mnie to osobistych rachunków sumienia, to chyba powinnam być usatysfakcjonowana. A jednak mam żal do samej siebie. Że wciąż się buntuję. Że wciąż nadstawiam karku. Że nie potrafię okiełznać swojego języka.

Jest w „Lekkiej przesadzie” pierwiastek poezji, choć książka nie jest tomikiem poezji. Poeta bierze na warsztat, o ile wolno mi użyć tak dosadnego porównania, poezję i sztukę w ogóle, a także przeszłość swojej rodziny, która nie będąc rodziną literatów wydała na świat poetę. I ta przypadłość, znów użyję może niezbyt fortunnego określenia, stała się łaską i niełaską. Łaską, ponieważ poeta inaczej odczuwa świat, dotyka tych sfer, które zwykłym szaraczkom są niedostępne. Niełaską, ponieważ jest to bagaż, który z biegiem lat staje się coraz większy. Zagajewski ma spory bagaż doświadczeń, tych swoich własnych, ale i ludzi, których na licznych ścieżkach życia spotykał. Stąd w „Lekkiej przesadzie” wspomnienia wielu poetów, filozofów, muzyków, którzy swoją sztuką wywarli trwały ślad w osobowości autora.

„Nie jestem wysiedlonym, ale od kiedy zrozumiałem, że moje drzewo genealogiczne jest drzewem wysiedlonych, zrozumiałem też, że to ziarno nierzeczywistości, na które nieraz natrafiam, właśnie stąd się bierze, z wędrówek, z niepewności jutra, z walizek o wielkich, otwartych, łakomych ustach.”

I tak myślę o Adamie Zagajewskim: jest on, mimo wszystko, obarczony tą łakomością świata. Jednakże nie o zwykły świat chodzi, nie o ten zwyczajny, dostępny każdemu. Ogromnie spodobał mi się fragment o pobycie w muzeum w Bolonii, w którym to nie obrazy wielkich mistrzów przykuły jego uwagę, lecz najzwyklejsze okno wychodzące na pobliskie domy. Podglądał życie ludzi i wtedy przyszło mu do głowy zdanie: „Oni tylko żyją”. A on czuł się kimś innym.

„Przez krótką chwilę czułem się solidarny bardziej z błyszczącymi płótnami, zabalsamowanymi w swojej muzealnej nieśmiertelności niż z żywymi ludźmi po drugiej stronie wąskiej ulicy”.

I mnie czasem nachodzą takie myśli… Że jestem elementem innej rzeczywistości. Że nie pasuję do tego pościgu, w którym biorę udział, wbrew swojej woli. Ja jednak nie potrafię tak pięknie pisać o życiu.

Jak już wspomniałam Zagajewski poświęca sporo miejsca poezji, jej znaczeniu, jej oddziaływaniu na człowieka. Mówi, że „poezja jest mistyką dla początkujących”. Zwraca też uwagę na sam proces pisania.

„Pisać – w najlepszych dniach pisanie, pełne energii, radości, jest nieomal stwarzaniem samego siebie, daje niezwykłe uczucie władzy nad własnym życiem, definiowaniem się od nowa, jakby prawie nic godnego uwagi dotąd nie istniało, jakbyśmy wytyczali zupełnie nową przyszłość dla siebie. W dniach nieco słabszych pisanie jest walką z depresją. W dniach zupełnie trudnych jest już tylko próbą ratowania siebie”.

Obok wielce refleksyjnych rozważań w „Lekkiej przesadzie” znajdziemy też fragmenty budzące radość, co potwierdza fakt, że poeta ma fantastyczne poczucie humoru, momentami nieco wyniosłe, ale też pobłażliwe w stosunku do samego siebie, do własnych błędów młodości, do dziwacznych pomysłów rodziny. Mój szeroki uśmiech wywołało przyznanie się do tematu pracy, bodajże magisterskiej, z filozofii: „O poznawaniu własnego ciała”. Temat budzący ironiczne uśmiechy, nieprawdaż?

Przytaczanie wszystkich nazwisk poetów/pisarzy, z którymi Zagajewski miał kontakt, czy muzyki „poważnej”, bez której poeta nie wyobraża sobie swojego istnienia, nie ma najmniejszego sensu. Ale z tego intymnego pamiętnika, jakim z pewnością jest „Lekka przesada”, wyłania się obraz człowieka doskonale wykształconego, traktującego sztukę, jako nieodłączny element życia. To się czuje. Niemal każdy krótki szkic jest odzwierciedleniem tego, co gra w duszy poety. I nie ma znaczenia, czy mówi o swojej rodzinie, czy o sobie samym, jego rozważania są naznaczone obecnością pierwiastka metafizycznego.

Sporo refleksji dotyczy podróży, jakie autor odbywał. Z nostalgią wspomina Paryż, Włochy, pobyt w USA. Ale i swój sentyment wyraża w opisach Krakowa czy Gliwic, do których trafiła wysiedlona ze Lwowa jego rodzina.

Jest też „Lekka przesada” pewnego rodzaju hołdem złożonym ojcu Adama Zagajewskiego, który powoli odchodził, leżąc w chorobie bez kontaktu z otaczającą go rzeczywistością. To zresztą ojciec Zagajewskiego jest autorem słów, które zostały użyte w tytule książki. Lekką przesadą nazywał ojciec poety poezję. Takie podejście mają tylko umysły ścisłe, pragmatyczne. Ale zastanawiając się nad nimi Adam Zagajewski odkrywa w nich prawdę i definiuje nimi poezję.

„Lekka przesada - to właściwie bardzo dobra definicja poezji. Doskonała definicja poezji na dni chłodne i mgliste, dni, kiedy poranek wstaje późno i na próżno obiecuje obecność słońca. Jest lekką przesadą, póki się w niej nie zadomowimy. Wtedy staje się prawdą. A potem, kiedy ponownie z niej wyjdziemy - bo nikt nie potrafi w niej zamieszkać na stałe - znowu staje się lekką przesadą”.