Zdarzali się w dziejach literatury pisarze na pokaz, fałszywi magowie, ot, chociażby Stanisław Przybyszewski, którego czar towarzyski zniewolił przez jakis czas nawet trzeźwego Boya-Żeleńskiego. Wypisywał peany na jego temat, zamykając z początku oczy na szmirowatość literacką. Po Przybyszewskim została dzięki Boyowi legenda. Utwory „smutnego szatana” przyprawione gęstym młodopolskim sosem mogą być dziś tylko przykładem najczystszej grafomanii, choć kiedyś były przez jego „dzieci” wynoszone pod niebo.
Ja sam znam kilku co najmniej fałszywych magów: pozerów, tupeciarzy, ewidentnych hochsztaplerów, którzy znakomicie sobie radzą, „robiąc za poetów”, ba, sprawiając wrażenie, że są nie tylko więksi od siebie, ale w ogóle najwięksi. Jeden z nich, mieszkający we Wrocławiu (skądinąd bardzo go lubię), ma czar nie mniejszy od Przybyszewskiego. Jest zapraszany na różne imprezy, bo świetnie gra na organkach, bawi towarzystwo, recytuje jedne i te same wiersze napisane w latach siedemdziesiątych i jest uroczym kompanem. Aparycja, broda, teatralny głos – wypisz, wymaluj prawdziwy poeta. Ostatnio uwiódł swoim czarem pewnego biznesmena, wytwórcę wódek, który wyprodukował „Wódkę Poetów i Szwoleżerów” nazywającą się tak jak mój znajomy. Na reklamówkach wódki jest imponująca podobizna Mistrza z siwą brodą i wiersz: „Po co te słówka/ po co te gesty/ Chcesz być szczęśliwy/ spróbuj...” (tu następuje nazwisko rymotwórcy). Poszło na razie 20 tys. egzemplarzy (butelek), co prawie dziesięciokrotnie przewyższa wszystkie jego nakłady książkowe (wydał w sumie dwa cieniutkie zbiorki) i dało już niemałe tantiemy.
Inny mag literatury z tego samego miasta, znany z przebojowości, był już wszędzie: w Izraelu, w Watykanie, w całej Polsce, założył parę rodzin, wslizgnął się do któregoś z biur przy prezydencie. Śmieszy, tumani, przestrasza – z dużym powodzeniem zresztą. Wiersze pisze bardzo średnie, ale nadrabia wszędobylstwem.
Osobna kategoria fałszywych pisarzy to znakomicie funkcjonujący w Peerelu dygnitarze literatury, których zadaniem było sprawianie dobrego wrażenia. Krasomówcy, uczestnicy biesiad, delegaci na zjazdy i festiwale, przedstawiciele związku, przemawiacze, redaktorzy naczelni pism literackich, prezesi stowarzyszeń. Mieli swoje przekłady w demoludach, decydowali, wpływali, czuli się jak ryba w wodzie. Literatura była dla nich tylko dodatkiem, pretekstem. Bo ich pryncypium to znalezienie się przy stole pańskim, wejście w układy, przypochlebienie się władzy. Żyli i nadal żyją lepiej od prawdziwych poetów, którzy kiepsko przemawiali, źle się prezentowali, rzeczywistości nie lakierowali, żadnym dyscyplinom partyjnym się nie podporządkowali, ba, nie znali się na polityce, a w dodatku nie byli ozdobą salonów.
Istnieje wreszcie u nas typ utytułowanego literata – znakomitego teoretyka i kiepskiego praktyka, za to uczenie komentującego swoje utwory. Kto naiwny, temu łatwo zamydlić oczy. Snobistyczna publiczność daje się niekiedy omamić sprawnemu marketingowi, reklamie. Talent poetycki jest jak wiadomo trudny do zmierzenia i zważenia. Poeci i krytycy w jednej osobie, robią wszystko, żeby zasugerować, że problematyka ich utworów jest otchłanna, a między metaforami kryją się Bóg wie jak odkrywcze treści. Takim poetą-krytykiem był w okresie międzywojennym Tadeusz Peiper, z którego nie zostało w poezji nic, choć dzięki swojej nadaktywności teoretyka sztuki nowoczesnej trafił do podręczników jako „papież awangardy”.
W jednym z wierszy Norwida jest taka strofa: „Ty powiadasz: śpiewam miłosny rym...”/ Myślisz? że mnie oszukasz: / Nie czuję strun, drżących pod palcem twym – / jesteś poezji drukarz”.
... Jakkolwiek przy stole biesiadnym trudno wskazać, kto „drukarz”, a kto prawdziwy liryk, kryteria rozróżniania wciąż jeszcze istnieją i da się rozpoznać, które utwory są ile warte, gdy znajdą się pod lupą wytrawnego znawcy poetyckiego słowa. „Daj mi metaforę, a powiem ci, kim jesteś” – w tym zawołaniu któregoś z klasyków literatury jest może zbyt duża śmiałość, lecz i ziarno racji. Mistrza rozpoznaje się po jego języku. W poezji liczy się odkrywcze wiązanie słowa ze słowem w przedziwny bukiet. Liczą się wiersze, które są w stanie poruszyć – oryginalnym ujęciem tematu, nowym zestawieniem słów, skojarzeń, obrazów, a przede wszystkim autentyzmem. Gdy zza słów wyłania się prawdziwa twarz, a nie konwencjonalna maska – wtedy czuję, że autor ma mi coś ciekawego, czyli nowego do powiedzenia. Docieram do jego prawdy wewnętrznej i przebiegają mi po plecach ciarki, bo jestem blisko czyjejś intymnej Tajemnicy życia; bólu, radości, olśnienia, zauroczenia, zdziwienia... W dodatku wyrażonej jego i tylko jego słowami, niezapożyczonymi od innych. Bo przecież – każde niepowtarzalne czyli mocne przeżycie domaga się niepowtarzalnej formy, dopiero wtedy staje się w poezji prawdziwe...
Tekst pochodzi z książki „Przystanek Marzenie”, Zysk i S-ka, Poznań 2008.