LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Rozmowa: Jan Siwmir, Tomasz Sobieraj PIOSENKA O ZALEŻNOŚCIACH I UZALEŻNIENIACH



Jan Siwmir – Słyszałeś, znów coś się objawiło w Republice Kolesiów. Po raz kolejny Nike (czyt: najki) się rozkleiły i przeciekają.
Tomasz Sobieraj – Ty ciągle swoje... zawsze były jakieś układy. Weź skamandrytów, którzy świetnie ustawili się w okresie międzywojennym – związani z obozem sanacyjnym, piastowali stanowiska za granicą, wydawali swoje utwory, opanowali Wiadomości Literackie, namaszczali zgodnie ze swoimi upodobaniami. To oni przecież odrzucili Gombrowicza, Jasieńskiego, kpili z Witkacego... z drugiej strony pamiętasz Wiosnę Tuwima... nieźle się naraził dytyrambem...
Jan Siwmir – ...owszem, ale pamiętam też, jak Miłosz źle pisał o Lechoniu, podobnie Wat...
Tomasz Sobieraj – ...ale i po wojnie chłopcy umieli się zakrzątnąć. Tuwim, Słonimski, Iwaszkiewicz ponownie dobrze ustawieni, i tacy entuzjastyczni wobec nowej władzy – z wyjątkiem Słonimskiego może...
Jan Siwmir – ...no tak, ale to byli świetni pisarze, a współcześni geniusze nie radzą sobie nawet z interpunkcją. Wtedy przecież ton nadawali, oprócz skamandrytów, Żeromski, Nałkowska, Strug...
Tomasz Sobieraj – ...Boy, a po cichu nad swoją „małomówną sławą” pracowali boski Staff i boski Schulz. Pisma literackie też trzymały klasę. Cóż, inna wtedy była kultura... nawet ta awangardowa...
Jan Siwmir – ...jakby wyższa. Jednak wracając do Nike...
Tomasz Sobieraj – ...chodzi o tę fabrykę dresów? To oni dają nagrody zaprzyjaźnionym literatom? Teraz rozumiem, dlaczego niektórzy laureaci Nike prezentują poziom dresiarsko-ludowy. Mówiąc ludowy, mam na myśli żulerski, marginesowy, ponury i antyintelektualny folklor miejski, bo wiejski, radosny, zdaje się, jest na wymarciu. A zatem kto ostatnio został namaszczony i będzie sławił polską literaturę za granicami naszego grajdoła? Jak wiesz, nie mam radia i telewizora, gazet nie czytuję, więc nie wiem, o kim mówią teraz w bezkrytycznych i bojaźliwych mediach. Kto więc dołączył do grona utytułowanych i nagradzanych sępów żerujących na stypendiach za pieniądze podatnika, fundowanych przez publiczne instytucje oraz pojeździ sobie – również za pieniądze ludzi pracy – na luksusowe i płatne ekskursje po dwudziestu paru instytutach polskich rozsianych po całym świecie?
Jan Siwmir – Sto tysięcy złotych zostało zaoferowane niejakiemu Dyciowi (jak sam o sobie pisze), czyli Eugeniuszowi Tkaczyszynowi-Dyckiemu za Piosenkę o zależnościach i uzależnieniach. W większości bibliotek, niestety, jej nie uświadczysz, instytucje te bowiem kupują wyłącznie książki mające szanse na to, że choć jeden człowiek je przeczyta. W tym przypadku zaś, wiele do czytania nie ma. Wiersze sklecone na zasadzie: podaj mi parę dowolnie wybranych wyrazów, ożenię je z kilkoma przymiotnikami i spójnikami, a może coś z tego będzie. Ubożuchny ten świat, do którego autor ma ambicję nas zaprowadzić. Zgodnie ze współczesną, sztywno obowiązującą modą, rozpościera się pomiędzy wódą, spermą, moczem i kałem. A na tym torcie parę, ni przypiął, ni przyłatał, parę słów o Bogu, w charakterze zdobiącej wisienki. Bo teraz trzeba koniecznie wstawić w wiersze kilka ciepłych słów do Wszechmogącego (byle nie szargających jego świętości!), żeby mieć szansę na zauważenie, w przeciwnym razie jest się spychanym na nic nie znaczący margines. Taki koniunkturalizm...
Tomasz Sobieraj – ...ach, ten Dycki..., co to nie słyszał o interpunkcji i ciągle przychodzą do niego ludzie, których nie ma? Powtarza to i powtarza, wiersz po wierszu, żeby potem zabłysnąć stwierdzeniem, że „istotą poezji jest nie tyle zasadność co bezzasadność powtórzeń i napomknień”. Taką łatwiznę sobie wymyślił! Albo pisze o matce pijącej ocet zamiast denaturatu, przez co on moczy się do łóżka. To jest poezja według Dyckiego? Boże, ilu mamy w takim razie poetów zamkniętych w szpitalach dla psychicznie chorych! Chodzą tam wzdłuż ogrodzeń i powtarzają swoje monologi sikając w pampersy, jednocześnie tworząc poezję. I nic o tym nie wiedzą, a tu nagrody i krytycy czekają. Ale ja, mimo serdecznego współczucia dla tych ludzi i szacunku dla nich – należnemu każdej istocie, dziękuję za taką poezję. Wolę Staffa, Kawafisa, Frosta. Poetów intelektualnych, erudytów, a nie poszukujących psychoanalizy nieszczęśników, którzy nie umiejąc niczego innego, biorą się za pisanie.
Jan Siwmir – Ja też rozumiem, że można głęboko przeżyć czyjąś chorobę psychiczną czy śmierć, ale przeżycie, to jeszcze nie literatura, nie poezja, samo nie czyni z nikogo poety. Nie można żerować na uczuciach czytelników mówiąc: ja miałem trudne dzieciństwo, wobec czego proszę mi to teraz jakoś wynagrodzić. Poza tym w dzisiejszych czasach tak się jakoś stało, że w dobrym tonie jest pisać o chorobie psychicznej, a najlepiej zasugerować wszystkim, że samemu jej się uległo. Pamiętam jak na warsztatach literackich w Piszu jedna panna latała po korytarzu i chwaliła się swoją rzekomą chorobą psychiczną, pokazując wszystkim jakieś pigułki, które miały dowieść tejże choroby, a ta pośrednio miała być utożsamiana z talentem. Reaguję alergicznie na tego typu poczynania, lecz nie to jest głównym powodem zarzutów w stosunku do „poezji” Dyckiego. Bardziej irytuje mnie fakt, iż niczym nie wyróżniające się próby wierszoklectwa wskazywane są przez krytyków jako przykład czegoś doniosłego.
Tomasz Sobieraj – No, ale Nike to prywatna nagroda, więc niech sobie Agora i GW robią co chcą ze swoimi pieniędzmi. Tylko po co to robią? Jaki to ma cel? Jeszcze bardziej ośmieszyć Polskę? To by było wredne. Czy może jest to jakaś próba badania społecznej wytrzymałości, socjologiczny eksperyment z cyklu: no, w pysk im – Polakom – napluliśmy, powiedzieli, że smaczne, no to co jeszcze można zrobić, co wmówić masom „inteligentów”, zanim się ockną z letargu i zorientują, że to zgrywa, hucpa, blaga i podniosą głowy? Czytałem wiersze Tkaczyszyna-Dyckiego – to porażające nieudolnością produkty przypadkowe, pozbawione logicznej i filozoficznej analizy, utrzymane w modnej obecnie konwencji dyslektycznego bełkotu niedouków, promowanej od lat przez apologetę ponurej grafomanii Maliszewskiego Karola i jego uczniów. A zatem nowe objawienie to Dycki – kolejny wytwórca wierszy rynsztokowych, wyniesiony przez media, krytykę i niesamodzielnych umysłowo literaturoznawców do rangi narodowego wieszcza. Gombrowicz w Dzienniku pisał o polskich literatach, że są „niedorobieni, niedonoszeni, ponure twory gett polskich, obywatele polskiej zapadłej dziury”. A wtedy jeszcze nie było poezji fekalno-genitalnej! Cóż by teraz Wicio napisał!? I co, to naprawdę nie jest żart, z tym Dyckim? Przecież ten rodzaj twórczości degeneratywnej uprawiają całe rzesze, co więcej, niekiedy z ciekawszym skutkiem. Niektórzy trafiają nawet na tzw. slamy poetyckie. Czym więc się wyróżnia ten nasz najnowszy geniusz?
Jan Siwmir – W tym potoku identycznych, bełkotliwych i nic nie oferujących czytelnikowi utworów poetyckich nie dałoby się w ogóle Dyckiego zauważyć, gdyby nie to, że podczas przyznawania sobie nawzajem tytułów i pieniędzy pomiędzy kolegami, padło akurat na niego. Zrobiłem pewien sprawdzian, wybrałem mianowicie po kilka wierszy Świetlickiego, Dyckiego, Matusza, Maliszewskiego, Graczyka, Wiedemanna (więcej nie chciało mi się drukować) i zapytałem kilkanaście oczytanych osób, czy są w stanie wyodrębnić autorów. Wszyscy stwierdzili jednomyślnie – wiersze wyszły spod tej samej ręki. Można je spokojnie wrzucić do jednego wora i podpisać dowolnie wylosowanym nazwiskiem. Dokładnie w tym samym stylu pisze literacka drobnica, i to niestety w ilościach zastraszających, vide jakikolwiek numer pisma Migotania Przejaśnienia. A najciekawsze jest to, że rok temu w Kutnie miałem okazję wysłuchać prześmiewczego (rzekomo) eseju, prezentowanego przez Dyckiego, o tym jak to Konopnicka była wyszydzana przez środowisko endeckie i związane z Kościołem, które nie doceniło jej talentu, bo miała czelność pisać o kontrowersyjnych tematach. Analogię Dycki zrobił łopatologiczną. Otóż on i jemu podobni są ponoć w dzisiejszych czasach w sytuacji Konopnickiej, są niezrozumianą awangardą, ale także przyszłością polskiej literatury. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. To przecież tak, jakby Salieri grzmiał ex cathedra, że zalewa go disco-polo w wykonaniu Mozarta i jemu podobnych, a on, Salieri, wraz z przyjaciółmi jest tym, który wprowadzi muzykę w trudną lecz ambitną epokę.
Tomasz Sobieraj – Tak, ale Salieri był świetnym kompozytorem, o czym się zapomina, szczególnie po filmie Formana, a Mozart czasem rzeczywiście zaspokajał ówczesne najniższe gusta. Obaj jednak mieli talent, wiedzę i umieli komponować – każdy robił to inaczej, wybierał inną metodę pracy, bo każdy miał inny temperament. Pisała o tym Nadieżda Mandelsztam. Natomiast nasi wybrańcy Kaliope to raczej uliczni grajkowie, pastuszkowie, co najwyżej orkiestra weselna. A twierdzenie czy też sugestia Dyckiego, że on i jemu podobni są awangardą, to oczywisty nonsens. Awangarda to mniejszość, a „awangardowo” piszą obecnie szerokie masy, zatem taka jest konwencja epoki, a konwencja nie może być awangardą, bo to logiczna sprzeczność...
Jan Siwmir – ...i o to mi w tej analogii chodziło! Ale masz rację, porównywanie wypocin naszej „wierchuszki literackiej” z Salierim to nadużycie. Ni tu warsztatu, ni oryginalności...
Tomasz Sobieraj – ...owszem, na początku XX wieku, gdy pojawił się futuryzm, dadaizm, awangarda krakowska, Zwrotnica, były one świadectwem zerwania z tradycją, polem do artystycznych poszukiwań wywołanych impulsami współczesności. Dążono wtedy do programowości, uzasadniano teoretycznie tę blagę, jak chociażby Peiper w Nowych ustach i Tędy. Twórczość miała pozostawać w „uścisku z teraźniejszością”. Wyobrażasz sobie, że współcześni tak zwani awangardziści piszą spójne, jasne i logiczne programy teoretyczne? To by była komedia. Przecież często nawet nie mają matury, nawet giertychowskiej czy prywatnej, i jedyne co mogą, to bredzić od rzeczy i polegać na korektorach, którzy usuną ich niezliczone błędy ortograficzne. Oni są w istocie przedstawicielami literatury przydennej, łatwej, masowej i hiphopowej, w sam raz dla ćwierćinteligenta, którego potoczny i wulgarny język podnieca. Nazwiska, które wymieniłeś, to nie jest awangarda – to zanurzeni po szyję w nieudolności i banalności wierszokleci, twórcy ludowi, narcystyczni i nieświadomi swojego epigoństwa, zachłystujący się własnymi przypadkowymi wydzielinami słownymi, uznawanymi w ich kręgu za ewaporaty najtęższej myśli. Dołączył do nich Dycki. I tak jak koledzy, pewnie nie czytał Horacego, który pisał: „Nie bardzo też wiadomo, czemu kleci wiersze, czy że oszczał ojców prochy, czy nieczysty, naruszył smętne gromowisko: to jest pewne, że szalejąc jak niedźwiedź, co kraty wyłamał, gna za głupcem...”. Tak, już wtedy przyjaciel Mecenasa zauważył istnienie „awangardy”. Niemniej, twój osąd wierszy Dyckiego wydaje mi się niepełny – dla mnie są one również świadectwem, jak można swobodnie połączyć wołanie do Boga, homoseksualny stosunek oralny, wytrysk, robiącą kupę matkę, szczanie do pisuaru z lamentem nad marnymi w istocie właściwościami nalewki z pigwy, która nie czyni życia poety łatwiejszym. Ale, gdy pisał, czy chodziło mu o to, żeby czytelnik się nad nim użalał? O co, do licha, chodzi Dyckiemu? Żeby go pogłaskać? Przytulić do piersi? Jaki jest jego program artystyczny...
Jan Siwmir – ...program artystyczny Dycia streszcza się w jednym zdaniu, które urzekło cię tak samo jak mnie: „istotą poezji jest nie tyle zasadność co bezzasadność napomknień i powtórzeń”. Szukając zatem tego co dobre w tym tomiku, można powiedzieć, że program jest konsekwentnie realizowany a nawet zrealizowany do ostatniego braku kropki. Poza tym niemożność zdecydowania, którą wersją wiersza z brudnopisu uszczęśliwić świat, stawia Dyckiego w sytuacji trzyletniego dziecka nie mogącego wybrać, czy dać mamusi laurkę z nabazgranym serduszkiem, czy raczej kolorowankę z serduszkiem i strzałą. Obie rzeczy wprawdzie na poziomie kilkulatka, ale ile emocji temu wyborowi towarzyszy! A zaprzyjaźnieni z autorem krytycy zachwycają się (podobnie jak muszą to robić rodzice dziecka) powtórzeniami i pieją z zachwytu nad szczupłą (pomimo tychże powtórzeń) objętością tomiku. To, co krytykowali chociażby w twoim Domu Nadzoru, tu jawi się jako obraz geniuszu! Tak to już jest, że u przyjaciół wszystko jest arcyciekawe, a u wrogów te same rzeczy uznawane są za niedopuszczalne. Rzadko kto potrafi oddzielić sympatię do autora od jego twórczości. Czy wyobrażasz sobie, że Dycki z przyjaciółmi prowadzi takie spory, jakie my niekiedy prowadzimy w prywatnej korespondencji, brutalnie krytykując nawzajem swoje utwory po to, żeby to, co ujrzy światło dzienne, było najlepszą wersją z możliwych? Sądzę, że nie, bo obracam się w środowisku literatów i zdaję sobie sprawę, że zarzucenie któremukolwiek z nich jakiegoś błędu, jakiejś niezręczności, skutkuje jedynie stworzeniem sobie śmiertelnego wroga. Wracając do rozmiarów dzieła, czy warto w ogóle podnosić zarzut, że coś jest mizerne objętościowo, czy wręcz przeciwnie, ma kilka tomów? Moim zdaniem istotna jest jakość.
Tomasz Sobieraj – To oczywiste. Wolę jeden diament, niż kupę żwiru, nawet jeśli są w niej barwne krzemienie. Ilość nad jakość mogą przedkładać tylko głupcy, którzy nie czytają, i nigdy nawet nie widzieli szczupłych objętościowo dzieł Nietzschego, Schulza, Gombrowicza i wielu innych, dla których ważna była myśl, a nie stachanowskie współzawodnictwo, tak dzisiaj modne wśród piszących. Przypomnij sobie serię Mikropowieść wydawaną przez PIW – jakie tam były nazwiska! Dzisiejsi niedouczeni krytycy uznaliby te „książeczki” za „skromniutkie utwory”. Jednak Piosenka o... Dyckiego to przykład książeczki niepozornej pod każdym względem, literatury nieistotnej, gdzie nie uświadczysz ani jednej lotnej frazy czy głębokiej myśli, o estetycznych zachwytach nawet nie ma co marzyć. Jest w niej za to życiowy banał, społeczny margines, naturalizm – bynajmniej nie w genialnej formie, którą znamy chociażby z Les Fleurs du Mal. Zobacz jeszcze, jak z ekshibicjonizmu i bezradności Dyckiego robi się atut. Taki Morsztyn czy Kawafis poprawiali wiersze, szlifowali, cyzelowali, odkładali do szuflady i wracali do nich, nawet po latach. Robi to zresztą każdy świadomy i dojrzały poeta. Tylko infantylni, nieudolni a jednocześnie zakochani w sobie twórcy każde wydalone przez siebie słowo traktują jak Słowo, boski głos wieszcza, co prowadzi jedynie do śmieszności – patrz von Dehnel, Milewski, Zumis, Maliszewski czy inni geniusze spod znaku sekcji literackiej koła gospodyń wiejskich. Wracając do Dyckiego: sam pisze, że „machnął” wiersz – rzeczywiście, on i jemu podobni w istocie nie piszą, nie analizują, nie myślą, nie przeżywają metafizycznych niepokojów i estetycznych zachwytów – ich literackie wytwory to są machnięcia, drobne bączki, a nie dojrzała twórczość.
Jan Siwmir – U jakiegoś apologety Dyckiego znalazłem stwierdzenie, że w omawianym przez nas wierszopodobnym tomiku znajdują się wyrafinowane sceny homoerotyczne. No, stwierdziłem, jeśli tak wygląda wyrafinowanie w tym środowisku, to ja im głęboko współczuję. Ale, niestety, moja druga połowa przytoczyła jakąś zasłyszaną niedawno historię o prostytutce, która opowiadała, że dla niej najbardziej wyszukane żądanie klienta, to było bieganie po pokoju z zapaloną świecą w pupie. Toteż jakby od tej strony interpretacyjnej spojrzeć...
Tomasz Sobieraj – ...rety, i ta kapiąca na dywan stearyna! Ale mówiąc poważnie: rzeczywiście, erotyczne wyrafinowanie jest w tomiku Dyckiego równie szalone i barwne jak życie seksualne tęgoryjca. Przejdźmy jednak do konkretów – nie tylko erotycznych. Wybrałem co smaczniejsze frazy z nagrodzonego Nike cherlawego zbiorku powtórzeń, czknięć i napomknień. Cytuję stojąc na baczność, by okazać szacunek należny wielkim słowom poety: „nekrologi będą zawsze czymś więcej aniżeli współczesna poezja polska na którą nikt się nie rzuca” – słusznie; „ślimak ślimak wystaw rogi dam ci sera na pierogi albo wypierdalaj” – didi gugu dada lala jeb; „i jeszcze mu mało gdy bierze do ust” – nie jestem znawcą stosunków homoseksualnych, ale może by tak spróbować od tyłu? – „w kakałko” – jak pisał inny geniusz, Winiarski Jakub; „po bolsie pewnego razu machnąłem utwór polityczny ale mi wyszedł paw” – tylko jeden? To dobrze czy źle? Jeśli źle, to może trzeba było nie pić? Pisanie na trzeźwo ma jednak, wbrew powszechnej opinii, sporo zalet; „każdy poeta jest zbokiem pisząc wiersze z Bogiem i mimo Boga” – cóż, ja nie podzielam tego optymizmu pana Dyckiego, bowiem pisząc z Bogiem i mimo Boga czuję się poetą niezboczonym, aczkolwiek stawia mnie to poza dzisiaj obowiązującymi konwencjami; „choć na takiego co dał dupy nie wyglądam” – i znowu ten nieprzystojący nowoczesnemu poecie optymizm, panie Dycki; wiersz XLVIII opisuje za pomocą banalnej i cienkiej jak ciasto ryżowe metafory trzymanie męskiego przyrodzenia w garści, po czym pojawia się propozycja spuszczenia do ust przyjaciela, w konsekwencji jednak wytrysk następuje na sprzęty w pokoju a kończy Dycki radosnym „hej hej”; tomik zamyka wołanie do Boga „uczyń mnie uczyń poetą” – no, przynajmniej tyle rozumie nasz laureat, że poetą nie jest, chociaż podejrzewam, że to fałszywa skromność, poprawna politycznie i obliczona na zyskanie sympatii czytelnika. Nie wiadomo natomiast co z sympatią Boga, chociaż historia dowodzi, że wielu „zboków” Najwyższy obdarzył łaską talentu – Kawafis, Pessoa, Whitman, to pierwsi z brzegu. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Ja na razie nie jestem tak entuzjastycznie nastawiony do twórczości Dyckiego jak fundatorzy nagrody i, oczywiście, jury, ale też nie otrzymałem żadnej gratyfikacji, żeby mówić pochlebnie – bo, jak rozumiem, praca jury nie jest wolontariatem? Swoją drogą, to ciekawe, czy tym podpisującym się pod werdyktem ludziom nie jest głupio. A może oni naprawdę uważają, że Dyckiemu należy się nagroda? Trudno mi w to uwierzyć, bo podobno skończyli studia. Z dwojga złego chyba wolę wersję, że robią to z innych niż szczere przekonanie pobudek.
Jan Siwmir – W innej interpretacji to nie Boga prosi o uczynienie go poetą, ale woła: świecie uczyń mnie uczyń poetą. Świat w osobach kolegów, jak widać stanął na wysokości zadania. Czy to wystarczy Dyckiemu, żeby patrzeć bez bólu w lustro? Zapewne tak. Czy wystarczy, żeby przejść do historii? Ano, zobaczymy, bywa ona niepodatna na towarzyskie względy. Natomiast ja mam do Ciebie dwa pytania. Pierwsze brzmi: czy naprawdę sądzisz, że po krytycznej ocenie twórczości swojego kompana – jakiej dokonał chociażby Tomasz Jastrun w Przeglądzie – koledzy Dyckiego zaczną bić się publicznie w piersi, gromko wołając „tak, to prawda, wiersze ma mierne, ale daliśmy mu nagrodę, bo taki z niego fajny i nieszczęśliwy kolega”?
Tomasz Sobieraj – To się nie zdarzy. Koledzy są silni, mają poparcie ministerstwa kultury, mediów, są lojalni, i prędzej zjedzą Tomasza Jastruna, nawet dławiąc się guzikami jego marynarki, albo ponownie obrzucą mi śnieżkami okna, niż opuszczą towarzysza.
Jan Siwmir – A czy uważasz, że warto zajmować się tego rodzaju „literatami”? Czy nie szkoda na to czasu?
Tomasz Sobieraj – Mówi Pismo: „Jeśli nie my, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy?” – sprawa jest prosta: jeśli nasze, podatników pieniądze, idą na tych „tfurców” kultury, to musimy się tym zajmować i wskazywać ludziom, na co są przeznaczane ich podatki. Państwo, w tym ministerstwa i inne instytucje publiczne, mają służyć nam, a nie my im. Kolejna rzecz: partyzantka, jaką uprawiamy, może w dalszej perspektywie spowodować przywrócenie do literatury przynależnych jej wartości i odwrót barbarzyńców – tym bardziej, że robimy to już jakiś czas i są pierwsze jaskółki, pierwsze ważne głosy podobne do naszych – jak chociażby artykuł Leszka Bugajskiego Polska literatura jak PZPN. Wielu chętnych do tej roboty nie ma, bo potrzebna jest odwaga, a można wiele stracić.
Jan Siwmir – Chętnych nie ma, fakt. Dobrze, dajmy przykład innym, ciągnijmy tę autopsję środowiska literackiego. Poznajmy chore tkanki, zlokalizujmy zrakowaciałe guzy, wskażmy je studentom, niech się przyjrzą. Przynajmniej będziemy mieli świadomość dołożenia małej cegiełki do budowania zrębów poważnej krytyki literackiej, zbliżonej chociażby do jej najlepszych, międzywojennych wzorów. Takiej krytyki z prawdziwego zdarzenia, soczystej, konkretnej, bezwzględnej wobec artystycznej nędzy, a nie takiej, jaka obecnie króluje: wylizanej i ugrzecznionej wobec uznanych i popularnych autorów oraz piszących kolegów, głupawej i złośliwej wobec pisarzy i poetów szerzej nieznanych, wśród których najczęściej, czego dowodzi historia, znajdują się Schulze i Hölderliny.
Tomasz Sobieraj – A co z Dyckim? Do kosza?
Jan Siwmir – Do kosza.


Tekst z cyklu Dwaj Panowie S - rozmowy o literaturze i nie tylko z 2009 roku; przedruk za niezależnym kwartalnikiem społeczno-kulturalnym InterMosty, nr 1 październik-grudzień 2010.