LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Eesj: Dariusz Pawlicki MEGAWIDOWISKO Z ROKU 1654



Nie wiemy czy 19 lutego 1654 r. w Oleśnicy na Śląsku było zimno, czy może padał śnieg. Naoczni świadkowie zdarzenia jakie miało miejsce tego dnia, a także ci, którzy spisywali ich wspomnienia na ten temat, czym innym byli bowiem zainteresowani. A owo zainteresowanie skupione było na czymś bardzo konkretnym, w co zaangażowani byli bezpośrednio dwaj ludzie. Z tym, że jeden z nich brał w tym zdarzeniu udział całym sobą, dosłownie. I jeśli nawet owego lutowego dnia przed przeszło trzema wiekami było zimno, czy też wręcz mroźno, to dwaj główni bohaterowie, zimno zupełnie inaczej odczuwali, niż kilka tysięcy widzów ich obserwujących.

Owo wydarzenie nie miało w sobie niczego z greckiego dramatu. Bo i było pozbawione wszelkiej wzniosłości. Tak jak i w historii, której było zwieńczeniem, nie było żadnych wielkich uczuć, wielkich namiętności, a jedynie długi ciąg zbrodni (zbrodnia jest wpisana w grecką tragedię, ale stanowi tylko element, nie wypełnia jej całkowicie), a na koniec wymierzenie kary.

*
Kim byli ci dwaj ludzie? Jednego znamy z imienia i nazwiska: Melchiora Hedloffa. Wiemy też na jego temat i to, że urodził się w 1605 r. w Kuźnicy Kąckiej, koło Międzyborza; że w czasie wojny trzydziestoletniej przez wiele lat był żołnierzem wojsk cesarskich. A kiedy powrócił w strony rodzinne, na drogach przebiegających przez rozległe Bory Międzyborskie, zaczął napadać na podróżnych. Nie poprzestawał jednak na zabraniu im pieniędzy, przedmiotów wartościowych – pozbawiał ich także życia. Za narzędzie mordu służyły mu dwa muszkiety (stąd przydomek: Strzelec Melcher) i szabla turecka. Jeden z tych muszkietów stał się potem, po kilku latach, dowodem potwierdzającym część dokonanych przez niego morderstw. Otóż na kolbie zaznaczał on każdorazowo zabitą osobę. Czynił to za pomocą nacięć; różnych w zależności od jej narodowości, pozycji społecznej, płci.

Rychło przystało do niego trzech kamratów, z którymi dokonywał napadów. Ale to on był hersztem.

Wielka obława zarządzona przez księcia oleśnickiego Sylwiusza Nimroda z dynastii Wirtembergów, nie przyniosła spodziewanego rezultatu. Melchior Hedloff i trzej jego wspólnicy nazbyt dobrze znali Bory Międzyborskie, w których nie brakowało miejsc doskonale nadających się do ukrycia. Ale w 1653 r. przedstawicielom władz udało się ująć żonę Hedloffa Annę. Wkrótce do matki dołączyła dobrowolnie córka, także Anna.

Obie kobiety poddano torturom mającym na celu uzyskanie informacji pomocnych w schwytaniu Strzelca Melchera, a także dotyczących jego zbrodniczej działalności. I wiele takich informacji zdobyto. Żona Hedloffa zmarła jednak w wyniku obrażeń odniesionych podczas tortur. Natomiast córka zbrodniarza, a także dwaj jej wujowie, bracia Melchiora, schwytani w międzyczasie (ich także najpewniej poddano torturom), zostali skazani na śmierć i ponieśli ją przez łamanie kołem (nie ja pierwszy zauważam, że człowiek jest niezwykle pomysłowy w zadawaniu cierpień bliźniemu, a łamanie kołem należy do takich szczytowych „osiągnięć”). Nie była to jednak kara za udział w krwawym procederze, w który zaangażowany był Melchior Hedloff, gdyż wszystko wskazuje na to, iż córka zbrodniarza i jego bracia nie brali w nim udziału. Natomiast ukarano ich za przyjmowanie przedmiotów i pieniędzy pochodzących z rozboju, czego byli świadomi.

Sam Strzelec Melcher został ujęty 2 listopada 1653 r. we wsi Łąki koło Sośni. Brak jednak informacji na temat tego, jak do tego doszło. Czy było ono wynikiem czyjegoś donosu? Może zdradził, któryś ze wspólników Hedloffa (nie są znane dalsze losy żadnego z nich)? Nic na ten temat nie wiemy.

*

O czym myślał podczas tego swego długiego umierania, celowo przeciąganego przez tego, który zdobył odpowiednią w tym zakresie wiedzę? A trwało ono już od chwili , gdy rozgrzanymi do czerwoności cęgami wyrwano mu pierwszy palec u ręki. Czy może, gdy narastający wciąż ból, nie wypełnił go jeszcze całkowicie, może myślał o Bogu (co nie jest przecież wykluczone, choć brakuje wzmianki, czy przed egzekucją wyspowiadał się, pojednał z Bogiem), a może prosił o pomoc Złego. Kronikarze nie odnotowali żadnego słowa, żadnej wypowiedzi, jaka padła z jego ust w czasie kaźni. Niewykluczone więc, że najpierw obdzierany żywcem ze skóry, potem łamany kołem, a na koniec ćwiartowany (jeśli wtedy jeszcze żył), milczał. W przeciwnym razie najpewniej by to zanotowano, tak jak zapisano w dokumentach, że w trakcie tortur (a tych mu nie żałowano) nie wydał choćby jednego, najcichszego jęku. Możemy sobie bez trudu wyobrazić, jak ten fakt komentowali ci, którzy byli świadkami egzekucji Strzelca Melchera. O związki z jakimi siłami musieli go posądzać, świadomi tego, że najprawdopodobniej nie byliby zdolni znieść w milczeniu tego, co on zniósł...

Czy leżąc nagi na podwyższeniu, z szeroko rozstawionymi kończynami (pod nadgarstki, łokcie, kolana, biodra podłożono klocki drewniane), gdy kat kołem (rodzaj kanciastej maczugi o krawędziach obitych metalem) łamał mu ręce, nogi, żebra, kręgosłup, wyrażał przed samym sobą żal, że poszedł drogą, która zaprowadziła go na oleśnicki rynek, a następnie nieopodal murów tego miasta?

*

Drugi bezpośredni uczestnik krwawego zdarzenia, jakie miało miejsce 19 lutego 1654 r. nie jest nam znany choćby z imienia. Wiemy, że mieszkał w domu przylegającym do muru kurtynnego (jego fragmenty zachowały się), tradycyjnym domostwie katów oleśnickich. Lecz nawet nie wiemy, gdzie dokładnie stał ten dom. Został on niewątpliwie szybko rozebrany po tym, jak przestał być jego lokatorem ostatni kat oleśnicki (któż bowiem chciałby w nim mieszkać). Choć kat nie był wyklęty, to jednak był osobą niehonorową. Z jednej strony budził odrazę, z drugiej zaś fascynował, jako ten, który tak blisko styka się ze śmiercią, ociera się o nią; do tego sam ją niejednokrotnie zadaje. W niektórych miastach mógł uczęszczać do kościoła (miał tam jednak miejsce wydzielone), w innych z kolei nie. Podobnie rzecz się miała w przypadku oberży (ciekawe czy w sytuacji, gdy mógł w niej przebywać, miał tam swój kubek bądź kufel). Niejednokrotnie kat był jednak szanowanym obywatelem miasta. Szczególnie często miało to miejsce w krajach Rzeszy Niemieckiej, a Śląsk był jednym z nich.

Czy wspomnianego dnia kat oleśnicki skupiony był wyłącznie na dokładnym realizowaniu, punkt po punkcie, swoistego scenariusza egzekucji, czy też z racji posiadanego doświadczenia, pozwalał sobie na snucie myśli związanych na przykład z zapłatą jaką otrzyma? A o jej wysokości doskonale wiedział, gdyż każda czynność dotycząca kaźni miała swoją cenę. Była bowiem ujęta w specjalnym, drobiazgowym cenniku.

Ów kat, w którego ręce oddano Hedloffa, musiał niewątpliwie być mistrzem w swym fachu. Dzisiaj powiedzielibyśmy o nim: specjalista, fachowiec. Nikomu innemu z pewnością nie zlecono by widowiskowego, rozciągniętego w czasie, uśmiercenia Melchiora Hedloffa. To znaczy człowieka, który na kartach historii zapisał się tym, że był wielokrotnym zabójcą. I tylko nim! Choć nie wiemy, tak naprawdę, ilu ludzi zamordował. Faktem jest jednak, że przyznał się do 251 morderstw. Ale człowiek, także tak twardy jak on, jest gotowy przyznać się do rzeczy niepopełnionych, gdy obieca mu się, niezastosowanie jakiejś tortury.

Schwytanie wielokrotnego mordercy zawsze było, i pewnie jest nadal, okazją dla wymiaru sprawiedliwości, do poprawienia swego wizerunku - liczba zbrodniarzy nie osądzonych, może wówczas się zmniejszyć. Jest to też każdorazowo okazja do zamanifestowania triumfu sprawiedliwości. Ale z pewnością kilku tysiącom widzów (wielu wśród nich było dziećmi) jacy obserwowali kaźń Strzelca Melchera (także każdą inną), nie chodziło o udział w owym triumfie. Znacznie ważniejsza, i pewnie dominująca, była chęć zobaczenia kogoś tak sławnego. Do tego ową sławę zawdzięczającego, tak wielu mordom. Łączył się z tym wyjątkowy dreszczyk emocji. A w dniu egzekucji stał się on z pewnością dreszczem. Możemy wyobrazić sobie starania, aby zająć jak najlepsze miejsce, czyli takie, z którego będzie widać jak najwięcej szczegółów. Tak aby potem, wieczorami, w oberży, przy piwie uzupełniać relacje tych, którzy stali dalej. Choć pewnie byli i tacy, którzy zająwszy miejsce w pierwszych szeregach, szybciej bądź później, ale pożałowali swej zapobiegliwości i zaczęli przeciskać się przez tłum. Budząc przy tym zdziwienie, albo złośliwe komentarze. Ci z pierwszych rzędów słyszeli z pewnością każdy trzask towarzyszący łamaniu kości. Widzieli ludzkie mięso, krew...

O czym myśleli ludzie przyglądający się egzekucji Strzelca Melchera? Tego możemy się tylko domyślać. Czy współczuli skazanemu? W to należy raczej wątpić. Może myśleli o popołudniowym posiłku, którego nie miał kto przygotować, skoro niejednokrotnie całe rodziny zgromadziły się pod murami Oleśnicy? Bez względu na to jaką rolę pełnili w tej kaźni czy byli tylko widzami, czy urzędnikami nadzorującymi jej przebieg bądź strażnikami strzegącymi porządku, na pewno do każdego z nich, i to wielokrotnie, powracała myśl: „Jak dobrze, że to Melchior Hedloff, a nie ja...”.

*

Każda publiczna egzekucja miała odnieść także skutek wychowawczy. Bo to właśnie ona, obserwowana, miała odstraszać. Było to więc wychowanie przez kaźń (im okrutniejszą, tym lepiej), a nie przez karę (ilu ludzi widziało skazańca odsiadującego w lochu dożywocie). W takim systemie było jak najbardziej wskazane, by skazaniec odczuł jak najdotkliwiej każdą kolejną minutę trwania egzekucji. Tak żeby pragnął śmierci coraz bardziej. I Tylko jej.

Już dawno rozlegały się głosy, że kaźń, choćby najokrutniejsza, nie mówiąc już w ogóle o karze śmierci, nie działa odstraszająco. Należy więc wątpić, że zakładany cel osiągnęło stracenie Strzelca Melchera. A wśród kilku tysięcy ludzi obserwujących jego powolną agonię, znajdował się z pewnością niejeden przyszły przestępca, którego uczynek miał podlegał karze śmierci (nie można wykluczyć i takiej sytuacji, że uczynek ten został popełniony wkrótce po opisywanej tu egzekucji). Ale gdyby nawet nikogo takowego jednak nie było wśród widzów, to wiemy, że w Oleśnicy, po 1654 r., nie miał miejsca żaden przełom jeśli chodzi o ciężkie przestępstwa. I kat, obok wielu innych czynności składających się na jego obowiązki, nadal wykonywał wyroki śmierci.

*

To że Melchior Hedloff mordował, wynika, między innymi, z faktu, na który od początku zwracano zresztą uwagę - będąc żołnierzem w czasie wojny trzydziestoletniej, która należała do konfliktów wyjątkowo okrutnych, nauczył się mieć życie ludzkie, za nic (igranie własnym życiem też pewnie było tego wynikiem). A rabowanie, będące w jego przypadku równoznaczne z mordowaniem, wydało mu się być wyjątkowo łatwym zajęciem. Do tego najpewniej nie towarzyszyły mu rozterki moralne. Przy czym ofiary do niego jakby same przybywały, podróżując drogami przebiegającymi przez Bory Międzyborskie. Ale dlaczego nie opuścił terytorium Księstwa Oleśnickiego i ziem ościennych, gdy zaczęto coraz usilniej go poszukiwać (także jego kompanów)? Mając na uwadze fakt, że zostali schwytani i uśmierceni członkowie jego najbliższej rodziny, musiał był świadomy tego, że pętla wokół niego zaciska się coraz bardziej. I że prędzej czy później, ale zostanie schwytany.

Może decyzję o wyniesieniu się do innej części Śląska, a może do sąsiedniej Wielkopolski, odkładał z dnia na dzień. Aż w końcu nadszedł 2 listopada 1653 r. Kiedy to już nie on, lecz inni poczęli podejmować decyzje o jego dalszym losie.

A może Strzelec Melcher był zakochany w tym skrawku Śląska, gdzie przyszedł na świat (nie wiemy kim byli jego rodzice)? Tak, tak, trudno w to uwierzyć, gdy ma się na uwadze jego uczynki. No, ale nie można tego wykluczyć.

O Melchiorze Hedloffie wiemy bardzo niewiele, jeśli porównamy go, na przykład, z panującymi współcześnie monarchami. Lecz i tak wiemy mnóstwo jeśli weźmiemy pod uwagę miliony ludzi, którzy wiedli tzw. normalne życie. Ale na temat ostatnich godzin jego życia wiemy wyjątkowo dużo. To jest zresztą paradoks, że na karty historii (również tej pisanej przez „H”) zdecydowanie łatwiej trafiali, zresztą dzieje się tak nadal, wszelkiego rodzaju łajdacy, niż ludzie przyzwoici. Ich uczynki, przede wszystkim te spektakularne, były bowiem bardziej zauważalne. A oni sami nie są tak liczni. To stwierdzenie niech będzie pocieszeniem.