LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Opowiadanie: Andrzej Tchórzewski POLETKO TOWARZYSZA DZIUNKA


Co tu dużo gadać; w nowej budzie zaczęło się źle. Trzy dwóje na okres i czwórka ze sprawowania. Niby nic wielkiego. Na półrocze z tego wyjdę. Mam taką pamięć, że każdą lekcję mogę powtórzyć. Co do przecinka. Przestanę się kłócić z biologicą; niech jej będzie ten Miczurin i Darwin. I euglena viritis i tysiące raczych odwłoków. Podobno; bezpartyjna. Wierzyć się nie chce; w takiej tepedowskiej szkole, do której chodzą dzieci różnych partyjniaków. No, i wielbiciele Miczurina. Nadprogramowo. Bo Miczurin powinien być dopiero w jedenastej klasie, a nie w dziesiątej. Ktoś musiał donieść, pewnie dziewczyny. Bardzo ją lubią, że taka elegancka i opanowana. Wychowawczyni! Na lekcjach wychowawczych, to albo trójki klasowe, żeby się zmieniały, albo znów Miczurin czy Łysenko, poszerzanie horyzontów. Pewno większość z was chce iść na medycynę. A tam jest egzamin z biologii. Jeszcze trochę za wcześnie, ale już musicie myśleć, zastanowić się. Biologia zawsze jest przydatna.
„Zwłaszcza w Zoo” – powiedziałem półgłosem. Chłopaki w śmiech. Chyba usłyszała. ZOO jeszcze nie mamy w naszym mieście…
Wkrótce będzie i zoo. Wtedy zaczniemy chodzić, prowadzić dzienniczki obserwacyjne, dyskutować. Tymczasem jestem w stałym kontakcie z naszą Akademią Medyczną. Dawniej był to wydział lekarski Uniwersytetu. Dziś samodzielna uczelnia przygotowująca wspaniałe kadry dla naszego kraju. Tak, mamy dużo do odrobienia. Poziom oświaty sanitarnej na wsi jest niski. Dziedzictwo sanacji. Teraz zachorowalność na gruźlicę spadła do zera. Nie ma już wszawicy, tyfusu. Zapewne, czytaliście na polskim jak wkładano dziecko do pieca na trzy zdrowaśki. A dziś? Proszę; leczy się nowocześnie, nie fideistycznie. Sanatoria, prewentoria, ultradźwięki.
I tak zazwyczaj biologiczka nawijała na lekcjach wychowawczych, chyba, że dziewczyny się ze sobą pokłóciły albo Józio z Wackiem pobili na przerwie. Z poważniejszych spraw, dłużej omawianych leciało: nieprzygotowanie codziennych prasówek, tarcze, mundurki, schludność uczniowska. Spóźnialscy i nieusprawiedliwiona nieobecność. Z tym, miałem spokój. Trener dzwonił albo z Klubu wędrowało pismo, żeby mnie zwolnili na zawody czy obóz kondycyjny. Z „pierwszej a” nie zrezygnowałem, przeciwnie, kupiłem sobie Ozolina „Trening lekkoatlety”. Pan Rysio obejrzał książkę.
- Że, ty, choroba, zawsze mi jakąś zagwozdkę przygotujesz. No, niezła, niezła. Wiesz z tymi wkładkami ołowianymi i biegiem po stromej ścieżce pod górę, to sam bym nie wpadł. Zastosuję, obowiązkowo. Trzymaj się tego ozolina. Wprawdzie w sprintach dobrzy są Amerykanie, zwłaszcza Murzyni, a nie Rosjanie. Ale gdzie jest powiedziane, że trener ma być dobrym zawodnikiem?
Pan Rysio był i dobrym trenerem, i dobrym zawodnikiem. Ostatecznie wicemistrz Polski zrzeszenia, to nie w kij dmuchał. A jaki skoczny! Wzrost 153 cm, jak się mówi, w kapeluszu, czyli normalny kurdupel, skakał 175 cm. I za to go podziwiałem. Jak chciał; kalifornijką, rollingiem, nawet nożycami. Podobno na pierwszej nowożytnej olimpiadzie był skok wzwyż z miejsca i skok w dal. Też z miejsca. Pan Rysio byłby w tym dobry. Cóż, za późno się urodził.
Zawarliśmy umowę. On mnie obroni przed szkołą, a ja będę przysparzał punktów klubowi. W de cię mogą pocałować.
Masz, chłopie, parę. Takie chucherko, a jaka para. Nabierzesz mięśni, wybiegasz się. Złapiesz trochę wytrzymałości. W zasadzie nie mam tylko zastrzeżeń do tempówek. Zwolnię cię z tych biegów po lesie. I z fińskich ćwiczeń, chociaż to wzmacnia stopy. Trenuj sobie nawet według Ozolina. Jak chcesz, byleby konsekwentnie. Ja się nie wtrącam. Wyniki mają być. Za rok mistrzostwa Polski Juniorów. Widzę ciebie na podium w paru konkurencjach. Kadrowe dostaniesz. Osiemset złotych, całe osiemset złotych albo i więcej. Ty zadbasz o wyniki, a Klub o ciebie. Na cale szczęście państwo popiera sport. A szkoły są państwowe, to też muszą popierać. Powiedz, ale tak szczerze; o co chodzi?
- Trenerze, mam w budzie przepały.
- Co!? Taki zdolny chłopak i jakieś trudności? Zadzwonię do Strycharza.
- Nie jestem już w Zamoju. Zmieniłem szkołę.
- Głupio zrobiłeś.
- Wiem.
- Strycharz to marka. Przedwojenny CIWF; znał Józefa Piłsudskiego, cyt. I szkoła zacna. Koszykówka, pływanie, siatkówka. Skok w dal, sztafeta szwedzka. Dwóch rekordzistów Polski. A tepedziak? „Ha, ha, ha, hi, zetempe pomaga wsi”. Krawaty, szturmówki, majówki, dużo bambusiarstwa. Gadka-szmatka. Oficjalnie nie są, chyba, przeciwko uprawianiu sportów. Mają przecież wychowanie fizyczne, przysposobienie sportowe, salę gimnastyczną. Podobno dużą., dobrze wyposażoną.
- Co z tego, panie Rysiu, co z tego. Sala – chyba największa w mieście, ale ciągle zajęta na ważne zebrania, narady, spotkania aktywu młodzieżowego. Lekcje wuefu, w klasie albo na korytarzu. Latem na boisku. Rypią w siatę lub kosza..
- Tam przecież są korty.
- Są. W tenisa nikt nie gra. A jak Skonecki wypieprzył za granicę…
- Cicho, cicho. Wiem o co chodzi. Trzeba przekonać kolegów-towarzyszy, żeby nauczyli się grać. Nie muszą zatrudniać chłopaków do podawania piłek. Mówisz, że szkoła się już robi na żeńską.
- No, tak. Chłopcy są tylko w dwóch ostatnich klasach. Niedobitki.
- Dla dziewcząt dobry sport; tenis.
- Twierdzą, że burżuazyjny.
- E, tam… A kto tego wuefu uczy?
- Dziunek, profesor Dziunek.
- Nie znam.
- I peesu, i peo.
- Nie znam. Kurna, znam z tysiąc sportowców, a o takim pierwszy raz słyszę. Dziunek, powiadasz.
- Mówią, że był oficerem w KBW.
- No tak. Kabewiak. Żołnierze – do czterech klas, oficerowie do siedmiu. Im głupszy, tym lepszy. Kadra z cenzusem. Ujemnym. To się nie dziwię.
- Ten Dziunek jest jeszcze sekretarzem Partii
- Ach tak. Nie będziemy rozmawiać o polityce. Jesteśmy sportowcami. To z nim masz przepały?
- Niii.
- A z kim? Tylko krótko.
- Z biologiczką, która jest jednocześnie wychowawczynią mojej klasy. Z polonistką
i matematykiem.
- Ho, ho.
- O co poszło?
- Nie chcę o tym mówić. Biologiczka się na mnie uwzięła.
- A polonistka i matematyk?
- Matematyk ten sam co w Zamoju. Kazio-Wykradnik.
- Kazio, co?
- Wykradnik. Tak go przezywali, bo czasem zamiast „r” mówi „ł”. Wykładnik. Znaczy się wykładnik potęgi.
- Nie potrafisz potęgować?
- Skądże, z matmy tam miałem solidną trójkę. A czwórka była rzadkością. Ze dwie, trzy. Tylko, że w Zamoju zabraniał używać tablic logarytmicznych. Mantysy na pamięć, a cechy to każdy łatwo obliczy. A w tepediaku trzeba mieć tablice.
- Słusznie. Prawie same dziewuchy. W głowach amory i westchnienia, nie będę sobie zawracać gitary jakimś zakuwaniem. Co kraj, to obyczaj. Dobrze robi ten wasz Wykradnik. Prawdziwy pedagog. Zmiana środowiska – zmiana wymagań. Zabaniaczył ciebie za brak tablic?
- Tak.
- Głupstwo. Sprawisz sobie tablice i po krzyku. Pamięta cię?
- Jako, w sumie, niezłego ucznia. Zawsze z murowaną trójką. On innych stopni nie uznaje. Wie pan, stara szkoła belfrów; na piątkę – Pan Bóg, na czwórkę on, a uczeń na trójkę, najwyżej trzy z plusem.
- Jedziemy dalej. Polonistka?
- Kazała przeczytać wypracowanie.
- I co?
- Przeczytałem, ale chciała sprawdzić, czy nie narobiłem błędów ortograficznych.
- Sporo było?
- Nic. Czytałem z głowy, a właściwie z pustych niezapisanych kartek. Z czystego zeszytu, rozumie pan. W Zamoju przywykłem do nieprowadzenia żadnych zeszytów. Miałem jeden. Przeważnie niezapisany. Z rożnymi rysunkami, wpisami kolegów, głupimi żartami. Jeden do wszystkiego.
Trener zaczął się śmiać.
- To takie ziółko z ciebie. Wiesz, co? Jeśli rzeczywiście czytałeś bez zająknięcia, to dałbym ci piątkę za improwizację. I dwójkę za oszustwo. Wychodzi trzy plus. Żaden problem. Pewno gorzej z tą biologią?
- Gorzej. Podpadłem sromotnie. Ona ma kota na punkcie Darwina i Miczurina.
- Do spraw nauki ja się nie wtrącam. Kot sympatyczne zwierzą, zwłaszcza u biolożki. Pewno udawałeś mądralę. Jak ze mną i tym ozolinem. A niech cię….
- Raz zapytałem, czy to prawda, że Darwin był księdzem, znaczy się anglikańskim pastorem. Powiedziała, że nieprawda. Twórca materialistycznego pojmowania przyrody, teorii ewolucji gatunków. Żadnego fideizmu. Udowodnił, że człowiek pochodzi od małpy. A ja na to, że każdy sobie wybiera przodków według uznania. Później jeszcze posprzeczaliśmy się trochę o lamarkizm. Biologię dobrze znam. Nawet klasyfikację Linneusza. Właściwie nie ma się o co do mnie przyczepić. Powinienem mieć piątkę.
- Kłócąc się z nauczycielką? U mnie możesz podskoczyć, bo wszystko jest wymierne, ale w nauce, bracie, liczy się teoria. Nastawienie, pomysł. Ja do gimnazjum chodziłem za okupacji. Maturę zrobiłem na tajnych kompletach. O Darwinie nas nie uczyli. Teraz widocznie taka moda. Coś ci powiem; daj sobie spokój z tym zapędzaniem nauczycieli do narożnika. Weź się za sport. Zrób jakiś rekord. Powiem prezesowi. Prezes zadzwoni, wyjaśni co trzeba. A on też partyjny. I liczą się z nim. Tylko tyle nabroiłeś? Głupstwo. A za co czwóreczka ze sprawowania? Pobiłeś się z kimś?
- Nie. Jak byliśmy w prosektorium z wycieczką szkolną. Niby podczas Dni Drzwi Otwartych to, trenerze, co tu gadać… Posmarowałem koleżankę tłuszczem z trupa. Ona zemdlała. Upadła na ropowaną podłogę. Przylecieli asystenci, jakiś profesor. Strasznie wrzeszczeli na biolożkę. A ona na mnie. I mam zakaz pokazywania się w prosektorium.
- Jeszcze nie musisz. Ale poważnie; wybierasz się na Akademie Medyczną?
- Nie! Na AWF, a później, kto wie. Raczej dziennikarstwo sportowe. I po to to zrobiłem. Bo matka chce, żebym został lekarzem. A co to za przyszły lekarz, który nie może chodzić do prosektorium.
- Nieźle to wykombinowałeś. Szkoda, że cudzym kosztem. Widzę, że z czwóreczką damy sobie radę. Prezes ugada dyrektorkę. Sprawisz sobie zeszyt do polskiego i tablice logarytmiczne. Nie będą jakieś głąby w nas wpierać, że nie dbamy o wychowanie młodzieży czy przechowujemy chuliganów tylko dlatego, że mają osiągnięcia w sporcie.
W złą godzinę było to wszystko powiedziane. Nie doceniłem tego sukinkota Dziunka. Teraz mogę sobie pośpiewać w kiblu:

„Krew zalewała skrwawiony jego szat,
Upadł kabewiak jak polny róży kwiat”.


Jednak to ja upadłem, a nie Dziunek. Na półrocze mam prawie same dwóje i trójkę ze sprawowania. Wiadomo, że stopnie liczą się już do przeciętnej przy dopuszczaniu do matury, a później w pisaniu opinii na studia. Baniaki można nadrobić, pies z nimi tańcował, ale z trójką najczęściej wywalają z budy i trzeba się sporo nachodzić, żeby dostać miejsce w wieczorówce dla pracujących, gdzie grasują same orły i etatowi opierdalacze. Jak do tego doszło? Opowiem później. Na razie to rekord tepedziaka. I wątpię, czy w przyszłości zostanie pobity. A tymczasem w domu trwają takie rozhowory!
- Nie szkodzi, przyjdzie do mnie do roboty. Nauczy się fachu – mówi ojciec.
A matka:
- Przed wojną za trójkę z zachowania dostawało się wilczy bilet. I do żadnej szkoły już by ciebie nie przyjęli. Z wilczym biletem? Za co dawali? Albo za przynależność do młodzieżówki komunistycznej, albo za systematyczne okradanie kolegów czy jawny rozbój.
Ojciec na to:
- Ma chłopak małą maturę? Ma. Do szkoły oficerskiej też przyjmują po małej maturze. Jeszcze nie wszystko stracone. Pójdzie w kamasze, nauczy się moresu. Zresztą, może ćwiczyć w jakimś CWKSie. Tylko listę musi podpisywać i awansować. Nawet na poligon może nie zaglądać. Będziemy mieli majora albo podpułkownika. Krzywda mu się nie stanie.
- Co to za kariera; biegać? Do ilu lat można biegać? Lekarzem powinien zostać. Ludzie zawsze chorują i będą chorować.
- Kiedy on nie chce być lekarzem. Może krwi się boi, może sikami brzydzi. A to sobie umyśliłaś; chłopak żywy, czyta dużo, myśleć potrafi.
- Jak chce. Ale na ogół postępuje bezmyślnie. Z jednej szkoły go wylali. Z drugiej…
- Jeszcze nie wylali. Poprawi się.
- Wierzysz mu?
- A nie powinienem?
- Żartujesz. Ma jednak coś z ciebie; te skłonność do drwin. Wykpiwania wszystkiego.
- Powiedz od razu; poczucie humoru. Jesteś za bardzo sierożna. Dziś trzeba mieć poczucie humoru. Czasy takie, więcej ponure. To i człowiek musi odpowiednio reagować.
Starałem się unikać słuchania tych rozmów. I dobrze mi szło. Ale czasami, jak na złość znów zaczynały się w mojej obecności. Jak to mówią; w najczarniejszych snach nie przewidywałem, że będzie gorzej. Dlaczego mnie jeszcze nie wywalili? Nie wiem. Mam parę domysłów.
Wypadałoby opowiedzieć wszystko po kolei. Licho mnie podkusiło. Zamiast jak dawniej spędzać całe dnie w bibliotece. Usprawiedliwiając się treningami odwiedziłem budę. I to w dzień, kiedy była gimnastyka, jak zawsze nie w sali zajętej na kolejne posiedzenie amatorów gadulstwa, ale w klasie. Po zaordynowaniu jakichś wyrzutów ramion, młynków i głupawych skłonów tułowia Dziunek kazał nam usiąść i zaczął opowiadać o sporcie w Związku Radzieckim, właściwie to ciągle była ta sama lekcja na temat przewag radzieckich sportowców nad resztą świata.
Dziunek jak się zapędzi to gestykuluje, wyciąga jakieś pisma sportowe, wypisuje na tablicy wyniki i nazwiska. Chłopaki gapią się za okno, szepczą sobie jakieś głupoty albo z gumek strzelają kartkami do dziewczyn. A jak Dziunek któregoś złapie, od razu stawia do kąta.
Po jakimś czasie w obu rogach panował ścisk niemożebny. Dwa ringi były zapełnione. W ławkach zostały tylko dziewuchy, więc puszczano do nich oko albo robiono głupie miny. A towarzysz psor, nigdy nie nazywano go „profesorem”, zawsze „psorem”, perorował o wyższości sportu radzieckiego nad amerykańskim. Niekiedy wtrącałem swoje trzy grosze, żeby go wkurzyć. A kto wygrał setkę w Helsinkach? A kto czterysta metrów? Ile zrobiła olimpijska sztafeta Jamajki?
„Murzyni to potęga. Mają więcej poprzecznych mięśni prążkowanych , co wspomaga elastyczność i zmniejsza wydzielanie kwasu mlekowego. Wydaje się, że biegną od niechcenia, lekko na pół pary. A oni już nie mogliby z siebie więcej wykrzesać. Chciałbym tak biegać; elegancko, bez zadyszki, z małą stratą na wirażach, przezwyciężając siłę odśrodkową i wchodząc na prostą lekko przechylonym w stronę wewnętrznego krawężnika bieżni”.
Tym razem nie zadawałem kłopotliwych pytań i towarzysz Dziunek mógł przekonywać nieusportowione dusze, pewno ziewające z nudów, że sport radziecki to potęga jeszcze większa niż ciężki przemysł i Armia Czerwona.
Czytałem. Pod ławką. Też w kącie. Od ściany. Ale, niestety z wolnym dostępem od środka, to mój kolega Józek jako jeden z pierwszych stanął obok tablicy, tuż pod samym portretem Bieruta.
I Dziunek mnie zaskoczył. Podszedł do mnie.
- A, czytamy. Na lekcji wychowania fizycznego urządzamy czytelnię. Zamiast słuchać, notować i brać udział, czytamy.
Z wrażenia, książka upadła mi na podłogę.
- Co czytamy? Można wiedzieć?
Miałem pod ławką, na wierzchu sterty zeszytów, nieotwarty „Trening lekkoatlety”. Wyciągnąłem tę książkę.
- Nie , z podłogi.
„Nie tąkajmy” przypomniałem sobie ulubione powiedzenie polonistki. Trudno. Schyliłem się. Podałem mu to czego chciał.
- A, ciekawe. Interesujący tytuł: „Poletko Pana Boga”. I takie książki wydają u nas? Fideistyczne. W socjalistycznym kraju?
Spojrzał na kartę tytułową. E… wydawali. Cukrowski. Prywatne wydawnictwo. Rok wydania 1948… Teraz nie ma w Polsce prywatnych wydawców.
- Nie ma – potwierdziłem.
- Znaczy się, książka zakazana.
- Wszystko co wydano po wojnie nie jest zakazane.
- Tak powiadasz. Jinteresujące. Uczeń świeckiej, tepedowskiej szkoły czyta „Poletko Pana Boga”. Amerykańskiego autora. Jakiegoś tam Caldwela.
- Nie Caldwela, tylko Koldłela. Dobra książka, polecam.
- Głupca ze mnie robisz! A po co to uczeń laickiej szkoły czyta „Poletko Pana Boga”?
A jakież to poletko może mieć nieistniejący pan bóg?
Już chciałem powiedzieć; „z pewnością niekołchozowe, fieju jeden”, ale ugryzłem się w język. Dziunek tymczasem przeglądał książkę.
- O, widzę, to i wyrazy nieodpowiednie dla ucznia są. Znaczy się; klątwy. Możesz mi wytłumaczyć dlaczego w tej książce klną, skoro wierzą w jakiegoś amerykańskiego Boga.
- To, nie tak…
- A jak? – Dziunek odwrócił stronę tytułową i wpatrywał się w pieczątkę. – O proszę. Biblioteka Uniwersytetu Katolickiego. Jinteresujące…. Czyja to książka?
- Jak już stwierdziliśmy Koldłela. Pisarza amerykańskiego urodzonego ….
Nie pozwolił mi dokończyć.
- Kpisz sobie ze mnie!?... Egzemplarz, znaczy, czyj?
- Chwilowo pana psora.
- Czyja to własność, pytam.
- Na razie moja.
- A ta pieczątka, skąd?
- Widocznie, ktoś ją przybił. Chyba, psor, nie wierzy w samodzielne przybijanie się pieczątek.
- Dość tej błazenady! Od kogo wziąłeś egzemplarz tego świństwa. Imię, nazwisko…
- Pożyczyłem od kolegi. Nazwiska nie znam. Wołają na niego Guma.
- A gdzie mieszka?
- Nie wiem. Zresztą, nie mam pewności, czy on też od kogoś nie pożyczył. Wie pan profesor, jak to jest. Pożycz, tak, nie. I po sprawie. Ja tam się nie rozpytuję: jego, nie jego. Czyja? Mógł sobie kupić.
- Takich książek nie ma w obrocie księgarskim.
- Są antykwariaty – powiedziałem i zacząłem intensywnie myśleć. Przelatywały mi przez głowę różne sposoby wybrnięcia z tej sytuacji. Niewątpliwie trzeba… Niczego nie trzeba. Powiadomię dyrektora biblioteki, a on coś wymyśli. Ojcu też warto powiedzieć. Ledwo dosłyszałem, jak Dziunek odezwał się dość krótko.
- W antykwariatach nie wolno sprzedawać książek z pieczątkami jeszcze istniejących bibliotek.
I to docierało do mnie powoli; szczególnie zaakcentowane słowo „jeszcze”. Lepiej będzie poczekać, aż do Miasteczka przyjedzie Guma, brat Krzyśka ośmiumetrowca, Guma z Awuefu, Guma – kolarz. Tam w Warszawie pewno mają więcej antykwariatów.
U nas są dwa; prywaciarz Owsiński i dział antykwaryczny w księgarni świętego Wojciecha. Oba znam dobrze. Jak mam pieniądze, to u nich kupuję… A jakby tak, przekonać…
- Czy wiesz dlaczego nie wolno sprzedawać, ani skupowywać książek z pieczątkami?
- N-n-ie.
- Bo to byłoby paserstwo. Ciężkie wykroczenie kryminalne. No nic; postaramy się wyświetlić sprawę. Jinteresujące; propaganda religianctwa i fideizmu w szkole świeckiej. Rzecz absolutnie zakazana. Tyle samo, co wroga działalność. Państwo jest świeckie, szkoła świecka, nie żaden tam biskupiak, a kolega do takiej szkoły książeczki o bogu przynosi. Trzeba zapytać, w jakim celu, po co czyta i komu pożycza?
- Jak dotąd - nikomu. Sam pożyczyłem, a rzeczy pożyczonych nie pożycza się dalej. Bez zgody właściciela.
- A właściciel to Biblioteka Uniwersytetu Katolickiego. Jinteresujące. W każdym bądź razie zatrzymuję tą książkę do wyjaśnienia.
„Co wyjaśniać? – pomyślałem sobie. – czytałem i kwita. Dziunek mnie złapał. Chce niech pisze w dzienniczku albo postawi mi gałę z Przedmiotu”. A on, jakby zgadując moje myśli powiedział:
-Zaręczam ci, kolego, że sprawa jest poważna. Bardzo po-waż-na. Dywersja ideologiczna w świeckiej szkole. Propaganda religianctwa w środowisku laickim.
Od tej rozmowy upłynęło dwa dni. W sobotę, na wielkiej przerwie zaczepiła mnie Agniecha.
- Chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.
- Co to, oświadczyny? Zresztą i tak musimy poczekać do skończenia szkoły. Dzieciaka ci chyba nie zmachałem?
- Przestań się wygłupiać. Mówię poważnie.
- Poważnie o propozycji poważnej rozmowy, to brzmi, wybacz, dość śmiesznie.
- Nie pajacuj. Dziunek, towarzysz Dziunek – poprawiła się, – chce cię wyrzucić
z Organizacji.
- Jak można wyrzucać kogoś z czegoś, do czego nie należy?
- Rzeczywiście, na zebrania nie przychodzisz, nawet jeśli odbywają się w ramach lekcji wychowawczej.
- Nie przychodzę, bo się nie mieszczę w tych, jak to rzekłaś, ramach.
- A w ogóle to ten twój klub za często cię zwalnia z zajęć.
- I o tym też z Dziunkiem gadaliście.
- Skąd wiesz, że gadaliśmy?
- Bo inaczej nie chciałabyś ze mną rozmawiać poważnie. Wiesz, że tego nie lubię. Pożartować. Owszem. Zwłaszcza z dziewczynami.
- Przestań! – lekko wkurzyła się, ona Agnieszka Dudkówna, przewodnicząca ZMP, w naszej klasie, podobno uosobienie rozsądku i opanowania, polecany wzór cnót i właściwej postawy uczniowskiej.
- Dziunek kazał mi odszukać twoje papiery.
- I co w nich znalazłaś?
- Nic. Nie ma twoich papierów. Ale przecież, tam, w Zamojskim musiałeś należeć do ZMP.
- Nie było takiego obowiązku. Kto chciał, ten się zapisywał. Na ogół robili to frajerzy, pod koniec szkoły, żeby mieć dodatkową opinię i jakieś uwagi o dobrej pracy społecznej.
- A ty?
- Masz mnie za frajera! Ja i tak pracowałem społecznie. W SKS-ie, w radiowęźle szkolnym. Wydawaliśmy gazetkę tępiącą lenistwo, spóźnialstwo, noszenie tarczy na szpilkach, brak czapek, ślamazarność i takie tam przywary. Także niektórych nauczycieli. Ich charakterystyczne powiedzonka, stosunek do uczniów.
- Nauczycieli??? – aż ją zatkało.
- Ale życzliwie. W rubryce: „prawdziwa cnota krytyk się nie boi”.
- I nikt tego wam nie zabraniał? Nie zdejmował tych wypocin, kpinek.
- To się wszystkim podobało. Nauczycielom zwłaszcza. „Bukwa” wiedziała, że jest bukwą, „Zgaga”, że jest zgagą. Palacze, że „sporty” nie służą zdrowiu. Nawet przewodniczącego ZMP ze dwa razy skrytykowaliśmy.
- I co? – wyraźnie ożywiła się.
- Zaprzestał składania wniosków o zmianę patrona szkoły z hetmana Zamojskiego na Janka Krasickiego.
- Coś ty. Tak po prostu, zaprzestał?
- Zamilkł, wcześniej chciał zamknąć gazetkę i radiowęzeł. Dużo wrzeszczał. Ale go Rada Pedagogiczna usadziła. Nie pozwolili. „Niech młodzież uczy się samodzielności”.
A w Zarządzie Miejskim też go ochrzanili. Za trockizm. Że w sposób prymitywny walczy z postępową tradycją.
- U nas jest inaczej.
- Wiem.
- U nas obowiązuje uchwala, że wszyscy uczniowie muszą należeć do ZMP. A Dziunek, jak wiadomo, jest nie tylko sekretarzem POP, ale i opiekunem naszej organizacji. I naszego koła.

„Koła, ramy, bazy, odcinki, linie…. Niebawem miałem się przekonać, że ta zwariowana geometria jest w tepedziaku na pierwszym miejscu. Nie sport, nie samodzielność, nie życzliwość i ogólny spokój, a goła retoryka, rywalizacja przez glindzenie. A jak takie coś może wyglądać w szkole dla głuchoniemych albo jąkałów?” – zacząłem przypuszczać i uśmiechnąłem się.

Dudkówna pewno pomyślała, że to do niej.

1957
(niepublikowane)