LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


OD REDAKCJI (3)


Do nagrody Krytyki Literackiej zostało zgłoszonych 59 tytułów; część z nich odrzucono, ponieważ książki nie spełniały kryterium literackości, a w kilku przypadkach były to kolejne wydania, prace naukowe, zbiory esejów. Ostatecznie nominowanych zostało 10 książek, które uzyskały najwięcej głosów czytelników i jednocześnie uznanie redakcji. Listę nominowanych przedstawiamy poniżej. Przyznanie nagrody w kwietniu.

Od kilku miesięcy działa portal Pisarze.pl, który, jak pisze jego założyciel i redaktor Bohdan Wrocławski, „służy tym wszystkim, którzy interesują się literaturą, jej twórcami: pisarzami, drukarzami, wydawnictwami, prasą, księgarzami, grafikami, ale przecież także i innymi dziedzinami sztuki, często będacymi w bliższym, czy też dalszym związku z książką”.

Polecamy http://www.pisarze.pl/


Z przyjemnością informujemy, że ukazał się pierwszy numer Nieregularnego Pisma Kulturalnego Kwartalnik. Zapraszamy na stronę pisma http://www.pismo.kwartalnik.eu/

NAGRODA „KRYTYKI LITERACKIEJ” - NOMINACJE


Abracadabra Juliusz Erazm Bolek

Cantus Jan Polkowski

Cyklist Przemysław Owczarek

Dom Nadzoru Tomasz M. Sobieraj

Jasne, niejasne Julia Hartwig

Księga obrotów Tomasz Różycki

Muzyka na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę Edward Pasewicz

Niewidzialna ręka Adam Zagajewski

Taksim Andrzej Stasiuk

Wyjście w ciemno Robert Rutkowski

Esej: Adam A. Zych LIRYKA NIELUDZKIEGO ŚWIATA AUSCHWITZ


„Mroczny czas” ma to do siebie, że człowiek wyraźnie i jasno postrzega swoją znikomość, przypadkowość, kruchość swej ludzkiej kondycji. Słowo jest człowiekowi potrzebne najbardziej właśnie w sytuacji zagrożenia. Czasem jeden cytat wystarczy, by być lepiej zrozumianym niż w długim wywodzie. Słowo umożliwiało bezpośrednie reagowanie na zbrodnię, krzywdę i niesprawiedliwość. Właśnie tam – za drutami, za kratami, na wygnaniu, na zesłaniu – kultura czy sztuka, piękne słowo, były szczególnie potrzebne. Twórczość obozowa, łagrowa, więzienna uświadamiała, że w najtrudniejszych nawet warunkach można i należy pozostać osobą ludzką, istotą twórczą, a nie skazanym na pogardę i zagładę przedmiotem. Poetyckie słowo budziło w człowieku jego podmiotowość i tożsamość, chroniło przed zagubieniem godności, podeptaniem człowieczeństwa. Wiersze pozwalały przetrwać – nie w znaczeniu biologicznym, ale psychologicznym – bowiem posiadały niezmierny wpływ na zachowanie szacunku dla samego siebie.

Odczytywana dziś na nowo poezja oświęcimska poszerza poznanie, wzbogaca świadomość, nie tylko historyczną, uwrażliwia, buduje w nas zupełnie nowy świat doznań i przeżyć, a nade wszystko umożliwia osiągnięcie własnego „punktu widzenia” na wiele złożonych spraw, gdyż jak pisał Henryk Jasiczek (1919–1976):

Na świat można patrzeć
przez:
powiększające szkła zdumienia
pomniejszające szkła zwątpienia
przez palce przez łzy
czarne niebieskie i różowe okulary
dziurkę od klucza
szkiełko do zaćmienia słońca
lufę karabinu
tysiące pustych okularów
muzeum Oświęcimia.

„Liryka nieludzkiego świata Auschwitz”, a także wiersze tworzone po Oświęcimiu, dają nam szansę poznania rzeczy nowych, takich, obok których przechodziło się dotychczas obojętnie, zarazem ukazują w niezwykłym świetle sprawy powszednie, a niedostrzegalne i niezrozumiałe.

Twórczość obozową należy traktować nie tylko jako wyjątkowy dokument minionych czasów, ale także w wymiarze psychologicznym. Piękno poetyckiego słowa miało w obozie walor psychoterapeutyczny, ponieważ twórczość ta była szczególnym mechanizmem obronnym, ocaleniem psychiki ludzkiej przed wewnętrznym zniewoleniem, a także czynnikiem katarktycznym, obniżającym narastające napięcie emocjonalne. Literatura i sztuka w świecie załamujących się wartości budziły wiarę w człowieka i w ocalenie ludzkich ideałów. Trwanie orientacji aksjologicznych, w których dominował humanizm, dobro, sprawiedliwość, pomagało w tak ekstremalnych warunkach przeżyć i pobudzało wiarę lub nadzieję w przetrwanie.

Poeta Edmund Polak (1915–1980), były więzień Auschwitz i Buchenwaldu wyznał kiedyś: „Trzeba się było jakoś bronić przed otaczającą nas brutalnością, odczłowieczeniem, obojętnością [...] beznadziejnością czekania na wszystko”. Jakże trafnie opisała te „szare dni” poetka Brzezinki Zofia Grochowalska-Abramowicz (1902–1998), gdy „poprzez opuszczoną wieś [...] obojętne na wskroś maszerują szare kolumny”:

Teraz mamy oczy szklane,
na ich dnie niezapomniane
nieprzebolane
wszystkie straty,
wszystkie bóle [...]
I w tym strasznym, błędnym kole
poruszamy się jak w smole,
lepko... czarno...
duszno... parno...
jak spętani... jak spętani...

Marian Pankowski (ur. 1919), poeta, prozaik, który ocalał z Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen, przekazał tę oto refleksję („Gazeta Krakowska” 1994, nr 244: „W obozie w Oświęcimiu notowałem w pamięci wyrażenia. Mówiło się: «na rozwałkę», a ja szukałem rymu do: «rozwałka» – «załka»; nie, to banalne. To zauroczenie i obłąkanie polskim słowem nigdy mnie nie opuściło. W obozach koncentracyjnych czułem się też pisarzem, to pozwoliło mi się zdystansować do codziennego koszmaru. Siedziałem tam, jako ja – prawdziwy i ja – pisarz, obserwujący swoje zachowanie”.

Pisano zatem dla oderwania myśli od strasznej rzeczywistości i niepewnego jutra. Twórczość stawała się istotnym czynnikiem samoobrony, odwracała uwagę od koszmaru i grozy życia obozowego, od codziennych spraw pełnych lęku, smutku, cierpienia i śmierci, w stronę innego świata. Obóz, jak pisał poeta nieznany, to:

Drutami okolony skrawek świata,
Gdzie tylko ludzie numerami są [...],

a może obóz to universum zła, z własnym, pozornie absurdalnym, niezrozumiałym porządkiem, aksjologicznym i moralnym, a być może Auschwitz to anus mundi...

W obozie oświęcimskim wiersze, poematy bądź pieśni tworzyli znani, uznani poeci, np.: Tadeusz Borowski (1922–1951), Jan Maria Gisges (1914–1983), Tadeusz Hołuj (1916–1985), Aleksander Marian Kubicki (1908–1972) czy Stanisław Wygodzki (1907–1992), ale także autorzy mniej znani: Włodzimierz Borkowski (ur. 1920), Monika Dombke (1920–2005), Andrzej Kamiński (1921–1985), Edward Marzec (1914–1962), Franciszek Stryj (1912–1985), Kazimierz Wójtowicz (1919–2006) czy Krystyna Żywulska (1914–1992).

Pisali w ciągłym zagrożeniu z rozlicznych motywów w rodzaju – dla podtrzymania psychicznego współtowarzyszy obozowej niedoli i własnego ducha; dla zachowania przynajmniej wewnętrznej wolności; dla potwierdzenia człowieczeństwa. Literatura czasów pogardy stawała się w tamtych, tak trudnych latach, powiernikiem najgłębszych niepokojów, doznań i wrażeń, a zarazem źródłem wiary w ocalenie, ratując przed wewnętrznym załamaniem lub zwątpieniem.

Ludzie przesiąknięci cywilizacją i kulturą europejską, zazwyczaj nie wytrzymywali upadku na samo „dno życia”, wielu z nich wybierało śmierć – szło na druty, otaczające obóz; po prostu nie byli w stanie żyć w warunkach totalnej deprywacji psychicznej:

Nagle trzask suchy ciemność przeszył
i z drutów zwisnął bezkształtny cień.
Nim inni przyszli – poszarzał dzień.
Nie żył [...].
Numer mu skreślono w księdze.
Tyle było tysięcy – tyle przyjdzie tysięcy...

[Edmund Polak (1915–1980) Na druty, 1943].

Zarazem twórczość w więzieniach hitlerowskich i obozach zagłady była przejawem buntu przeciw zniewoleniu, stanowiąc dowód, że i w najtrudniejszych chwilach życia duch ludzki nie da się ujarzmić oraz wznosi się ponad zbrodnię, nienawiść bądź zło. Mimo nieludzkich, niewolniczych warunków systemu obozowego twórczość, działalność artystyczna czy oświatowa rozwijały się w ukryciu. W tych trudnych warunkach właśnie twórczość umożliwiała zachowanie wewnętrznej wolności, a nawet dawała szansę rozwoju osobowości i samorealizacji. „Człowieka zlagrowanego” – dzięki działaniom twórczym – zastępował homo creator... Była to swoista akcja ruchu oporu zmierzająca do przeciwdziałania destrukcyjnym wpływom atmosfery obozu koncentracyjnego na psychikę więźnia, autentyczna obrona przed „odczłowieczeniem”. Oprawcy mogli przecież zniszczyć ciało, lecz nie zdołali zabić duszy. Wiersze zapobiegały wypaleniu wewnętrznemu, duchowej pustce, nastrojom smutku, rozpaczy, a więc stawały się swoistym oczyszczeniem i rozładowaniem negatywnych odczuć, emocji i wzruszeń.

Twórczość obozową można też rozpatrywać w kategoriach ważnego mechanizmu obronnego, którego zadaniem było wypracowanie sfery wewnętrznej wolności, swoistego „rezerwatu psychicznego”. Warunki życia w obozie nie pozwalały na ujawnianie myśli, pragnień czy dążeń i marzeń. Do podstawowych cech życia obozowego należały – świadomość stałego zagrożenia, uniemożliwienie zaspokojenia podstawowych potrzeb biologicznych i psychicznych, ciągły głód, o którym pisała w Oświęcimiu poetka:

Boże, zlituj się nade mną
ześlij mi kawałek chleba!
Patrz – tak mało mi dziś trzeba
Boże,
byłeś Ty kiedy głodny?

[Halina Nelken (1923–2009) Głód, 1944].

Poniżające tatuowanie numerem po przekroczeniu bram obozu i ciągłe apele poranne, wieczorne, w chłodzie i deszczu, w spiekocie, pod rozpalonym niebem skwarnego lata, zagrożenie, lęk, ból, strach... – to codzienność obozowa, która stawała się często motywem przewodnim poezji oświęcimskiej. Człowiek w obozie zagłady stawiał się bezimiennym numerem – bez przeszłości i przyszłości:

A jednak te numery nazwiska swe miały,
żyły, jadły normalnie, ba, nawet się śmiały...
Czy to kara, przekleństwo, czyśmy winni sami?
A może z nas też ludzie, tylko z numerami!

– pytał sam siebie w oświęcimskim obozie w maju 1941 roku Franciszek Stryj, a autorka nieznana dopowiadała w wierszu napisanym w Birkenau:

Apel, apel, apele [...]
Staliśmy na nich godzinami,
zmęczone, zziębnięte, okryte łachmanami,
w drewniakach przestępując z nogi na nogę [...].
Jedna po drugiej na ziemię się wali,
a komin jeden, drugi i dalsze
takie właśnie więźniarki pali.

Wiersze te być może nie noszą znamion utworów wybitnych czy artystycznych, niemniej każdy z nich posiada niewątpliwą wartość historyczną, autentycznego dokumentu, świadectwa nieludzkich zachowań w tych czasach pogardy i zła, stanowić mogą swego rodzaju dowód zbrodni i najmocniejszy, choć subiektywny przekaz prawdy o Oświęcimiu. Tym bardziej, że czas minionych dekad daje jakże konieczny dystans. Lirykę nieludzkiego wszechświata Auschwitz powinni studiować nie tylko ludzie pióra – poeci, prozaicy, krytycy literatury pięknej, ale także historycy, a nawet psycholodzy bądź psychiatrzy, którzy odnaleźć mogą np. kliniczny wręcz opis osobowości „muzułmanów”, zespołu uogólnionego wyniszczenia biologicznego i wyczerpania sił obronnych osobowości, tworu jeszcze żywego, a już umarłego, wegetującego bez jakiejkolwiek woli życia, który nie posiada już nawet instynktu samozachowawczego... O nich właśnie pisał w obozie oświęcimskim w 1942 r. Kazimierz Wójtowicz w utworze pt.: „Muzułmanie”:

Stoją pod blokiem skuleni, w bezruchu.
Głodni śmiertelnie, złamani na duchu.
Szkielet ich w zżółkłej, opuchłej powłoce
Zimnem wstrząsany, straszliwie dygoce.
A mgła wilgocią nasyca pasiaki [...].
Muzułman martwy, półnagi, bosy
Spokojnie znosi pośmiertne ciosy –
Nie wstanie!

W tej, jakże dramatycznej, poezji odnaleźć możemy wstrząsające opisy: „choroby drutów kolczastych”, kończącej się niekiedy depresją lub samobójstwem; obrazy wprost wyjęte z niderlandzkiego malarstwa Hieronima Boscha (ok. 1450–1516) – „gdy wieczorem wychodziło się z bloku i widziało jęzor ognia nad kominem krematorium, jak się wiedziało, że ci Żydzi, którzy stali w południe między drutami elektrycznymi – tam właśnie poszli, a niebo było zaczadzone tą okrutną ziemią, to...” można było zwątpić nie tylko w człowieka, ale i w Boga; a być może nawet wykładnię Apokalipsy, gdy kruszą się w tych wierszach kolejne pieczęcie tajemnicy, a serca się łamią; pozostała w tej poezji jednak nadzieja, jak w wierszu Kazimierza Dąbrowskiego (1908–1944), napisanym w KL Auschwitz, którym pragnę zakończyć ten esej:

Przyjdą dni dobre, przyjdą na pewno.
Pokoju zrodzi się owoc,
Ludzie w Oświęcimiu wierzyć nie będą
Koszmarnym wierszy mych słowom.


Informacje o książce The Auschwitz Poems. An Anthology:
http://pl.auschwitz.org.pl/m/index.php?option=com_content&task=view&id=1334&Itemid=10


Rozmowy: Marek Doskocz i Stanisław Obirek WYZWOLIĆ UMYSŁ


Marek Doskocz: W jakich formach odkrywa Pan dojrzały katolicyzm w Polsce i na świecie?

Stanisław Obirek: Odkrywam go nie tyle w formach ile w konkretnych ludziach. Spotkałem ich wielu, ale raczej na świecie, w Polsce należą do rzadkości. Zacząłbym od ks. Wacława Hryniewicza i jego niezwykłej nie tylko w polskim Kościele katolickim teologii. Dojrzałej, mądrej, pełnej zrozumienia dla tragicznego wymiaru ludzkiego życia, a jednocześnie niezwykle pogodnej i pogodzonej z życiem takim jakim jest. Halina Bortnowska i jej mądre dziennikarstwo, nigdy nie schlebiające możnym tego Kościoła. Szukające zrozumienia powikłanego ludzkiego losu. Może zdziwię Pana, ale do tej listy dodałbym kilku ludzi niewierzących, w których odnalazłem mądre podejście do życia, choć oni nie uważali się ani za chrześcijan, ani tym bardziej za katolików. Jednym jest Stanisław Lem i jego pogodzenie z tym, że Boga nie ma i że nie miało to żadnego wpływu na jego moralne zatroskanie o świat, a drugim Tadeusz Różewicz i jego szukanie słowa władnego nazwać to, o co tak naprawdę w życiu chodzi. Nikt tak jak ci dwaj ateiści nie pokazali mi na czym polega dojrzały katolicyzm. Otóż moim zdaniem jego składową częścią jest zgoda, a nawet zachwyt tym, że istnieje takie bogactwo wyborów życiowych. Jeśli chodzi o świat, bo tutaj przykładów katolików, którzy przejęli się zerwaniem z przeszłością Kościoła gardzącego innymi religiami i wyznaniami jest wielu. Do najważniejszych zaliczyłbym kilku jezuitów, którzy wskazali mi ten nowy sposób bycia w ramach katolicyzmu. Najważniejszym dla mnie jest Walter Ong i John O’Malley, ten pierwszy stworzył niezwykle otwartą koncepcje dialogu jako sposobu na zbliżenie do każdego człowieka, ten drugi spojrzał na historię jezuitów i Soboru Watykańskiego II, który pozwala wierzyć, że zmiana w katolicyzmie jest możliwa. dodałbym też Pierra Teilharda de Chardin, który choć żył w katolicyzmie przedpoborowym, to potrafił znaleźć drogi na jego przemianę. Za to właśnie tych jezuitów szanuję. O innych mógłbym też sporo powiedzieć, ale może na razie na tym się zatrzymam.

M.D.: Dlaczego jest tak, że czasem osoba otwarcie deklarująca ateizm mogłaby być przykładem dla osoby uznającej się za wierzącą?

S.O.: A dlaczego nie? Nie ma na tak postawione pytanie dobrej odpowiedzi. Po prostu tak jest i każdy kto ma oczy otwarte to widzi. Przywołałem dwa przykłady ateistów, którzy stali się przykładem dla mnie po prostu dlatego, że ich życie mnie zachwyciło, to co napisali i piszą jest o wiele bardziej „budujące” niż wiele innych tekstów napisanych przez tzw. osoby wierzące. Agresywny ateizm czy mowa nienawiści praktykowana przez ludzi deklarujących się jako wierzący są dla mnie zgorszeniem i raczej przesłaniają mi Boga niż do niego prowadzą. Mógłbym takich przykładów odstraszania od Boga przywołać całą litanię, nie zrobię tego bo już sama myśl o tych ludziach mnie drażni. Mógłbym na Pańskie pytanie odpowiedzieć po prostu, mnie się tak przydarzyło w życiu, że osoby niewierzące, a w każdym razie wiele z nich, powiedziały mi tak dużo o pięknie człowieczeństwa, że ja jako człowiek wierzący w Boga, który stworzył człowieka na swoje podobieństwo, dostrzegłem w tym przykład i zachętę do bycia lepszym niż jestem.

M.D.: Główne grzechy współczesnego Kościoła Katolickiego w Polsce wg. Pana? Zgadza się Pan z treścią listu ojca Ludwika Wiśniewskiego?

S.O.: Ojciec Ludwik Wiśniewski napisał coś, co wszyscy myślący od dawna wiedzą i doprawdy nie rozumiem całej wrzawy wokół tego listu. Zresztą to samo i o wiele bardziej wyraźnie powiedział i napisał wcześniej Tadeusz Bartoś, a Tomasz Węcławski, opierając się na swoim doświadczeniu w Poznaniu, napisał rzeczy o wiele ważniejsze, ale jakoś nikt się tym nie przejął i nie podjął radykalnej krytyki zapoczątkowanej w tekstach jeszcze ks. Profesora Tomasza Węcławskiego, który tak dalece zniechęcił się do polskiego katolicyzmu, że postanowił go opuścić. Namysł nad tą krytyką uważam za znacznie bardziej istotny niż nad kilkoma oczywistościami, by nie powiedzieć banałami, jakie o. Wiśniewski sformułował w swoim liście do nuncjusza. Robienie z tego radykalnej krytyki polskiego katolicyzmu uważam za przesadę. O wiele ważniejsze wydają mi się perspektywy jakie otwiera właśnie krytyka Bartosia i Polaka. Niestety nie jest ona podejmowana pod wygodną wymówką, sformułowaną zresztą na łamach „Gazety Wyborczej”, przez jezuitę Jacka Prusaka, że jest formułowana z zewnątrz Kościoła. Tymczasem właśnie radykalne zakwestionowanie roszczeń katolicyzmu uważam za warte namysłu.

M.D.: Przecież Kościół mimo zapewnień o chęci dialogu, w praktyce właśnie go unika. Skąd taka postawa zachowawcza? Niektórzy mówią, iż Kościół Katolicki znów zamienia się w obronną twierdzę, gdzie wszyscy, którzy maja inne poglądy lub próbują podjąć krytykę tej instytucji są źli.

S.O.: Wie Pan, to pytanie właściwie nie do mnie, należałoby o to zapytać właśnie ludzi Kościoła, którzy się zachowują w sposób w jaki Pan opisał swoim pytaniem. Mnie się wydaje, że ma to związek z koniecznością rewizji dość radykalnej dotychczasowych zachowań, a nawet doktryny. Mam wrażenie, że mamy tu do czynienia z efektem domina. Wystarczy uruchomić zmianę na jakimś odcinku czy to dyscypliny kościelnej czy dogmatu, a wszystko się sypie. Podam jeden przykład. Cały tzw. Urząd Nauczycielski opiera się na nieomylnym nauczaniu papieża. A tutaj pojawia się cała litania zjawisk, która mówi, że papieże się mylili i to bardzo. Wystarczy przeczytać uważnie książkę katolickiego teologa Hansa Kuenga, Nieomylny? by się przekonać, że mam rację. Albo rzeczy znacznie bardziej przyziemne, jak chronienie przez lata notorycznego pedofila, naciągacza i oszusta jakim był założyciel Legionu Chrystusa Marcial Maciel Degollado (1920-2008). Mówienie, że Jan Paweł II o niczym nie wiedział i dlatego obdarzył go tak wielkim zaufaniem jest zwykłym mydleniem oczu. Przecież właśnie „niewiedzenienie” o takich sprawach mówi najwięcej o mechanizmach funkcjonowania tej instytucji. To samo przecież dzieje się w Kościele polskim, by wspomnieć najbardziej znany przypadek zachowań pedofilskich proboszcza z Tylawy czy byłego metropolity poznańskiego. Wszyscy o tym wiedzieli a nic się nie dzieje. Najlepiej więc ogłosić się instytucja prześladowaną i cierpiącą od złych ludzi, a wówczas niczego nie trzeba zmieniać. I jeszcze słowo o dialogu – to jedno z najbardziej nadużywanych dzisiaj słów. Wszyscy mówią o dialogu, tylko każdy chce określać zasady na jakich ma się toczyć. Również Kościół katolicki jest mistrzem dialogu na zasadach proponowanych przez niego – ekumenizm tak, ale jego celem ma być powrót do jedności z Rzymem, dialog międzyreligijny tak, ale wszyscy muszą uznać jedyność zbawienia w Jezusie Chrystusie. Sam Pan widzi, że to jest karykatura dialogu. Na szczęście wpływy tej instytucji maleją, a więc i dialog może się toczyć bez wstępnych i narzucanych innym zasad.

M.D.: Na 1 maja 2011 planowana jest beatyfikacja Papieża – Polaka Jana Pawła II. Zgadza się Pan, jako teolog z tą decyzją Kościoła Rzymskokatolickiego?

S.O.: Muszę przyznać, że stawia mnie Pan w trudnej sytuacji. O Janie Pawle wypowiedziałem się wiele razy krytycznie i te swoje krytyczne wypowiedzi podtrzymuję. To jest sprawa tej instytucji i powołanego do tego rodzaju decyzji gremium, które, jak mniemam podjęło świadomą i odpowiedzialną decyzję. Dla mnie osobiście nie ma to żadnego znaczenia. Owszem wydaje mi się, że praktyka beatyfikacji i kanonizacji pozostaje problemem w dialogu religijnym z innymi religiami monoteistycznymi, które uznają tylko świętość Boga, jak też dla wielu wyznań chrześcijańskich, które odeszły od katolicyzmu w XVI wieku między innymi w proteście wobec tej praktyki, zasłaniającej jedyność zbawienia w Jezusie Chrystusie. Poza tym boję się, że w polskim kontekście beatyfikacja Jana Pawła II oznaczać będzie nie tyle studiowanie interesującej teologii, która w pewnych dziedzinach istotnie zasługuje na uwagę jak choćby w nacisku na fakt, że antysemityzm jest grzechem i że Żydzi są starszymi braćmi w wierze dla chrześcijan, ale uruchomi swoisty plebiscyt na spektakularne formy kultu, które zresztą już są widoczne gołym okiem i wcale nie potrzebowały tej swoistej legitymizacji ze strony Watykanu.

M.D.: W swojej książce, jako główne zarzuty przeciwko Janowi Pawłowi II wysuwa Pan potępienie teologii wyzwolenia w Ameryce Południowej i jego stanowisku w sprawie antykoncepcji. Mógłby Pan te zarzuty szerzej przedstawić?

S.O.: Po pierwsze to nie ja wysuwam te zarzuty, ja je powtarzam za teologami wyzwolenia i za katolikami, którzy od dziesięcioleci stosują antykoncepcję i są przekonanie, że Kościół nie traktuje ich poważnie. W książce przypominam rozmowę księdza Bonieckiego z 2004 roku, tuż przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, z ówczesnym kardynałem Brukseli Godfriedem Danneelsem. Otóż Danneels powiada, że główną rolę w opróżnieniu kościołów odegrał nie relatywizm czy postmodernizm, albo niechęć do instytucjonalnej religii, ale encyklika Pawała VI „Humanae Vitae”, poświęcona między innymi zakazowi używania środków antykoncepcyjnych. Katolicy poczuli się opuszczeni przez Kościół, a raczej potraktowani jak dzieci, które nie są w stanie podejmować dojrzałych decyzji. A u nas w Polsce w roku 1968, gdy ta encyklika była ogłoszona w Rzymie, m.in. kardynał Karol Wojtyła głosił, że to zwycięstwo zdrowych zasad moralnych nad zgniłym zachodem. Gdy 10 lat później znalazł się w Rzymie jako następca Piotra, to z tego przekonania uczynił jeden z głównych motywów swego nauczania, pogłębiając i tak już głębokie podziały w Kościele katolickim. Co do teologii wyzwolenia to sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i nie jestem w stanie jej wyczerpać w kilku zdaniach. Powiem więc tylko jedno – stosunek polskiego papieża do teologii wyzwolenia to najlepszy przykład ilustrujący podwójne standardy stosowane w różnych kontekstach kulturowych i religijnych. To, co w Polsce zmagającej się z chylącym się ku upadkowi systemem komunistycznym było dobre i zgodne z Ewangelią, to w Ameryce Południowej zmagającej się z dyktaturami było złe. A dlaczego? Bo tamtejsze dyktatury były antykomunistyczne i dlatego polskiemu papieżowi tak się podobały. Mam świadomość, że upraszczam nader złożone zjawisko, ale chcę zwrócić uwagę na źródło głębokiej frustracji i rozżalenia tamtejszych katolików w stosunku do Watykanu, który nie przejawiał żadnego zrozumienia dla ich wolnościowych aspiracji. Teologowie wyzwolenia tacy jak Gustavo Gurierrez czy Leonardo Boff musieli się usprawiedliwiać ze swych ewangelicznych poglądów, a wspomniany Maciel Degollado cieszył się najwyższym zaufaniem papieża, tylko dlatego że powtarzał pobożne frazesy i potrafił „organizować” wielkie sumy na „pobożne cele Stolicy Apostolskiej”. Dla mnie to miara hipokryzji Watykanu.

M.D.: A jakie Pan, jako teolog, były kapłan wysunąłby zarzuty wobec Kościoła?

S.O.: Mam wrażenie, że to już zrobiłem w sposób praktyczny odchodząc zarówno z zakonu jak i rezygnując z kapłaństwa. Mimo, że zachowuję ogromną życzliwość i wdzięczność wobec wielu jezuitów których spotkałem w ciągu prawie 30 lat pobytu w zakonie, to mam wrażenie, że zakon ten zdradził ideały i pierwotny mistyczny impuls, który powołał go do życia. Założyciel Towarzystwa Jezusowego (taka jest oficjalna nazwa zakonu jezuitów) był mistykiem, który swoim mistycznym doświadczeniem zaraził grupę przyjaciół. Jest ono zapisane w małej książeczce Ćwiczeń duchowych, które każdy jezuita zna na pamięć, bo każdego roku odprawia ośmiodniowe rekolekcje na nich oparte, a dwa razy w życiu (w nowicjacie i tuż przed ostatecznym związaniem z zakonem w czasie tzw. trzeciej probacji) odprawia je w pełnym wymiarze trzydziestu dni. Mówię o tym, bo to jest bardzo ważne i takim było dla mnie. Z tych rekolekcji nie wychodzi się bezkarnie. Człowiek naprawdę ma głęboką świadomość osobistej więzi z Bogiem, z której wyłaniają się konkretne decyzje, często sprzeczne z powszechnymi przyzwyczajeniami w Kościele. Wystarczy przypomnieć takie zjawiska jak jezuickie redukcje paragwajskie w Ameryce Łacińskiej, spopularyzowane dzięki filmowi „Misja” ze znakomitą rolą Roberta De Niro, czy słynne eksperymenty inkulturacji chrześcijaństwa w Azji, zwłaszcza w Chinach i Indiach. To przykład niezwykłej śmiałości tego zakonu, który potrafił działać wbrew obowiązującej praktyce Kościoła katolickiego. To samo zresztą można powiedzieć o obecności jezuitów w Rzeczpospolitej Obojga Narodów z kilkudziesięcioma kolegiami i wspaniałymi ośrodkami akademickimi w Wilnie i Połocku. Dodam, że Akademia Połocka świetnie opisana przez profesor Irenę Kadulską rozkwitła pod zaborem rosyjskim, a więc w państwie prawosławnym i wbrew kasacie zakonu przez papieża. Pisał o tym, niestety tylko po włosku, polski jezuita Marek Ingot. Również dzisiaj jezuici świetnie sobie radzą w kontekstach pluralizmu religijnego w Stanach Zjednoczonych i w Azji gdzie prowadzą szereg wiodących uniwersytetów. Tacy jezuici mnie zachwycali gdy do nich wstępowałem, marzyło mi się by tak było w Polsce. Przemiany polityczne w 1989 roku dawały takiej nadziei konkretne możliwości. Niestety polscy jezuici w dużym stopniu podporządkowali się polskim biskupom i obawiali się odważniejszych decyzji. Stąd ich przaśność i prowincjonalność. Tylko jednostki się wybijają, płaca za to zresztą wysoką cenę ostracyzmu we własnym środowisku. W takim zakonie trudno mi było wytrzymać. To, co powiedziałem o polskich jezuitach pośrednio dotyka polskiego Kościoła katolickiego, tylko w jeszcze większym stopniu. To Kościół, który stracił swoją historyczną szansę i zabarykadował się w celebracji samego siebie. Jest to instytucja, która straciła zainteresowaniem światem i udziałem w kulturowych przemianach. Wystarczy jej pielęgnowanie przeszłości. To jest mój główny zarzut. W takim muzeum nie czuję się dobrze, owszem uważam, że jest ono szkodliwe dla samych katolików.

M.D.: Jakie rysują się perspektywy na przyszłość dla nowej teologii, nie konfesyjnej, szukającej?

S.O.: Przede wszystkim rezygnacja z monopolu naprawdę. Tę nową świadomość teologiczną najpełniej wyraża książka Tadeusza Bartosia „Koniec prawdy absolutnej”. Wydaje mi się, że jest to fundamentalna rozprawa z teologiczną i filozoficzną arogancją katolicyzmu, który zdeformował myśl jednego z największych swoich myślicieli – Tomasza z Akwinu. Zamiast twórczo rozwijać jego rewolucyjne intuicje, oficjalna teologia katolicka zrobiła z niego inkwizytora oceniającego prawomyślność innych myślicieli. To największa katastrofa duchowa i intelektualna, jaka mogła się przydarzyć instytucji religijnej u progu ery nowożytnej. Właśnie dlatego katolicyzm stopniowo zaczął tracić kontakt z kulturą i zamknął się w twierdzy własnego samozadowolenia i na innych miotał tylko gromy i anatemy. Zresztą katolicyzm nie jest w tym odosobniony, to samo zjawisko widać w judaizmie, który stracił kontakt ze swoim najwybitniejszym myślicielem jakim był Majmonides i zasklepił się w pustych rytuałach i bezkrytycznej adoracji dawnych mędrców, czy islam, który odrzucił swoje najwspanialsze karty zapisane przez sufizm. Tak więc jeśli mnie Pan pyta o teologię szukającą to odpowiem tak. Ona zawsze istniała nie tylko w chrześcijaństwie, ale we wszystkich religiach, problem w tym, że przez instytucjonalne formy religijności była marginalizowana, potępiana a nawet prześladowana. Dziś przyszedł czas odpłaty. Herezje wreszcie mogą przemówić własnym głosem i nie mogą być zagłuszone. Jednym z takich głosów w Polsce jest portal racjonalista.pl, którego twórca Mariusz Agnosiewicz ostatnio opublikował interesującą z tego punktu widzenia książkę „Heretyckie dziedzictwo Europy”. Sądzę, że dzisiaj odkrywają to dziedzictwo nie tylko antyklerykałowie czy ateiści, ale również ludzie wierzący, którym nie wystarcza dyktat urzędników Pana Boga. Chcą z Bogiem rozmawiać na własny rachunek. Ja sam do tych ludzie się zaliczam. Zresztą moja pierwsza książka po wystąpieniu z zakonu nosi właśnie taki tytuł „Przed Bogiem”. Nie muszę dodawać, ze moimi partnerami w tej drodze poszukiwania autentycznego człowieczeństwa są również niewierzący, którzy mają odwagę żyć na własny rachunek.

M.D.: Pana książka „Umysł Wyzwolony. W poszukiwaniu dojrzałego katolicyzmu” sprawia wrażenie przewodnika po współczesnych prądach, jakie powstają na gruncie badań nad religią i chrześcijaństwem. Zakończy Pan ten temat na tej książce, czy możemy się spodziewać drugiej części tej książki, już z Pana „programem” nowej teologii?

S.O.: Wie Pan, za moim mistrzem, amerykańskim jezuitą Walterem Ongiem, powtórzę, że dialog polega na tym, że nie wiesz dokąd on cię zaprowadzi. Pisanie książek to trochę takie ryzyko. Nigdy nie wiemy gdzie one nas zaprowadzą. „Umysł wyzwolony” już do mnie nie należy. Jest w rękach Czytelników. Zobaczymy, jakie reakcje wzbudzi. Jeśli się okaże, że tezy zawarte w tej książce budzą emocje, kontrowersje, że trzeba je doprecyzować, a może ukonkretnić to jestem gotów to zrobić. Jak powiadają buddyści, by stać się wyznawcą Buddy trzeba Buddę zamordować. Być może ja muszę symbolicznie zabić moich mistrzów, w tym Waltera Onga by przemówić własnym głosem? Sam nie wiem. Tyle mogę powiedzieć dzisiaj, że kontekst w jakim żyjemy jest niepowtarzalny i my sami go współtworzymy. W każdym razie moich mistrzów kocham między innymi za to, że żadnego „programu” nie przedstawiali, oni po prostu reagowali na rzeczywistość, w jakiej przyszło mi żyć. Mamy dostęp tylko do rezultatów ich decyzji, sam proces decyzyjny jest ich tajemnicą. Podobnie jest z każdym z nas. To zresztą jest bardzo biblijne spojrzenie na świat i Boga, którego poznajemy tylko po przejściu nigdy w sposób abstrakcyjny. Jednym z uroków życia jest to, że nie wiemy, co przyniesie dzień jutrzejszy. Nie chciałbym się tego uroku pozbawiać i za dużo planować. Pozostawmy więc to pytanie w zawieszeniu.

M.D.: Dziękuję za rozmowę

Felieton: Mariusz Bober LITERACKIE SMAKI?


„Wszyscy wiemy, że sztuka nie jest Prawdą.
Sztuka jest kłamstwem, które sprawia,
że zaczynamy sobie uświadamiać prawdę,
a przynajmniej tę prawdę,
którą dane jest nam rozumieć.”

Pablo Picasso

Literackie smaki?

Czym jest pisanie dla kogoś, kto nie uprawia pisania? Nieznanym lądem, wyspą, krajem i czego by jeszcze nie wymyślać? Nieznanym? Oczywiście. Jest oddzieleniem. Rozumiesz? Zwykłe pisanie jest zwykłym pisaniem, które wpisane jest w naszą codzienność, czynność, która specjalnie nikogo nie dziwi. Lecz pisanie czynione przez pisarza, literata, poetę, stanowi akt zachwytu, bywa, że zdziwienia - „ty piszesz?!” A owszem, budzi to zdziwienie, bywa, że i wstydliwa sprawa dla samego autora, bo przecież, aż nadto to czynność niecodzienna, która owego posiadacza wyróżnia z tłumu. Właściwie to powiem niespotykanej wolności, w której piszący, jeśli mu dane ma możność wyrażania myśli jeśli takowe istnieją, które wykraczają poza codzienną wymianę myśli, dialogów, scen z życia. O, może to kwestia środowiska w którym wymienia się anegdoty, słynne myśli, czy też prowadzi się dyskusję na temat dzieł Prousta.

To pisanie niecodzienne w samej mierze jest bezcenne, bo jak nim nie może być, kiedy np. taka Brenda Ureland pisze, że „lepszym pisarzem można się stać jedynie poprzez stawanie się lepszym człowiekiem”. I co? Gdzie coś podobnego można usłyszeć? Na kazaniu w kościele? W lokalnej gazecie? W codziennym programie radiowym, czy telewizyjnym? Bądź też co ciekawego może być w słowach Carolyn Mackenzie: „jeśli trzymasz w szafie trupa, wyjmij go i zatańcz z nim.” Cóż, piszący niecodziennie musi mieć do powiedzenia coś więcej niż to, co zawiera język potoczny. Nie, nie oznacza to bynajmniej, że ludzie nie mówią niczego ciekawego, nie, bywa, że w potoku codziennej gadaniny wystrzelą coś niezwykle cennego, coś co zaliczyć można do kanonu życiowych mądrości. Rzecz w tym, że to umyka, że zapomina się. Dobre sobie, to nie ma znaczenia? Ma, dla tych, którzy w tym współczesnym szaleństwie szukają jeszcze jakichś smaczków, intelektualnych, duchowych etc. Podoba mi się tekst Ernesta Hemingwaya: „najcenniejszym darem dla dobrego pisarza jest wewnętrzny, odporny na wstrząsy wykrywacz gówna.” O matko, co za obraza majestatu. Jak można być tak wulgarnym! I tak oto, może ujawnić się dynamika życia wewnętrznego człowieka, w której to takich „G” jest znacznie więcej, aż strach się do nich przyznawać. Co to jednak oznacza? A to, że wcale niekoniecznie musimy być tacy święci i czyści na wskroś. Ciekawe w końcu jest to, że człowiek produkuje każdego dnia niezliczoną ilość myśli, tych kretyńskich również. Po co pisarz miałby je utrwalać? A może choćby po to, by ktoś poczuł się odrobinę lepiej, wrzeszcząc w duchu „mój Boże, nie jestem sam, ktoś jest bardziej rąbnięty niż ja”. Dlaczego z pozoru normalnie wyglądający człowiek, po wódce wydaje odgłosy tak dzikie i niezrozumiałe, że trudno pojąć jakim cudem określany jest mianem człowieka. A fuj! Albo co zrobisz gdy w twoim towarzystwie zdarzy się komuś puścić „bąka”? Przecież to samo życie, a dla obserwatora nieszczęśnik może okazać się świnią. William Faulkner pisze: „pisarz ponosi odpowiedzialność wyłącznie wobec swojej sztuki. Jeśli jest naprawdę dobrym pisarzem, będzie bezwzględny...W razie konieczności bez wahania obrabuje własną matkę, «Oda do urny greckiej» jest bowiem warta więcej od choćby nie wiem ilu staruszek”. Znowu obraza majestatu. W wielu przypadkach życie zionie nudą, dlatego ludzie wymyślają - dzięki Bogu są pisarze i rozmaitej maści inni twórcy. Gdyby nie ci wariaci cywilizacja dawno by „zdechła”. Wertuję książkę Nigela Wattsa pt „Jak napisać powieść” w poszukiwaniu ciekawych cytatów. Cytaty są rewelacyjne, a do każdego z nich można dopisać polemikę. Co też po ludzkim trupie skoro nie zostawia po sobie wspomnianej „Ody do urny greckiej”. Tak jak nudne są w większości przypadków nagrobki na których nie ma nic szczególnego; chociażby jakieś epitafium, życiowa myśl danego człowieka, a tu nic. Nudne. Wiem, profanacja, bo przecież pewnie pozostał w pamięci bliskich. O ile mnie pamięć nie myli na żadnym z nagrobków nie widziałem zdania „Styl to życie! To życiodajna krew myśli!” Akurat słowa te są autorstwa Gustawa Flauberta. Ludzie stają się wygodni. Wielkanoc. Masowe wysyłanie życzeń. Coraz częściej za pomocą sms-a powielając wymyślone wcześniej przez kogoś życzenia. Taka pamięć nadaje się na śmietnik nie umniejszając nikomu. Posilam się wspomnianą wcześniej książką, która niejako ma nauczyć jak napisać powieść, w końcu sama w sobie dotyczy sztuki pisania. Co z tego? Z jednej strony ma wpisać w pióro pisarza, technikę, podstawowe wymogi w końcu stosowną wiedzę. A to i tak wymyka się spoza technicznych ram. Prawdziwe pisarstwo ociera się o magię, choć co miałoby to oznaczać? Autor raz zdany jest na łaskę wydawcy, dwa, na łaskę czytelnika - jeden i drugi może umieścić autora w koszu jeśli myśli autora nie będą tak trafne jak np. słowa Ursuli LeGuin: „artyści to ludzie, których nie interesują fakty, tylko prawda. Fakty pochodzą z zewnątrz. Prawda pochodzi z wnętrza”. Ludzie powinni pisać, wyrażać swoje wewnętrzne prawdy, nawet te obłąkane. Bo dopiero to ujawnia całe spektrum naszego jestestwa - Piękno i Brzydotę, Normalność i Szaleństwo, Wzniosłość i Upadłość, Boskość i jego Przeciwieństwo. Dzięki temu poznajemy nasze ludzkie jestestwo. O tak, dla wielu pozostaną to kretyńskie pierdoły dla poszukującego przez literaturę i świat pisarza, może nieco głębszy wymiar życia. Co też może obchodzić matkę tekst pt „Literackie smaki” jeśli dowiaduje się o śmierci syna albo o szczęściu córki. Pewnie nic, albo prawie nic. Bycie pisarzem to przypadłość i ciągłe skłanianie głowy pod topór krytyki - autor zawsze będzie narażony na to, że wypisuje brednie - musi być nieprzeciętny, licząc się z inteligencją czytelnika. Smaku literackiego nie poczuje czytając w prasie o krowie, która zginęła w szambie. Rozumiem tragizm sytuacyjny i dramat rolnika - dla niego to rzeczywiście dramat, jak dla dziecka to, że gdzieś zapodział mu się pluszowy miś.

Jeszcze jakiś przemądrzały cytat? Proszę bardzo, totalne alibi nawet dla grafomanii, słowa Williama Carlosa Williamsa: „Dla poezji wszystko jest odpowiednim materiałem”. Przyzwyczaiłem się, że za pomocą słów ludzie zapisują wszystko, począwszy od ulicznej łaciny, skończywszy na słowie „Bóg”. Jaki z tego morał? Chwilowe być może zauroczenie lub zatrzymany w biegu czytelnik, szczęściarz ten, komu w życiu uda napisać się choć jedno zdanie w stylu wcześniej cytowanych autorów. Dlaczego? Bo są kształtotwórcze i zdecydowanie nadają się na nagrobki. Może i ja jestem nudny posilając się cud - myślami pięknych autorów. Cóż, być może kompleks postmodernisty dla którego wszystko już zostało napisane i powiedziane. Liczyć na jeszcze bardziej błyskotliwe zestawienie myśli? No dobrze, błogosławieństwo, jeśli przejdzie do historii literatury albo zapamiętanych ludzkich myśli. Trochę żałuję, że nie mogę zbytnio pobalansować sobie, po wzniosłej myśli literatury światowej...i proszę bardzo...ludzki dramat. Zawiodła maszyna, a przecież, poniżej autor zapisał kilka kapitalnych zdań wdzierając się w przestrzeń literackich smaczków. Tym razem mogę żałować, bo reszty nie pamiętam. Dlatego człowieku musisz silić się na pisanie niecodzienne, w którym zdarzyć mogą się ciekawe myśli. Powinienem być wściekły bo oto „nie wiedzieć” czemu maszyna dała ciała odejmując właściwie to, z czego najbardziej byłem zadowolony i tm oto sposobem nie poznasz najciekawszego. Pisanie to dramat jak chwilowa ułomność maszyny. Prawdopodobnie to jest samo życie, kiedy wymyka się esencja i nie da się jej powtórzyć. I oto mamy przewrotność zamiast Literackich smaków, powstał Literacki niedosyt, coś pomiędzy...a fuj!

Felieton: Igor Wieczorek ELEKTRONICZNY ORGAZM


W 1994 roku Rada Społeczno- Ekonomiczna ONZ powołała do życia Radę Programową UNAIDS (Joint United Nations Programme on HIV/AIDS), której celem jest ustalanie strategii i wytyczanie priorytetów w walce z epidemią HIV/AIDS na świecie.

7 grudnia ubiegłego roku w Genewie, podczas posiedzenia Rady Programowej UNAIDS, Polska została wybrana na wiceprzewodniczącego tej rady w roku 2011 i przewodniczącego w roku 2012. Według większości komentatorów wybór naszego kraju do pełnienia tej prestiżowej funkcji jest dowodem uznania dla naszych rozwiązań systemowych w walce z epidemią HIV/AIDS.

Szkoda tylko, że te systemowe rozwiązania mają bardziej formalny niż rzeczywisty charakter. Z większości statystyk wynika, że ilość zakażeń wirusem w naszym kraju wciąż rośnie, a poziom edukacji seksualnej wciąż spada. W miarę powiększania się liczby osób zarażonych wirusem HIV staje się oczywiste, że wywoływana przez niego choroba AIDS jest czymś więcej niż tylko chorobą prowadzącą do fizycznej śmierci człowieka. AIDS jest również zagrożeniem dla kultury seksualnej i politycznej całych społeczeństw. O ile w USA i w Europie Zachodniej pod płaszczykiem walki z AIDS od wielu lat toczy się bezpardonowa walka o zachowanie zdobyczy wolności seksualnej, o tyle w Polsce dopiero od niedawna toczy się trudny spór o kształt naszej polityki imigracyjnej.

Sprawa Simona Mola, kameruńskiego dziennikarza i poety, który w 2007 roku zaraził wirusem swoje polskie kochanki, wywołała dyskusję na temat uprzedzeń rasowych, a nie na temat właściwego rozumienia problemu wolności seksualnej oraz sposobów walki z niebezpiecznym wirusem.

Jak dotąd obawa przed AIDS jest tylko wodą na młyn niestrudzonych producentów prezerwatyw. A przecież prezerwatywy mają też swoje wady, i to nie tylko techniczne. Prezerwatywa wymaga jawnej decyzji i otwartego działania, co szkodzi spontaniczności.

Z badań przeprowadzonych przez niemiecką agencję Pro-Familia wynika, że bardzo wielu mężczyzn uważa seks w prezerwatywie za doświadczenie „kastrujące”, pozbawiające ich męskości, a bardzo wiele kobiet uważa, że prezerwatywy są obrzydliwe.

Być może najlepsze sposoby zapobiegające rozwiązłości seksualnej i wynikającemu z niej zagrożeniu wirusem HIV przyniesie nam gwałtowny rozwój techniki komputerowej. Wielu poważnych naukowców uważa, że do roku 2025 pojemność układów komputerowych wzrośnie do 10 milionów megabajtów. Teoretycznie rzecz biorąc taka pamięć będzie w stanie zmagazynować wszystkie informacje, jakie człowiek gromadzi w ciągu swojego życia za pomocą wzroku, słuchu i innych zmysłów. Ambitni transhumaniści, tacy jak Rajmond Kurzweil, Nick Bostrom, czy Hans Moravec, są przekonani o tym, że ogromną ilość danych, docierających do mózgu w postaci impulsów w neuronach, można będzie zarejestrować w miniaturowym aparacie, podłączonym do nerwu wzrokowego. Następnie te informacje zostałyby umieszczone w pamięci komputera, a z niego przekazane do mózgu innego człowieka. W ten sposób każdy człowiek mógłby jeszcze raz przeżyć wybrane epizody swojego życia, a także epizody z życia innych ludzi. Dziś nic nie wskazuje na to, że człowiek będzie mógł zwalczyć HIV-a , lecz jest całkiem prawdopodobne, że za kilkadziesiąt lat w miniaturowym rejestratorze wrażeń można będzie utrwalić całą masę cudownych i absolutnie bezpiecznych doznań seksualnych.

„Łowcę Dusz”, bo tak właśnie ma się nazywać ten miniaturowy rejestrator wrażeń, można będzie podłączyć na przykład do mózgu kanadyjskiej gwiazdy porno Tiny Tyler, albo do mózgu holenderskiego seksgiganta Theo Van Ostena.

W gruncie rzeczy ewolucja techniki pornograficznej zawsze zmierzała w kierunku supersymulacji. W klasycznym kinie hollywoodzkim aktorzy nigdy nie spoglądali w obiektyw kamery, bo to wywoływało wrażenie, że patrzą z ekranu na widza. W miarę rozwoju filmu pornograficznego modelki coraz częściej spoglądają w obiektyw i to nawet wtedy, gdy muszą odwrócić się do swych seksualnych partnerów.

Jerzy Szyłak, autor ciekawej książki pt. „Komiks i okolice pornografii”, uważa, że spojrzenia modelek w obiektyw są zbyt częste i zbyt jednoznaczne, by uznać je za błędy. Wydaje się oczywiste, że to rezultat świadomej aranżacji. Ten fakt nie powinien nas dziwić, gdyż celem każdego dzieła filmowego jest stworzenie wrażenia, że ekranowa opowieść jest fragmentem realnego życia i wszystkie zabiegi zmierzają do ukrycia fikcji.

A jednak granica między podglądającymi a podglądanymi jest nieprzekraczalna, bo zawsze wyznacza ją ekran. Rozwój telewizji interaktywnej nie zatrze owej granicy, bo nie zlikwiduje ekranu. Co z tego, że z pomocą myszki podglądacz będzie mógł aranżować działania aktorki, skoro świat jego doznań pozostanie oddzielony od jej świata ? „Łowca Dusz” może sprawić, że obszar iluzji zmaleje do ledwie zauważalnych rozmiarów. Doznania psychofizyczne przekroczą barierę ekranu, po prostu pojawią się w mózgu. A wtedy nie trzeba już będzie podejmować ryzyka w anachronicznym „realu” i AIDS stanie się tylko wspomnieniem z niezbyt odległej przeszłości.

Poezja: Jan Stępień SPÓŹNIONE LATO


Rozmowa z Marią

Mario
mów do mnie szeptem
Usłyszysz jęk
deptanej trawy
Odczujesz szczęście kota
który bawi się
złotą nitką
spóźnionego lata

Mario
mów do mnie szeptem…



Mleczna droga

Wielki wóz
Z gwiaździstym dyszlem
czeka na konika
A gdzie pointa?
- pyta dociekliwy

Ona od dawna
chichocze ukryta
w mlecznej drodze



Ptaki

Jeszcze mieszkają
na drzewach
lecz już nie
śpiewają
Są przerażone
naszymi myślami i
naszymi czynami

Jeszcze niedawno
jadły nam z ręki



Liść

Chory liść
spada z drzewa
Człowiek
nie słyszy bólu
umierającego liścia
Syci oczy słońcem
spóźnionego lata



Gwiazda

Marzy
aby dłonie
ogrzać ciepłem
najbliższej gwiazdy

Ziemia
od dawna
promieniuje ludzkim
chłodem


Wiersze pochodzą ze zbioru Spóźnione lato, Wydawnictwo Anagram, Warszawa 2011.