LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Recenzja: Bożena Keff UTWÓR O MATCE I OJCZYŹNIE

Autor: Marek Trojanowski HISTORIAMOICHNIEDOLI.PL


Bożena Keff zanim stała się publicystką, badaczką literatury w Żydowskim Instytucie Historycznym im. Emanuela Ringelbluma, krytyczką filmową, tłumaczką, poetką, działaczką społeczną była zapewne – jak każda kobieta – szczęśliwą mężatką. I trwałaby w szczęściu i miłości, gdyby nie ten dzień – jeden dzień, w którym to mąż na obiad zażyczył sobie bigos.

Zakochana i szczęśliwa żona kupiła wszystkie składniki. Te niezbędne, potrzebne oraz te, które do bigosu się nie nadają. Po kilku godzinach spędzonych przy garach powstał niezwykły bigos. Oprócz kapusty, mięsa w potrawie połyskiwały do połowy rozpuszczone landrynki owocowe, które świetnie kontrastowały z brokułami na tle gotowanych na twardo jaj, które kucharka także do potrawy dodała. Bigos ten, co może wydawać się niezwykłe zagęszczony został zasmażką z dodatkiem rodzynek i orzeszków ziemnych. Ta mieszanina miała w zamierzeniu złamać silny odór kokosu.

Reakcja męża upewniła kobietę, by rzuciła gary i oddała mniej ambitnym zajęciom tak jak pisanie wierszy. Okazało się jednak, że kobieta jest taką samą poetką jak kucharką.

Sztuka kulinarna jest sztuką wyobraźni. Smak i potrawę należy sobie najpierw wyobrazić. Aromat chilli i czekolady połączyły się najpierw w głowie geniusza, dopiero później w miedzianym kociołku podgrzewanym na parze. Podobnie rzecz ma się z wierszami.

W 2008 r., Bożena Keff przy współudziale Korporacji Ha!art wydała tomik pt. „Utwór o Matce i Ojczyźnie”. W dziele tym objawił się kunszt kucharsko-literacki Bożeny.

W celu ugotowania tomiku poetka wzięła wszystko, co znalazła w TV Polsat, TVN, na regale z książkami, na szafce z gazetami, w domowym zbiorze DVD.

Są tu m.in.:

Lara Croft, Żydowski Instytut Historyczny, biedna kobieta, rodzona matka, Frodo, Kora, Kronos, komuna, „Polityka”, Polański i jego „Pianista”, Żyd, Alien, Ripley, Adolf Hitler, Nosferatu, solidarność, KOR, Rakowski, Urban, internowany mąż, Werner Herzog, Klaus Kinsky.

Jak widać prawdziwe bogactwo, świadczące o wyjątkowości zaplecza intelektualno-estetycznego, z którego czerpie poetka Bożena Keff.

Poetka, by nadać tekstom pewien wyraz dodaje tu i ówdzie „kurwę” albo „kurwę flaka” [nie wiem co to, ale ufam doświadczonej kobiecie-artystce, że wie o czym pisze]. Czasami w tekście można przeczytać zwykłe: „pocałuj mnie w dupę”. Dla przykładu:


Ty zdrajczyni! Ty zbawicielsko Moja!
Czemu mnie opuszczasz w tej dolinie
Padlinie. Zamiast trwać tu przy mnie
I słuchać jak we mnie burczy flak, przelewa się moje życie wewnętrzne
Z nieszczęścia w nieszczęście, którego jesteś powołana być świadkiem
Korusiu srusiu!
I nie ma dla ciebie innych powołań
kurwa flak!

[pieśń Meter. Ty zdrajczyni]


Albo:

Struchlałe ze strachu stoi zamarłe z opuszczenia, jelita żołądek serce
ścięte w lodowaty supeł,
na twarzy krzywy uśmieszek ironii wobec tej kretynki
który już jej zostanie na lata jako znak wyższej inteligencji
i ogólnego pocałuj mnie w dupę

[przyszła pora, gdy córka]


Tomik ma osobliwy układ formalny. Podzielony został na kilka części. Każda opatrzona została tytułem. Ale próżno szukać w książce spisu treści, który ułatwiłby orientację w gmatwaninie różnej rangi nagłówków.

Mała uwaga dla wydawnictwa: natychmiast zwolnić osobę odpowiedzialną za typografię.

Wydawca zamiast spisu treści umieścił na końcu książki siedemnastostronicową analizę bigosu poetyckiego Bożeny Keff, pod którą podpisały się:

Maria Janion
Izabela Filipiak

Która z pań pisała a która dyktowała? – Tego się nie dowiadujemy z analizy. Dowiemy się natomiast, że:

„matka z Utworu o Matce i Ojczyźnie jest polską Żydówką, która jedyna z całej rodziny przeżyła Holokaust”.

Na tym poziomie interpretacji pojawia się pewna nieścisłość. Być może jest ona skutkiem nieuwagi, może prowokacją. Trudno o tym przesądzić. W każdym razie Janion & Filipiak pomijają motyw ósmego pasażera Nostromo. Motyw istoty obcej – kosmicznego szkodnika z wysuwaną szczęką i kwasem zamiast krwi nie może zostać pominięty w analizie poezji Bożeny Keff. W wierszu „Statek Nostromo” czytamy:


Dekadę później bunty zeszły głęboko pod glebę
rodzinnego życia, które zapanowało jako wybawienie od rodzinnego/
życia.
Ripley jest teraz dorosła, wiele się zmieniło lecz w sumie niewiele,
a poza tym świetnie
się toczy życie na pokładzie rodzinnego statku. Alien jest w składzie/
załogi.

[Statek Nostromo]


„Alien w składzie załogi” pojawia się na 26. stronie tomiku. Do końca książki, czyli przez pięćdziesiąt trzy strony nie zaatakuje on „matki z Utworu o Matce i Ojczyźnie”. Dlatego też uzasadnione będzie rozszerzenie interpretacji Janion & Filipiak:

matka z „Utworu o Matce i Ojczyźnie” jest polską Żydówką, która jedyna z całej rodziny przeżyła Holokaust oraz atak Aliena, ósmego pasażera Nostromo.

Panie Janion & Filipiak mimo podjętego trudu (częstotliwość używania fraz: „Żydówka matka, Holocaust” – jest w tej kilkunastostronicowej analizie imponująca), nie są wstanie przekonać czytelnika, że lektura tomiku Bożeny Keff to przygoda z literackim bigosem, do którego autorka wrzuciła wszystko co miała w swojej literackiej kuchni.

Połączenie na jednej przestrzeni literackiej – a tak jest przecież odbierany tomik – tolkienowskiego Hobbita z Mieczysławem Rakowskim jest piramidalnym głupstwem, z którym może się równać tylko koktajlowa kombinacja wędzonej szprotki z truskawkami i winem za 4,50 zł za butelkę.


Bożena Keff, Utwór o Matce i Ojczyźnie, Korporacja Ha!art, Kraków 2008.

Recenzja: Olga Tokarczuk PROWADŹ SWÓJ PŁUG PRZEZ KOŚCI UMARŁYCH


Autor: Wioletta Sobieraj


Znana i ceniona polska pisarka, najczęściej tłumaczona i wydawana za granicą, napisała kolejną powieść. Tym razem, jak sama ją nazywa, jest to thriller moralny. I rzeczywiście – trudno odmówić autorce racji, ale w zupełnie innym kontekście, niż by sobie tego sama życzyła. Z kartek jej książki, owszem, wieje grozą, niestety nie z powodu sprawnie poprowadzonej akcji, pełnej mrocznych meandrów i zwrotów, tajemniczej atmosfery, barwnych, pełnokrwistych postaci, bo te zdecydowanie wypadły blado, ale z powodu braku rzemieślniczych umiejętności w konstruowaniu takich powieści, a określenie „moralny” zakrawa na kpinę, zwłaszcza w odniesieniu do działań głównej bohaterki – Janiny Duszejko – obrończyni zwierząt i jedynej sprawiedliwej na całym Płaskowyżu w Kotlinie Kłodzkiej z licencją na…, ale na co – to zostawiamy już dociekliwemu czytelnikowi, który niezrażony tą recenzją postanowi przeorać się przez to kuriozalne dzieło.

W swojej powieści autorka postanowiła rozprawić się przede wszystkim z myśliwymi, którzy to osobnicy znajdują przyjemność w zabijaniu zwierząt. Uważam, że temat jest ważny i godny dobrego pióra. Doskonale pamiętamy świetne opowiadanie Bohumila Hrabala „Najpiękniejsze oczy” z tomu „Święto przebiśniegu” – kilkustronicowe, bezpretensjonalne i arcywzruszające, w którym poznajemy krótką historię życia sarny, z jej punktu widzenia. Nie jest to ani „thriller”, ani tym bardziej „moralny”, za to genialna miniatura literacka. Po przeczytaniu tego opowiadania los zwierząt na pewno staje się bliski, a wrogość do myśliwych rośnie – ich postępowanie podlega jednoznacznej ocenie. Natomiast w powieści Olgi Tokarczuk stykamy się ze zwierzętami już nieżyjącymi albo ogarniętymi żądzą zemsty – jedno i drugie w schematycznym ujęciu i nie robi wrażenia; bohaterce giną dwa psy, które do tej pory biegały bezpańsko po całej okolicy, co nie budziło jej obaw o życie dzikich zwierząt, a chyba nie trzeba wielkiego intelektu, żeby wiedzieć, jakie zagrożenie dla zwierzyny stanowią psie włóczęgi. Ta obrończyni zwierząt, niestety, niewiele o nich wie. Na przykład beztrosko wypuszcza hodowlane lisy na wolność. Tylko jak one na tej wolności mają przeżyć? Nie wiadomo. Zoologiczną ignorancję autorka próbuje zastąpić skrupulatnie zebranymi wiadomościami o procesach wytoczonych w przeszłości naszym braciom mniejszym. W jednym z listów do policji, jakie pisze główna bohaterka, czytamy m.in. o pszczołach, które w 846 roku w Wormacji zostały skazane na śmierć przez uduszenie, za to, że pozbawiły człowieka życia. W innym procesie pozwano szczury, które jednak uniewinniono z powodu niemożności zapewnienia im bezpieczeństwa przy doprowadzeniu na salę rozpraw. Ten ostatni precedens miałby przemawiać na korzyść saren, które, według bohaterki, zabijają bezdusznych myśliwych i, co więcej, mają do tego prawo! Szkoda, że tak ważny moralnie temat został potraktowany z jednej strony ze zbędną historyczną skrupulatnością, a z drugiej z brakiem elementarnej wiedzy o zwierzętach. Zdecydowanie zabrakło w powieści ducha, który ożywiłby zarówno wydarzenia, jak i papierowe postacie.

Teraz przyjrzyjmy się Janinie Duszejko – narratorce i bohaterce w jednym. W zamierzeniu Olgi Tokarczuk jest zapewne postacią pozytywną, a może nawet alter ego samej autorki. Janina Duszejko to kobieta pięćdziesięcioparoletnia, obarczona wieloma wadami, aż chciałoby się powiedzieć ludzki z niej człowiek – sam niedoskonały i tak pięknie rozgrzeszający innych. W pierwszym zdaniu dowiadujemy się, że bohaterka z powodu wieku powinna wieczorami porządnie myć nogi, na wypadek, gdyby w nocy miało zabrać ją pogotowie. Niestety, nie wiemy, czy to robi, ale poznając ją bliżej i jej głęboką niechęć do higieny (brudne paznokcie u rąk, niemycie zębów i nieprzebieranie się przed snem, bałagan w domu, w którym nie można nic znaleźć) dochodzimy do wniosku, że raczej chodzi spać brudna. Jedyne odstępstwo czyni raz w tygodniu na rzecz czystego ubrania (nie mylić z czystym ciałem), makijażu i staranniejszej fryzury – wtedy idzie do pracy do szkoły, gdzie z pełnym zaangażowaniem, w przeciwieństwie do innych nauczycieli, uczy języka angielskiego dzieci do lat dziesięciu – powyżej tego wieku są „bardziej obrzydliwe niż dorośli”, więc traci nimi zainteresowanie, a one z kolei tracą indywidualność, co dla bohaterki jest nie do przyjęcia. Nie bardzo wiadomo, jak to zamiłowanie do ludzkiej indywidualności ma się z inną jej teorią, że „trzeba mówić ludziom, co mają myśleć, nie mam innego wyjścia, inaczej zrobi to kto inny”. I tu ujawnia się kolejna cecha pani Duszejko, a może i całej powieści Olgi Tokarczuk – brak konsekwencji i nierozumienie rzeczywistości. Pierwszy z brzegu przykład: w jednej ze scen kobieta parzy czarną herbatę dla siebie i gościa (ortodoksyjnie pija tylko czarną, jakby inne szkodziły), ale w efekcie podaje kawę; mieszka na odludziu, w otoczeniu gór i lasów, i dziwi się, że sarny zimą podchodzą blisko pod ludzkie siedziby; według niej śnieg najszybciej topnieje w lesie (pani Duszejko, inżynier od budowy dróg i mostów, oprócz języka angielskiego, uczyła kiedyś również geografii), a zaorana ziemia zimą jest cieplejsza od tej porośniętej trawą. Wiele tam podobnych problemów, w sam raz dla czwartoklasisty. Prawda, że wieje grozą?

Olga Tokarczuk obdarza swoją bohaterkę „syndromem Leniwej Wenus” (pani Duszejko zaniedbuje się i ponoć nie wykorzystuje swoich możliwości) i jednocześnie każe jej działać pod wpływem Gniewu. Gniew to uczucie, które doczekało się w powieści teoretycznej wykładni. Dowiadujemy się, że dzięki niemu umysł staje się jasny i przenikliwy i widzi się więcej; z Gniewu bierze się wszelka mądrość, On zaprowadza porządek i przywraca dar Jasności Widzenia. Nic, tylko wynieść gniew jako kategorię moralną do rangi najwyższej wartości. Ale owa teoria gniewu dotyczy tylko głównej bohaterki, bo gniew innych bohaterów – jest niesłuszny. Jedynie wobec niej sprawdza się to, co mówi „nasz Blake” (kilkakrotnie czytamy o naszym Blake’u, tylko nie wiemy, jakiej części wtajemniczonych czytelników ta naszość dotyczy): „prawdą jest, że kto czuje gniew, a nie działa, szerzy zarazę”, więc Janina Duszejko, nie mając innego wyjścia, działa. Działa w imię obrony praw zwierząt, a właściwie przeistacza się w anioła zemsty, chociaż anioły nie cieszą się jej przychylnością, bo według niej, jeżeli istnieją, to albo zrywają z nas (ludzi) boki ze śmiechu, albo stoją po niewłaściwej stronie. Niestety, ten powieściowy Gniew ma wymiar jedynie teoretyczny, jest blady jak świeżo umyte nogi Janiny Duszejko. My czytelnicy zupełnie go nie czujemy.

Po niewłaściwej stronie, w świecie Janiny Duszejko, stoi również Bóg, bo świat nie został stworzony dla człowieka, ku jego wygodzie i przyjemności – jak stwierdza pani inżynier w pewien zimowy poranek. Poza tym Bóg nie byłby w stanie unieść takiego cierpienia (ta kategoria dotyczy w powieści jedynie zwierząt, ludzi pomijamy), „tylko maszyna byłaby w stanie udźwignąć cały ból świata. Tylko maszyneria prosta, efektywna, sprawiedliwa. Więc słowo »Bóg« biorę w cudzysłów” – odważnie wyznaje orędowniczka braci mniejszych, z pominięciem jednak żab. Żaby są paskudne – „obrzydliwa jest ta siła, która kazała wchodzić Żabom jedne na drugie i bez końca kopulować w stawie Matogi”. Czyżby ta obrzydliwa siła to cudzysłowowy Bóg? To z pewnością kolejny argument przemawiający za tym, że ta książka to swoiście pojmowany thriller moralny. Jeśli chodzi o akt kopulacji zwierząt, do których i człowiek się zalicza, to przychodzą mi do głowy jeszcze psy, tak bezczelnie uprawiające ten niecny proceder na oczach wszystkich. Ale Olga Tokarczuk w tej kwestii zachowuje daleko posuniętą czujność – w powieści swobodnie biegają tylko suki, a te, jak wiadomo, na siebie seksualnie nie nastają. Natomiast ludzie zabawiają się pod kołdrą, tak jak Janina Duszejko. Robiła to już z protestantem i z katolikiem, ale najwyraźniej ci mężczyźni się nie sprawdzili – szczęśliwie, kolejny okazał się ateistą, nie wiemy, czy żonatym. Zaprosiła go pod kołdrę, ale „ponieważ nie jestem Czułostkowa ani Sentymentalna” – mówi – „nie będę się nad tym dalej rozwodzić”. Pewnie dobrze było – zgadujemy, i cieszy czytelnika, że w sumie można dopuszczać się tych żabich „obrzydliwości”, byle nie z katolikiem czy protestantem (bo to marni kochankowie); grunt, żeby po cichutku i pod kołderką. Amen. Ot, thriller moralny rozgrywający się w łóżku emerytowanej pani inżynier.

Gniew, poparty cytatami z Williama Blake’a, przywodzącymi na myśl dawne makatki z ludowymi mądrościami (np.: „Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”, albo – „Na świętego Hieronima jest śnieg albo go ni ma”, w powieści zaś czytamy: „Beczenie, Wycie, Ryk, Szczekanie/ To jak o pomoc łomotanie”, albo: „Wypytujący z chytrą miną siedzi. Sam jednak nigdy nie zna odpowiedzi”) miał usprawiedliwiać działania pani Duszejko. Natomiast Astrologia miała ją w tych działaniach wspierać. Astrologia, oczywiście pisana w powieści przez wielkie A, kładzie się cieniem na całym świecie przedstawionym, można nawet zaryzykować twierdzenie, że nie Janina Duszejko, nie bezbronne zwierzęta, słuszny czy niesłuszny Gniew, tylko właśnie Astrologia jest w tej powieści najważniejsza, że wszystko zostało jej podporządkowane – krótko mówiąc, jest to pean na jej cześć. Wyjątkowa nadgorliwość Olgi Tokarczuk w podejściu do astrologii powoduje, że owa pseudonauka przeradza się mimochodem we własną karykaturę. Na stronie 72 po długim wywodzie na temat astrologii, działającej narkotycznie na swoich adeptów, czytamy: (…) „najmniejszy nawet fragment świata związany jest z innym skomplikowanym Kosmosem korespondencji, które trudno jest przeniknąć zwykłemu umysłowi. Tak to działa. Niczym japońskie auto”. Prawda, że to japońskie auto chwyta za serce, zważywszy, że Janina Duszejko swój samochód (japoński!) nazywa pieszczotliwie Samurajem i czuje się z nim emocjonalnie bardzo związana? Ów samochód wie, kiedy się zatrzymać, co ominąć, kogo obryzgać błotem: „Jest to pewna lojalność. Jak się żyje razem tyle czasu i jest się na siebie nawzajem zdanym, rodzi się coś w rodzaju przyjaźni”. I tu uważnemu czytelnikowi przychodzi do głowy kolejna myśl. Jak to się dzieje, że bohaterka, która nienawidzi piły czy kosiarki do trawy, bo to zbrodnicze narzędzia, tak roztkliwia się nad samochodem? Przecież tyle zwierząt i ludzi (chociaż o ludzi w tym thrillerze moralnym mniejsza) ginie każdego dnia pod kołami samochodów. Ale widać ten aspekt moralny umknął uwadze autorki, zresztą nie pierwszy i nie ostatni.

Ustępów poświęconych astrologii w powieści jest bardzo dużo, więc zainteresowanych odsyłam bezpośrednio do książki, uprzedzając, że i tak miejscami albo są nudne, albo niewiele można z tego zrozumieć bez podstawowej wiedzy z tej dziedziny. Ufamy jednak, że Olga Tokarczuk wie, o czym pisze, bo konsultowała się z Leszkiem Weresem (informuje o tym na końcu książki), polskim autorytetem od czytania przyszłości w gwiazdach. A jeśli ktoś poczuje się zażenowany swoją ignorancją w tym zakresie, to proszę się nie martwić, i o to Olga Tokarczuk zadbała, przypominając czytelnikowi co jakiś czas o Najważniejszej Książce pod Słońcem, mianowicie o „Efemerydach planet. 1920 – 2020” (pozwalamy sobie złośliwie zauważyć, że pachnie to kryptoreklamą). Janina Duszejko wyznaje, że właśnie „Efemerydy” wzięłaby na bezludną wyspę i za pomocą suwaka logarytmicznego stawiałaby horoskopy na lewo i prawo. Pytanie – komu? – pozostaje bez odpowiedzi. Ale póki nie jest na bezludnej wyspie – uwaga: „bez dotacji unijnych”! prowadzi badania nad datami urodzin i śmierci, a że datę swojej śmierci zna, czuje się kobietą wolną. I korzysta z tej wolności, wulgaryzując swoimi działaniami w słusznej sprawie słynne Kantowskie zdanie: niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie. Drugi teren jej poważnych badań to analiza wpływu gwiazd na programy telewizyjne: „Tym razem uważnie analizowałam program telewizyjny możliwie największej liczby kanałów i badałam współzależności między treścią filmów wyświetlanych danego dnia a konfiguracją Planet. Wzajemne związki były bardzo wyraźne i wydawały się oczywiste. (…)Zauważyłam na przykład, że pewien film o tytule „Medium”, bardzo poruszający i dziwny, pojawiał się w telewizji, kiedy tranzytujące Słońce wchodziło w jakiś aspekt do Plutona i Planet w Skorpionie. (…) Podobne prawidłowości udało mi się zaobserwować w przypadku serii filmów o Obcym, tym statku kosmicznym. Tutaj wchodziły w grę subtelne zależności między Plutonem, Neptunem i Marsem. Gdy tylko Mars aspektował jednocześnie te dwie powolne Planety, telewizja powtarzała którąś część „Obcego’. Czy to nie fascynujące?” Aha, i jeszcze jedno – bohaterka postuluje wprowadzenie astrologii do szkół policyjnych! Co tak nieśmiało?! A może do szkół w ogóle! Taka astrologia mogłaby z powodzeniem zastąpić znienawidzoną historię, fizykę czy geografię. Jednak coś za coś – suwak logarytmiczny bezwzględnie do opanowania i na dodatek matematyka. Na szczęście o obowiązkową matematykę na maturze zadbały już władze oświatowe, więc pierwszy krok zrobiony.

Niestety, na drodze głównej bohaterki stoi znienawidzona Ironia; wydaje się groźniejsza nawet od myśliwych. Postacie negatywnie postrzegane przez Janinę Duszejko albo uśmiechają się ironicznie, albo ironicznie mrużą oczy (jak wredny kłusownik po śmierci), albo mówią sarkastycznie i od razu wiemy, że mamy do czynienia z wrogimi, demonicznymi siłami. „Tego najbardziej nie lubię u ludzi – zimnej ironii. To bardzo tchórzliwa postawa; wszystko można obśmiać, poniżyć, w nic się nigdy nie zaangażować, z niczym nie poczuć się związanym”. W tym miejscu pozwalamy sobie zauważyć, że pani Duszejko, alter ego(?) Olgi Tokarczuk, myli ironię z cynizmem. A potępiając w czambuł ironistów za ich podły język, za „triwia i banalia”, potępia niemałą część literatury, zarówno polskiej jak i światowej. Ot, pierwsze z brzegu przykłady: Słowacki, Norwid, Prus, Reymont, Witkacy, Gombrowicz, a nawet Szymborska (ale to jeszcze ciepła ironistka, więc może jest w porządku). W powieści słyszymy dużo o tym, jak to u naszych południowych sąsiadów jest dobrze, ludzie mili i przyjaźnie nastawieni. Tak, na szczęście tacy ironiści, jak Karel Čapek i Jarosław Hašek już nie żyją. I rzeczywiście, gdyby tak odchudzić historię literatury światowej o Arystofanesów, Horacych, Dickensów itd. gwiazda Olgi Tokarczuk zajaśniałaby pełnym blaskiem na literackim nieboskłonie.

Mimo to Olga Tokarczuk robi wyraźny ukłon w stronę ironistów – chociaż nie lubi, to do końca nie lekceważy. Więc żeby nie narzekali, że w jej thrillerze brakuje elementów prawdziwej grozy, wprowadza do swojej powieści demony, które Janina Duszejko bezbłędnie rozpoznaje po zarośniętych włosami stopach. Stopy także doczekały się gruntownych badań i równie gruntownej teorii: „Stopy są najbardziej intymną i osobistą częścią ciała, wcale nie genitalia, nie serce” – czytamy w książce – „nie mózg, narządy bez istotnego znaczenia” (sic!), „które zbyt wysoko się ceni. To w stopach kryje się cała wiedza na temat Człowieka, tam spływa z ciała ważki sens tego, kim naprawdę jesteśmy i jak odnosimy się do ziemi. Stopy to są nasze wtyczki do kontaktu. A teraz te nagie stopy były dla mnie dowodem jego innego pochodzenia. Nie mógł być Człowiekiem. Może był czymś w rodzaju demona. Istoty demoniczne inaczej pieczętują ziemię”. Pani Duszejko oczywiście ma znacznie większy pakiet „genialnych” teorii, którymi chętnie dzieli się z czytelnikiem, ale przecież naszym zadaniem nie jest psucie mu przyjemności w ich poznawaniu.

Na zakończenie pozwolimy sobie zrobić jeszcze kilka uwag. Postać Janiny Duszejko wydaje się być skrojona na wyraźne czytelnicze zamówienie – starsza kobieta, nie pozbawiona wad, ale i „cennych” zainteresowań astrologią, żyjąca za pan brat z telewizją. Telewizja ją uspokaja (oj, bałamutne stwierdzenie!), dzięki niej kobieta zna numer na policję (zgrabne podkreślenie misyjnej funkcji telewizji, zwłaszcza w okresie wzmożonej batalii o abonament), a do szczęścia potrzebuje jedynie, żeby uruchomiono kanał „TV Wpływy Kosmosu”. Kolorowych czasopism unika, bo wpędzają ją w kompleksy (najprawdopodobniej młodość okładkowych piękności), a poczucie niższości w kontaktach z ludźmi i tak ją prześladuje, więc po co je dodatkowo pogłębiać. My, ze swej strony, myślimy jednak, że z tym poczuciem niższości pani Duszejko trochę nas kokietuje. Przecież nie do każdego nauczyciela podstawówki byli uczniowie zwracają się – „pani profesor”, co, naszym skromnym zdaniem, i w odniesieniu do nauczycieli szkół średnich wypada śmiesznie, ale co tam. Jej słabością są zwierzęta, zwłaszcza psy, więc kiedy giną bez wieści, rozpoczyna się akcja tego pseudothrilleru moralnego, bo prawdziwy thriller moralny to co najwyżej rozgrywa się w głowie bohaterki, którą męczą senne koszmary. Ale i na to Janina Duszejko ma niezawodny patent i w tej jednej jedynej kwestii zupełnie się z nią zgadzamy, i polecamy go poważnej rozwadze wszystkim niezdecydowanym czytelnikom, którym talent Olgi Tokarczuk nie zrobił jeszcze wody sodowej z mózgu, jak telewizja – milionom oglądających ją kobiet (w pewnym wieku): „Stary sposób na senne koszmary jest taki, że trzeba je opowiedzieć na głos nad otworem ubikacji, a potem spuścić wodę”.

Z przykrością stwierdzamy, że na nic innego nie zasługuje również najnowsza powieść o karkołomnym tytule „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, która w naszej ocenie nie jest tworem nieskrępowanej wyobraźni, jak chciałaby autorka, tylko efektem telewizyjnej edukacji (gadające głowy), niedociągnięć warsztatowych i intelektualnej hochsztaplerki, ale to nie dziwi u kogoś, kto zdaje się mieć w pogardzie „głupie i sztywne reguły rozumu,” których niezbyt udany literacki „romans” z Williamem Blake’em nie zastąpi. Chyba, że Oldze Tokarczuk, poza paniami w pewnym wieku, które od urodzenia są przyzwyczajone przyjmować wszystko na wiarę, na innych czytelnikach nie zależy. I w ogóle nie ma większych ambicji, a to zamieszanie wokół niej i wynoszenie jej na szczyty współczesnej polskiej literatury jest jedynie dziełem krytyków, dla których na bezrybiu i rak ryba. Przecież każdemu wolno pisać. Z drugiej strony promowanie zabobonu, ciemnoty, lenistwa, niedouctwa jest zastanawiające – kiedyś z tym „cnotami” walczono. Teraz, w dobie upadającej oświaty, widać coraz śmielej wypływają na wierzch. Szkoda, że w przypadku tej powieści właśnie one mają decydować o czytelniczej atrakcyjności. Przecież nie można nie zauważyć negatywnych skutków takiego zabiegu. Bohaterka nad wyraz szczodrze wyposażona w owe „cnoty” nie jest przekonująca, a do tego, podobnie jak wspomniana wcześniej astrologia, wypada karykaturalnie, z wielką stratą dla tak ważnego społecznie problemu jak mordowanie zwierząt, a jesteśmy głęboko przekonani, że Oldze Tokarczuk na osiągnięciu takiego efektu nie zależało.


Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2009.

Poezja: Jan Siwmir WIERSZE SUBIEKTYWNIE WYBRANE




Troja

Tomaszowi Sobierajowi

O czym mam wam opowiedzieć,
kiedy tak siedzimy przy stole
pełnym wódki, zakąsek, sernika i tureckich delicji?

Czekacie na wrażenia z podróży,
a ja nie wiem, którą historię wybrać.
O królu Menelaosie, co naiwnie zaufał?
O kawałkach sznura na rękach Heleny?
Parys przecież musiał
skrępować ręce swojej ukochanej,
tak, dla niepoznaki, żeby świat nie mógł
nazwać jej dziwką.

A może chcecie usłyszeć o kolczykach całujących jej uszy,
zdumionych miękkością ciała, szeleszczących na wietrze
jak starożytne dzwoneczki?

Pragnąłem wziąć ją za rękę, zsunąć naszyjnik,
delikatnie dotykając ramion, splątać nasze włosy,
zastąpić słońce liżące rozgrzaną skórę szyi.
Przemknąć wśród jej niedomkniętych powiek
na drugą stronę naszych oddechów, upić się niedosytem
i spełnieniem.

Lecz tylko odwróciłem wzrok, schodząc ze wzgórza,
uciekając od samego siebie w bezpieczne,
sprawdzone marzenia.
Wybaczcie bogowie, stchórzyłem,
bo nie ma już Troi mogącej nas przygarnąć,
nie ma króla Priama.
Co gorsza,
objuczone kamieniami, dyszące zazdrością
greckie wojska zemsty
od wieków czają się w cynicznym uśmiechu
każdego z was.



Efez

W całym kraju powietrze drga echem minionych erupcji.
Pył unoszący się w słońcu zakrywa nagie ciała
zwalniając oddech,
a potem rytmicznie przyspiesza pomiędzy udami.

Falujące powietrze zaczyna rozmywać kształty ruin,
gdzieś słychać miauczenie kota, nawoływania przewodników,
podniesione z irytacji wielojęzyczne głosy .
Tysiące sandałów powtarza tu krok po kroku.

Słyszysz to, nie słysząc jednocześnie.
Otwierasz usta i czekasz aż wchłonie cię żar,
trzymając delikatnie za ramiona.
Przez chwilę czuć słony zapach spalonej w słońcu trawy,
ciepły powiew głodnej od pragnień ziemi.

Nieostrożnym ruchem strącasz
niedawno odkopany kawałek dzbana.
Delikatny stuk zabrzmiał jak dalekie,
antyczne dzwony .
Horyzont rozkołysał się rydwanem w galopie.
Zatrzęsło, zadrżało.

Lecz już po chwili nic nie ma. Odjechał.
Przyciskasz gliniane skorupy do twarzy, kalecząc dłonie
i szeptem dziękujesz za to,
że trzęsienia ziemi wciąż jeszcze są możliwe.


Jan Siwmir, 2009