LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Recenzja: ODESSA TRANSFER. Reportaże znad Morza Czarnego.

Autor: Tomasz Sobieraj PORTAL KSIĘGARSKI



Antologie, szczególnie te pojawiające się ostatnio na naszym rynku wydawniczym, to byty specyficzne. Wynika to już z samego na nie przepisu: należy zaprosić do udziału w przedsięwzięciu kilku pisarzy znanych, kilku znanych mniej albo nawet całkiem tajemniczych i zaproponować im napisanie tekstu na zadany temat, zwykle jakiś okolicznościowy albo aktualnie modny. Skutek zwykle jest taki, że ci „ważniejsi” – jeśli w ogóle łaskawie się zgodzą – piszą byle co i byle jak, bo przecież są wielcy i każde ich słowo jest jak uniesiona nad głową Mojżesza kamienna tablica. Natomiast pretendenci do sławy dają z siebie wszystko – i czasem ze skutkiem doskonałym. Następnie biorą się za taki produkt zaprzyjaźnieni z wydawcą krytycy, którzy, z właściwą swojej profesji krótkowzrocznością, dostrzegają tylko tych uznanych współautorów, milcząc na temat pozostałych, stanowiących jedynie tło i wypełniacz. Taka ignorancja i niechęć do wszystkiego, co nieznane, niepokojąca u ludzi, którzy podobno pracują umysłowo, prowadzi do skostnienia literatury i jej prowincjonalizacji. Ale to już temat na inną historię.

Istnieją jednak antologie, gdzie zarówno ci wielcy, jak i ci szerzej nieznani autorzy, przedstawiają bez wyjątku najwyższą literacką klasę. Należy do nich Odessa Transfer – zbiór reportaży, esejów i opowieści, których duchem przewodnim jest Morze Czarne i krainy do niego przylegające: miejsca dla Europejczyka z Zachodu, a nawet i dla nas odległe, tajemnicze i baśniowe, owiane legendą i spowite – niekiedy krwawą – przędzą historii i losu, snutą przez Homerowe Klothes bareiai, miejsca pamiętające Owidiusza i Rustawelego, Mickiewicza i Puszkina, a kto wie, może nawet Argonautów i pierwszego prawdziwego podróżnika – Jazona. Współcześni Argonauci, wybrani przez berlińskie wydawnictwo Suhrkamp do literackiej podróży przez Pontos Euksenios – Morze Gościnne, jak je nazywali Grecy w czasach starożytnej kolonizacji jego wybrzeży, to pisarze należący do różnych pokoleń, narodów, kultur, różniący się wykształceniem, bagażem życiowych doświadczeń i wiedzą. Łączy ich region Pontu, czy szerzej – Czarnomorza, dla jednych przyjazny i piękny, dla innych mniej gościnny, często budzący grozę i koszmary przeszłości. Wszyscy jednak ulegli jego magii, niektórzy zaś, co wyłania się z kart tej książki, zapałali do niego miłością, tą jedyną, silną i prawdziwą, jaka zdarza się w życiu tylko raz. I nawet jeśli jest to miłość tragiczna, niczym miłość Medei rzuconej w objęcia Jazona, to ślad, jaki zostawiła, nie jest jedynie blizną czy stygmatem. Jest także stymulującym artystycznie, skrytym – niekiedy głęboko w podświadomości – psychicznym tatuażem. Znakiem bolesnym, gdy powstaje, noszonym z dumą, gdy czas zagoi ranę.

Książkę otwiera przedmowa KATHARINY RAABE – niemieckiej muzykolożki (ach, ta polityczna poprawność i jej cudowne językowe degeneraty!) i historyczki filozofii, znawczyni literatury wschodnioeuropejskiej. Przedmowa ta, to w istocie esej i jednocześnie wnikliwa analiza toposu Morza Czarnego jako miejsca spotkania się Wschodu z Zachodem, Azji z Europą, przenikania się greckiego euksenios i auksenos – gościnności i niegościnności. AKA MORCHILADZE, gruziński historyk i publicysta, pisze o Batumi – nadmorskim mieście blisko granicy tureckiej, mieście pachnącym ucieczką z obozu, jakim była socjalistyczna Gruzja, mieście wielokulturowym, na granicy chrześcijaństwa i islamu; czyni to z pasją i erudycją, opowiada historie arcyciekawe i barwne, sięgając czasów starożytnych, średniowiecza, carskiej Rosji i przechodząc do radzieckiej Gruzji, odkrywa fakty i legendy szerzej nieznane, a porywajace i tajemnicze niczym niezbadane terytoria. EMINE SEUGI ÖZDAMAR, pochodząca z Turcji aktorka, reżyserka i pisarka, wstrząśnięta politycznym zabójstwem publicysty Hranta Dinka, tureckiego Ormianina, pisze w istocie na ten sam temat co on – temat bardzo niewygodny dla świata, zapomniany i ignorowany, a przecież nie mniej potworny niż holokaust – chodzi o ludobójstwo, a właściwie rzeź, jakiej dokonali Turcy na Ormianach, i o wysiedlenie Greków pontyjskich, a które to wydarzenia stały się inspiracją dla nieco późniejszych hitlerowskich poczynań. ANDRZEJ STASIUK, chyba jedyny prawdziwy polski eksportowy Pisarz (duże P użyte świadomie), podróżuje do Istambułu i rozczarowuje się, bo zamiast oczekiwanego Orientu, z jego atrybutami w postaci osiołków, kurzu, przypraw korzennych i burnusów, dostaje azjatycką wersję Okcydentu, z czystymi miasteczkami, nowoczesnymi autostradami i intensywnym rolnictwem. Stasiuk dostrzega to, co Polacy wypierają ze świadomości bądź do niej nie przyjmują – że kultura Bałkanów i Wschodu nie jest w niczym gorsza niż nasza własna, postrzegana przez mętne szkiełko pomniejszające polskiego nacjonalizmu, a wpływy tureckie i tatarskie są u nas większe, niż się to powszechnie wydaje. Mistrzowski reportaż, pisany z wrażliwością, nie pozbawiony erudycyjnych smaków. SIBYLLE LEWITSCHAROFF, pisarka o bułgarskich korzeniach, mieszkająca od urodzenia w Niemczech, zabiera nas w swoim opowiadaniu na Wyspę Szczęśliwców, leżącą gdzieś u brzegów Bułgarii wyimaginowaną utopię; liczne odwołania do Thomasa Pynchona, Michaela Carrougesa, Marcela Duchampa i Haralampiego Oroschakoffa, tworzą wraz ze zmyśloną historią filozoficzną baśń. TAKIS THEODOROPOULOS, grecki pisarz, eseista, tłumacz ze starogreckiego, robi to, co zwykle – bada wpływ literatury antycznej na współczesną kulturę. Tym razem przeciwstawia Odyseusza – zwykłego pechowca i ofiarę losu, Jazonowi – nietzscheańskiemu niemal nadczłowiekowi, kierowanemu wolą mocy zdobywcy, który podejmuje wyprawę po złote runo i kończy... no cóż, wszyscy wiedzą jak. Wyprawa Jazona to mitologiczne zdobycie Morza Czarnego, jednocześnie pretekst dla Theodoropoulosa, by na jej tle snuć interesujące rozważania na temat historii, literatury, ba, nawet psychologii społecznej – wszystko to w sposób błyskotliwy i interesujący, z wielką kulturą literacką. MIRCEA CÄRTÄRESCU, świetny rumuński pisarz, wykładowca literatury w Bukareszcie, zabiera nas w świat swojego dzieciństwa i morza mitycznego, widzianego po raz pierwszy, oraz w świat dorosłości i morza niegościnnego czasów dyktatury Geniusza Karpat. W te powroty wpisana jest postać najbardziej chyba znanego na świecie wygnańca, Owidiusza, zesłanego do Tomis, dzisiejszej Konstancy, przez cesarza Augusta. Cärtärescu, wielki erudyta, doskonale wiąże historię rzymskiego poety ze zmysłowym, soczystym, rzekłbym hemingwayowskim opisem. ATTILA BARTIS, węgierski fotografik, pisarz i felietonista, urodził się i pierwsze szesnaście lat życia spędził w Rumunii, w czasach reżimu Ceauşescu. To wystarczyło, by Morze Czarne stało się dla niego symbolem traumy, a budowa kanału łączącego je z Dunajem, zamieniła się we wstrząsającą historię o niewolnikach, w większości więźniach politycznych, którzy realizowali ambitne plany rumuńskiego przywódcy w warunkach bliskich obozom zagłady. Tytuł opowieści Bartisa, Przemiany, zapożyczony z dzieła Owidiusza, jest intrygującym tropem dla dociekliwego czytelnika. KATJA LANGE-MÜLLER, niemiecka pisarka, laureatka licznych nagród, to zdecydowanie najsłabszy element tej antologii – co nie znaczy, że zły, niemniej, na tak doskonałym tle, nieco razi jej urzędniczy język i logiczne potknięcia, jak np. wspomniane przez nią budki, w których sprzedawano napoje z eksportu (!) albo o mały włos potrącony koń, któremu w środku rumuńskiego nadmorskiego lata z chrap leciała para, do tego tak obficie, że szyby samochodu zaszły mgłą. Jednak sama historia romansu Niemki z Niemiec i Niemca z Rumunii a przede wszystkim tej historii werystyczna otoczka z początku lat dziewięćdziesiątych, ciekawe. NICOLETA ESINESCU, mołdawska, czyli właściwie rumuńska (jeśli wziąć pod uwagę język ojczysty) dramaturg (dla feministek i miłośników poprawności politycznej – dramaturżka); studiowała teatrologię i scenografię w Kiszyniowie. Można by rzec, że to rumuńska Masłowska, gdyby nie to, że wykształcenie, erudycja, wrażliwość, wyobraźnia a nade wszystko literacki warsztat Esinescu, stawiają ją lata świetlne przed naszą „genialną” pisarką. Poemat Odessa transfer to wyśmienity przykład poezji istotnej, walczącej, społecznie zaangażowanej, ukazującej ponury obraz dzisiejszej Mołdawii (Mołdowy), kraju o nieskrystalizowanej tożsamości narodowej, kraju równie pełnego paranoi i paradoksów jak Polska. Przeciwstawiony jest tej wizji świat dzieciństwa utraconego, mitu dziewczynki z radzieckiego miasta w Besarabii, marzącej o prawdziwych dżinsach. Niby banalne. Ale jak napisane! KARL-MARKUS GAUSS, austriacki pisarz i krytyk literacki, laureat licznych nagród, zabiera nas w podróż do Odessy, miasta wieloetnicznego, które, podobnie jak w Polsce Łódź, było imperialnym eksperymentem, kaprysem, przejawem woli zbudowanym właściwie od podstaw dzięki jednemu skinieniu władczej ręki, w przypadku Odessy była to ręka Katarzyny Wielkiej. Gauss zachwyca umiejętnością stworzenia klimatu opowieści, stylem, erudycją, reporterskim zmysłem obserwacji, ale przede wszystkim przedstawia niezwykle ciekawe fakty z przeszłości, które trudno byłoby znaleźć w opasłych tomach historii powszechnej. SERHIJ ŻADAN, ukraiński poeta i pisarz, absolwent germanistyki i ukrainistyki, proponuje wyprawę na wybrzeźe Półwyspu Krymskiego. Jednak jego opowieść to nie reportaż w ścisłym słowa tego znaczeniu, to przede wszystkim próba mityzacji banalnej rzeczywistości, to poetycka proza, piękna i do tego napisana z humorem, dowodząca wrażliwości, emanująca obrazami plastycznymi, raz sennymi, to znów realistycznymi, przywodzącymi niekiedy na myśl prozę Schulza. KATJA PETROWSKAJA, mieszkająca od 1999 roku w Berlinie publicystka, z wykształcenia slawistka i literaturoznawca, opowiada o dziecięcym, elitarnym obozie Orlonok koło Soczi. Wychowuje się tam młode rosyjskie lwy, przyszłą kadrę naukową, polityczną i kulturalną Rosji. Obraz znany i w Polsce, a także, jak sądzę, w innych krajach ze szkoleń w dużych firmach, gdzie nacisk kładzie się na budowanie zespołu i przezwyciężanie trudności. Różnica jednak jest zasadnicza, o czym Pietrowskaja zapomniała wspomnieć – dzieci w Orlonoku traktują pobyt na obozie jako wyróżnienie, bawią się i są tam z własnej woli, podczas gdy dorośli niewolnicy w korporacjach muszą – jeśli nie chcą stracić pracy – poddawać się indoktrynacji i upokorzeniom w imię przezwyciężania trudności, by łatwiej mogli osiągnąć cel, jakim jest zysk. Widać, że autorka nigdy też nie słyszała o elitarnych prywatnych szkołach na Zachodzie i podobnych w idei do Orlonoka tamtejszych obozach dla przyszłych elit, traktując obóz czarnomorski jako przypadek na świecie endemiczny. Niemniej, tekst napisany sprawnie, z ciekawymi migawkami z Soczi – rosyjskiego miasta palm, jachtów, pałaców i zimowej olimpiady w 2014 roku, położonego u stóp dumnego Kaukazu. Antologię kończy NEAL ASCHERSON, brytyjski historyk i dziennikarz. Pisze on o konfliktach wywołanych przez Gruzję z Abchazją i Osetią Pd. jako przejawach gruzińskiego „skrajnego nacjonalizmu” i imperialnych zapędów prezydenta Saakaszwilego, kolegi naszego prezydenta. W mądry i wyważony sposób Acherson przedstawia źródła konfliktów, wytyka błędy Unii Europejskiej, USA i Gruzji wobec tych krajów, ujawnia obraz, którego polski czytelnik nigdy by nie poznał ani nie zrozumiał, zdawszy się na krajowe, służalcze i niedouczone media. Temat konfliktów na Kaukazie jest w eseju brytyskiego znawcy regionu Czarnomorza naświetlony z wielu stron, chłodno i obiektywnie, jak na obywatela Albionu i uczciwego historyka przystało.

Specjalne wyrazy uznania należą się tłumaczom tej antologii: Agnieszce Nowakowskiej, Elżbiecie Kalinowskiej, Michałowi Petrykowi, Annie Góreckiej, Przemysławowi Kordosowi, Szymonowi Wcisło, Sławie Lisieckiej, Joannie Kornaś-Warwas i Dorocie Stroińskiej, którzy swoją pracą udowodnili, że przekład też jest sztuką, wymagającą zarówno znajomości rzemiosła, jak literackiego talentu, oraz, co wcale nie jest najmniej ważne, dyscypliny, która utrzyma w ryzach wyrywającą się chęć kreacji.

Wydawnictwo Czarne zrobiło tą książką wymagającemu czytelnikowi prezent wielokrotny: dostarczyło lektury na najwyższym poziomie; pokazało, jak bardzo twórczość polskich uznanych i nagradzanych pisarzy (i pisarek) tkwi w prowincjonalnym getcie i odbiega od europejskich standardów, opartych na intelektualizmie, wiedzy, warsztatowej sprawności, estetyzmie, wrażliwości, refleksji i umiejętności nawiązania dialogu z poprzednikami; umożliwiło zdobycie wcale niemałej wiedzy na temat ciekawego i mało znanego regionu Czarnomorza; zachęciło do bliższego zapoznania się z twórczością wszystkich autorów tej antologii. No i ta dyskretna, elegancka okładka autorstwa Agnieszki Pasierskiej z fotografią Elliotta Erwitta! Jak dla mnie ocena celująca.



Odessa transfer. Reportaże znad Morza Czarnego, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009, pod redakcją Kathariny Raabe i Moniki Sznajderman.

Recenzja: Stefania Grodzieńska KŁANIA SIĘ PRL

Autor: Wioletta Sobieraj PORTAL KSIĘGARSKI


Kłania się PRL to zbiór felietonów, humoresek i skeczy Stefanii Grodzieńskiej z lat 40., 50. i 60., który ukazał się nakładem Instytutu Wydawniczego Latarnik. Stefanii Grodzieńskiej, nazywanej powszechnie Pierwszą Damą Polskiego Humoru, z pewnością nie trzeba ani przedstawiać, ani tym bardziej zachęcać do czytania jej książek. Pisze od kilkudziesięciu lat, ma swoich wiernych czytelników i mam nadzieję, że bez trudu zdobywa lub zdobędzie nowych. Dlatego z mieszanymi uczuciami odebrałam tytuł tego zbioru, który jakkolwiek chwytliwy (zważywszy na widoczne zapotrzebowanie starszych czytelników na sentymentalne podróże w przeszłość, do lat młodości, a ta wiąże się – było nie było – z PRL-em), niepotrzebnie szufladkuje twórczość Stefanii Grodzieńskiej. W przedmowie Marcina Szczygielskiego czytamy: (…) felietony Stefanii Grodzieńskiej to nie tylko dowód błyskotliwego poczucia humoru. Dziś nabierają już wartości historycznej. Z pierwszym stwierdzeniem się zgadzam, ale z drugim niekoniecznie. Rzeczywiście, tam, gdzie autorka bezpośrednio odnosi się do realiów ówczesnego życia codziennego (kolejki w sklepach, zmagania z urzędnikami, pracownikami poczty, perypetie w punktach usługowych, wczasy z FWP), obecnie unosi się duch historii, który starszym czytelnikom, zgodnie z tytułową obietnicą, zapewni oczekiwaną strawę. Jednak, moim zdaniem, są to słabsze teksty, w których autorka być może z braku pomysłów (w końcu systematyczne dostarczanie satyrycznych felietonów do kolejnych numerów Szpilek mogło być kłopotliwe) od czasu do czasu sięgała po tzw. tematy dyżurne, czyli poruszała kwestie wszystkim dobrze znane w sposób, do którego każdy zdążył się przyzwyczaić (zgromadzone w rozdziałach: Handlowe, Innowacyjne, Urlopowe). Na szczęście, według mnie, nie one stanowią o sile i urodzie tego zbioru. Większość z nich wolna jest od historycznego kontekstu.

Poruszane w kolejnych rozdziałach tematy, najczęściej obyczajowe, są nadal aktualne – ludzie w naszym kraju aż tak się nie zmienili: uwielbiają narzekać, mają kłopoty w pracy, towarzyszą im rozterki w kontaktach z przełożonymi, z komunikacją małżeńską też bywa nie najlepiej; przyjmują różne pozy, np. na uprzejmą, na niezaradną, na poddającego się chętnie samokrytyce; robią sobie świństwa, są obłudni, interesowni, bezmyślni, agresywni albo uprzedzająco grzeczni. A Grodzieńska to doskonały obserwator mniejszych i większych ludzkich ułomności, które wyraźnie widzi i z przymrużeniem oka, w doskonałym stylu wykpiwa. I tu ponownie budzi się mój przekorny sprzeciw wobec słów Marcina Szczygielskiego: Prawdziwy „smak” tamtych czasów uważny czytelnik odnajdzie jednak nie tyle w opisach, ile w samym języku, jakim posługuje się Stefania Grodzieńska – języku niedzisiejszym, bo dokładnym, celnym, czystym i eleganckim. Języku przedwojennej inteligentki, która, wtłoczona w świat rządzony przez proletariat, z tego języka uczyniła swoją broń. Owszem Stefania Grodzieńska pisze językiem dokładnym, celnym, czystym i eleganckim, bo tak po wojnie mówiła i pisała polska inteligencja, że przypomnę takich autorów, jak: Jeremi Przybora, Konstanty Gałczyński, Julian Tuwim, Antoni Słonimski. I dopóki ta polska inteligencja nie została zastąpiona ćwierćinteligencją, która zachwyciła się językiem proletariatu, a właściwie nie tyle proletariatu, co rynsztokowym językiem miejskiej żulerii, nadając mu wysoką rangę w polskiej literaturze, nie było problemu – wszystko znajdowało się na swoim miejscu. To w obecnych czasach po język Grodzieńskiej trzeba sięgać jak po broń do walki z zachwaszczoną polszczyzną, bo z pewnością działa oczyszczająco i ożywczo. I mam nadzieję, że to jej język przetrwa, ponieważ nie jest chwilowym kaprysem zdziecinniałych krytyków i modnych literatów, tylko wbrew pozorom żywym językiem niewymarłej do końca inteligencji i odpowiada społecznemu zapotrzebowaniu na czytelny, precyzyjny, poprawny przekaz, o czym zaświadcza ogromna popularność książek tej autorki. Więc nie godzę się na nazywanie go niedzisiejszym, zwłaszcza, że go rozumiemy, i nadal nas bawi! Nie godząc się – co tu ukrywać – mam jednocześnie nadzieję, że nie jest to jedynie moje pobożne życzenie.

Prawdą jest, że Stefania Grodzieńska dostrzegała pierwsze jaskółki psujące nasz język i reagowała na nie w swoich felietonach. Tylko, że za jej czasów to były pojedyncze jaskółki, których cała chmara nikogo dziś już nie dziwi, niemniej warto o tym poczytać i uświadomić sobie, na co bezwolnie się godzimy. Oto pierwszy z brzegu przykład: Na drzwiach tabliczka: – czytamy w Kłania się PRL – „Maria Stołek, artystka dramatyczna”. (Proszę zwrócić uwagę, że modne są teraz zgrzebne nazwiska na scenie). Podejrzewam, że nieraz są to pseudonimy, że – odwrotnie, niż dawniej bywało – Hermenegilda Kociubińska bierze sobie pseudonim „Maria Stołek”. Przy tym dzięki pięknemu zwyczajowi odrąbywania damskich końcówek recenzje brzmią: „wyróżnili się Majdan, Orzech, Stołek i Król”. Płeć artystów rozeznać można jedynie wtedy, kiedy w grę wchodzi inny przypadek, jak np.: „wyróżnić trzeba Majdan, Orzecha, Stołek i Króla”. Czy dzisiaj dostrzegamy śmieszność takich form? Myślę, że nie, a nawet gdyby, to mogłoby to zostać źle przyjęte. Na szczęście pani Grodzieńska nie musi się już liczyć z czyjąś opinią

Czytając teksty zamieszczone w tym zbiorze, do lektury których gorąco namawiam (rozdziały: Kulturalne, Zdrowotne, Małżeńskie, Prywatne, z drugiej części – wyśmienite), spotkamy się z przedstawicielami różnymi grup zawodowych i społecznych, z dorosłymi i z dziećmi, ale wszystkie sytuacje zostały przedstawione z punktu widzenia przedwojennego inteligenta, nie: dresiarza, żula, gangstera, różowej Barbie czy prymitywnej seksbomby, królujących w polskich proletariackich mediach, tylko kogoś obdarzonego kindersztubą, dobrym smakiem, ostrością widzenia, celnością spostrzeżeń, dystansem wobec opisywanej rzeczywistości, wdziękiem i poczuciem humoru, miejscami dotkliwym. Postaci, jak to w tekstach humorystycznych bywa – bo więcej tu beztroskiego humoru, chociaż nie brakuje i prześmiewczej satyry – Grodzieńska powołuje do życia kilkoma precyzyjnymi określeniami. Wśród barwnej galerii różnych typów spotykamy: panów o twarzy a’la „inteligent zawiedziony”, elegantkę w futrze ( Małpie futro ukarminowało sobie usta, zapaliło papierosa i wlepiło bezmyślnie oczy w swoje paznokcie.), wychowawców narodu, którzy nie potrafią zachować się ani w teatrze, ani w kinie, uzależnionych od telewizji (Wraca z pracy – o mężu – siada przy stole i wlepia niegdyś inteligentne oczy, a obecnie tępe gały, w okienko. Godzinami śledzę grę jego twarzy. Stały grymas niesmaku przeplata się na niej z wyrazem wstrętu.), rozlazłych blondynów, tłuste kobiety wbite w modne rozciągane kostiumy, które wyciskają cały tłuszcz na zewnątrz, chude (noszą bikini i wyglądają jak abstrakcyjne malarstwo: ani śladu kształtów), umięśnionego jak buldog, opalonego na brąz i ostrzyżonego na idiotę pana Czesia, dialektyczną idiotkę, rozwrzeszczane dzieciaki i wiele, wiele innych.

Trudno nie dostrzec krytycznego stosunku Stefanii Grodzieńskiej do swoich bohaterów i ich zachowań, ale przecież tego wymaga uprawiana przez nią satyra, której naturalnym żywiołem jest ośmieszająca negacja. Wypowiedź satyryczna wyrasta z poczucia niestosowności, szkodliwości czy absurdalności pewnych sytuacji. I to wszystko znajduje się w prezentowanym Państwu tomie Kłania się PRL. Dawniej utwory Grodzieńskiej wywoływały oburzenie u części społeczeństwa, o czym możemy przeczytać w tekście zatytułowanym Piersi, gdzie autorka przytacza fragmenty listów, które otrzymywała od niezadowolonych czytelników. Ponieważ ośmieliła się użyć słów „piersi” i „uda”, nazwano ją nawet seksualnym zboczeńcem, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się niedorzeczne. Życie satyryka w naszej pięknej ojczyźnie nigdy nie było usłane różami, zwłaszcza jeśli ów satyryk dotyka spraw społecznych i obyczajowych – wcale nie politycznych, jakby się mogło wydawać. A pani Grodzieńska przez kilkadziesiąt lat jednych bawiła, a innych denerwowała, nie walcząc przecież z żadnym systemem komunistycznym, tylko z polską zaściankową mentalnością, co jest znacznie trudniejsze, bo bezpośrednio uderza się w czytelników. Jednak upływ czasu pozwala z dystansem spojrzeć na jej twórczość, dając jednocześnie złudną gwarancję, że nas to nie dotyczy.

Każdy powód wydaje się dobry, aby po tę książkę sięgnąć – czy to z chęci odbycia sentymentalnej podróży do czasów młodości, czy też z chęci powtórnego zmierzenia się z twórczością Stefanii Grodzieńskiej, czy też, żeby przekonać się, na ile jej teksty są aktualne, a język nadal żywy. W końcu nieczęsto mamy do czynienia z utworami satyrycznymi wysokiej próby, a Stefania Grodzieńska terminowała u najlepszych przedwojennych i powojennych polskich satyryków. I z pewnością warto przyjrzeć się jej warsztatowi, bo niejednego można się od niej nauczyć. A dodatkowym atutem tej książki, o czym muszę wspomnień na sam koniec, są rysunki Mariusza Szczygielskiego. Oszczędne w formie, świetnie wprowadzają w klimat kolejnych tekstów, stanowiąc ich niebanalne dopełnienie.



Stefania Grodzieńska, Kłania się PRL, Instytut Wydawniczy Latarnik, Michałów – Grabina 2008