LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA SPOŁECZEŃSTWO
______________________________________________________________________


Recenzja: Jarek Łukaszewicz TRÓJMASZTOWIEC

Autor: Marek Trojanowski LITERATOR.PL, HISTORIAMOICHNIEDOLI.PL.



Dziesięć euro i osiemdziesiąt centów wystarczy by zaspokoić swoją estetyczną próżność. Za tę sumę można nabyć jedno ze zdjęć Jana Saudka (strona autorska: www.saudek.com) w rozmiarze 60 x 85 cm, oprawić w antyramę i powiesić na ścianie w salonie. Kiedy zaintrygowani i zachwyceni niezwykłą fotografią goście będą pytali o autora, należy zachować konieczne w takich przypadkach opanowanie graniczące z obojętnością - na zachwyt, i odpowiedzieć krótko:

– To? Aaa, to. To Saudek.

Oczywiście goście nie będą mogli oderwać wzroku od autorskiej reprodukcji. Będą nasycać się niezwykle zaaranżowaną estetyką. Po chwili milczenia któryś z gości zada pytanie:

– A kto to jest ten Saudek?

Teraz można dać upust swoim najbardziej krwiożerczym instynktom. Spoglądając z pogardą i politowaniem na ciekawskiego ignoranta, z artystyczno-pedalską manierą należy machnąć rączką i powiedzieć:

– Phi! Nie wiesz? No wiesz. Jak możesz nie wiedzieć? Phi!

Można też powiedzieć głośno:

– Nie wiesz kto to jest Saudek? Naprawdę?

A następnie zwracając się do pozostałych gości zakpić:

– On nie wie kto to jest Saudek? Niebywałe.

Kontemplując towarzysko-salonowy szmer, w którym przewijać się będą słowa: „niebywałe” „nie wie” „jak może? niebywałe”, „doprawdy niebywałe” można spokojnie rozsiąść się w swoim ulubionym, skórzanym chesterfieldzie i wpatrywać się w osobliwy proces wykluczania jednostki. Przyglądać się jak stado białych owiec dystansuje się od czarnej owcy, która jeszcze kilkanaście sekund wcześniej miała taki sam kolor runa co reszta.

Dziesięć euro i osiemdziesiąt centów można zagospodarować inaczej. Można wymienić w kantorze euro na złotówki i za dokładnie 43 złote i pięćdziesiąt groszy kupić sobie tomik Jarka Łukaszewicza pt. „Trójmasztowiec”. W cenę Jarek Łukaszewicz wliczył koszt opakowania (koperta z folią bąbelkową), przesyłki (pocztą poleconą) oraz własnego niezwykle cennego czasu, który poświęci na udzielenie wszelkich informacji drogą telefoniczną na temat stanu realizacji zamówienia. Jeżeli uświadomimy sobie, że długość przeciętnej rozmowy telefonicznej to minuta i jedenaście sekund oraz że w tym czasie zamiast informować Łukaszewicz mógłby napisać przynajmniej jeden wiersz, to dla dobra duchowej substancji narodu będzie lepiej jeżeli zniecierpliwieni opieszałością poczty polskiej nie wybierzemy numeru +48 602 535917 i nie będziemy nękać poety, który w tym czasie na pewno tworzy kolejne dzieła.

Karol Maliszewski tak napisał o „Trójmasztowcu” Łukaszewicza:

Oto tajemnica poezji po przełomie: pękła ta wysoka skała, ten jakiś Ajudah, i poeta spadł wprost na wielopasmową ulicę języka; teraz błąka się tu i tam, wybierając to i owo, by nałożyć na siebie, by spokrewnić to, co do tej pory nie spokrewniano. To coś więcej niż słowna gra, czyli grzebanie w pudle z napisem „puzzle informacyjnego chaosu”. To kategoryczne oddzielenie się od zbyt łatwo wypowiadanego świata. Oto tajemnica miary. Umiarkowanie w widzeniu i snuciu. Arnolfini, Łukaszewicz i to trzecie.

Nie mając dostępu do tych pokładów świadomości, które są zarezerwowane tylko dla Karola Maliszewskiego nie zamierzam wnikać w istotę kategorii: „poezji po przełomie”, „jakiegoś Ajudaha”, „pękniętej wysokiej skały”, „spadającego poety”, „języka jako trasy WZ” itp. Nie przeczę, że mądrości Maliszewskiego niczym kozaczki z futerkiem od Versace pięknie prezentują się na ostatniej stronie okładki, ale jak wyjaśnić sens odbitej pieczątki o treści „egzemplarz prawoskrętny” na jej pierwszej stronie?

Kserokopia.art.pl ma na swoim wydawniczym koncie takie produkcje jak m.in. „th” Edwarda Pasewicza czy „China Shipping” Justyny Bargielskiej. Zarówno w „th” jak i w „China Shipping” połączenie tekstu i grafiki było optymalne. Do tekstów Pasewicza zapis nutowy pasuje tak, jak nutacja diastematyczna do piętnastowiecznego „Graduału Łęczyckiego”. Zaś w kontekście „China Shipping” użycie czcionki z elementarzy dla dzieci także ma znaczenie. Innymi słowy wydawnictwo kserokopia.art.pl specjalizuje się w eksperymentach wydawniczych, w których próbuje się połączyć wrażliwy tekst – jakim jest poezja - z obrazem.

Ale jak to z eksperymentami bywa – jedne są udane inne mniej a jeszcze inne to kompletne fiaska. I do tej ostatniej kategorii zaliczyć można właśnie „Trójmasztowiec” Jarka Łukaszewicza.

Trójmasztowiec wydany został w nakładzie 500 egzemplarzy. Do każdego z nich dołączona została ulotka z informacją wydrukowaną złotą farbą na białym papierze o treści: „NAGRODA GŁÓWNA w II ogólnopolskim konkursie na autorską książkę literacką Świdnica 2009”. Oprócz Maliszewskiego są także wycinki z recenzji – Agnieszki Wolny-Hamkało, która informuje target rodzaju żeńskiego, że:

Było sobie życie. Widziało się w nim rzeczy niesłychane. Kochało się – z miłości, innym razem ze strachu, albo tylko tak sobie. Dla zabicia dnia. Brało się, co dają: sporo wściekłego piękna, niespodzianek w języku, zwykłego szarego chleba. Czasem mięso ostatnich żyjących przedstawicieli gatunku. Grzeszyło się i modliło.

Jest też notka Antoniego Matuszkiewicza o tym, że:

„Trójmasztowcem” wypływamy na głębię subiektywnej i kulturowej pamięci” oraz o „mroku przykrytym błyskotliwością odbić” i „oczywistości spływających w nieoczywistość horyzontu” i o „poszarpanej elipsami narracji”.

Na temat grafiki wykorzystanej dla celów tej publikacji, to są to zdjęcia z wycieczki do Izraela. Raz kotek. Raz dziewczynka z długimi nogami. Innym razem stolik w restauracji. Powtarzający się motyw to napisy w języku hebrajskim. Ale trafi się także jakaś dziewczyna z karabinem. Oprócz tego są wystawy sklepów z butami, z ciuszkami dla ciężarnych, fotki straganów, papci – czyli wszystkiego, co może wzbudzić we współczesnym czytelniku niepokój albo smutek egzystencjalny. Reasumując: są to najzwyklejsze zdjęcia, które jest w stanie zrobić każdy, kto ma aparat fotograficzny i potrafi go obsługiwać w trybie „automat”. Gdyby spróbować je porównać, to fotki strzelane przez Michała Kobylińskiego (Gila Gillinga) na spędach poetów, kiedy to odbywa się masowe skarmienie sałatką majonezową są gorsze od tych, które znalazły się w „Trójmasztowcu”. Gorsze, ale tylko odrobinę.

W sprawie wierszy. Jeżeli ktoś uwierzy Maliszewskiemu w to, że są to teksty „po przełomie”, że spotka tu „jakiegos Ajudaha” itp., to się zawiedzie. „Trójmasztowiec” to zbiór tekstów banalnych. Na przykład:

nieźle się urządziłeś - mówi
i wylicza nazwiska przedwojennych
fabrykantów – wskazuje lodówkę piecyk
i telefunken, więc gdy wyciąga
odkurzacz (posprzątam ci na wszelki
wypadek) mówi „hoover”, jak gdyby wiedziała
że on jest winien tej zawiei

[bifurkacja]

I teraz zgaduj zgadula. O czym jest ten wierszyk? Dodać należy, że na sąsiedniej stronie jest fotka z zachmurzonym niebem i pustą plażą, na której porozkładano leżaki i rozstawiono stoliki.

Kto zgadnie proszony jest o wysłanie e-majla z odpowiedzią na adres:

Nagrodą będzie nieskrywana radość poety, że ktoś zrozumiał bądź próbował zrozumieć jego przekaz.

Inny przykład kunsztu poetyckiego autora „Trójmasztowca”:

heloł wagino, dzień dobry szyjko
zmieniwszy kosmiczną wyporność
znosisz dary małżonko – powiedział
Arnolfini – „a gdzie zanosisz dary?”

do Pana dary zanoszę
że śmiercią mnie obdarzył
że mogę liznąwszy
palca wiatr stwierdzić
lub wywołać
i liście zzieleniawszy
też wydają się wilgotne
trochę

Arnolfini w fotelu pęcznieje
z radości i milknie kluczowa
nieufność pomiędzy Bogiem
i córką oraz jej synem jej bratem

[małżeństwo Arnolfinich]

Jak wyżej, także i ten tekst opatrzony został obrazkiem. Zamiast plaży jest niewyraźne – bo robione nocą – zdjęcie oświetlonej skąpo wystawy sklepu z sukniami ślubnymi. Łatwo się domyślić co będzie przedstawione na pierwszym, drugim, trzecim, czwartym a nawet piętnastym (gdyby takowy istniał) planie zdjęcia. Analogicznej łatwości w odgadywaniu brak, gdy chodzi o tekst i jego znaczenie. Ale zanim czytelnik porzuci nadzieję warto spojrzeć na ostatnią stronę okładki. Przeczytać jeszcze raz notkę Maliszewskiego i Matuszkiewicza o tym, że „od dawna tkwimy na mieliźnie” i że „jedyna głębia, to głębia pęknięcia wysychającego dna” a już nie czujemy się odosobnieni w otępieniu poznawczym. Prawda, że płytko?

Obok fotki wystawy piekarni znajduje się tekst pt. „galapagos”. Podobnie jak zdjęcia ten tekst także nie zaskakuje. Czytamy:

pod tamtym mostem Alma maher błagała
męża, żeby nie robił wiochy, potem kiwnęła
głową (na gropiusa i poszli), i tam taki ładny
piasek na brzegu szkli się w wieczornej latarni
że i punki sobie wydeptują miejsca na orgazmy
jak żółwie błyszczą skórzane kurtki nad szprewą
chrzęszczą nity, trzaskają martensom sznurówki
sypie się do butów

[galapagos]

Na pewno Łukaszewicz znajdzie kilkadziesiąt fanek (przynajmniej pięć w samej Świdnicy), które po przeczytaniu tekstu o „wydeptywaniu miejsc na orgazm” rozpłyną się w sosie własnym. Nie wątpię także, że „trzaskające sznurówki”, „błyszczące kurtki” oraz „chrzęszczące nity” utorują drogę do niejednego serca profesjonalnego krytyka literackiego. Mnie jednak zastanawia konsekwentne użycie wyrazów z języka obcego w zapisie fonetycznym. Zamiast Sprewa jest szprewa, zamiast Hello jest „heloł” a Michael Douglas to „majkel daglas” [frotka]. Czytając te fonetyzmy zastanawiam się, na którym to pasie tej wielopasmówki lingwistycznej, o której pisze Maliszewski, się znalazłem? Czy może jest to namacalny dowód domniemanego przełomu?

Na zakończenie.

„Trójmasztowiec” Łukaszewicza jest kolejną pozycją wydawniczą, która zalegać będzie na półkach magazynowych hurtowni. Winą za taki stan rzeczy obarczony zostanie – jak w każdym takim przypadku – system dystrybucji i marketingu. Nie można odmówić Maliszewskiemu, Wolny-Hamkało ani Matuszkiewiczowi dobrej woli. Zrobili wszystko, by „Trójmasztowiec” dobrze się sprzedał. Notki o „przełomach”, „pękających skałach”, „dnach” itp., dawno się zdewaluowały. Teraz niemal każdy tomik posiada na okładce standardową laurkę od Wolny-Hamkało, Maliszewskiego itp. Wszystkie tomiki wydawane w tym kraju przecież są dobre. Wszystkie są przełomowe, nadzwyczajne, odkrywcze, epokowe, wyjątkowe itp. W tym kontekście tomik Łukaszewicza także się nie wyróżnia, na co zwrócili uwagę zacni i szanowani krytycy.



jarek łukaszewicz (Jarosław Łukaszewicz?), trójmasztowiec, Miejska Biblioteka Publiczna w Świdnicy, 2009.

Dyskurs: Wioletta Sobieraj LATAWCE, czyli sanacja powieści satyrycznej i wynikające stąd nieporozumienia.

Autor: Witold Egerth


Szanse książek debiutantów na naszym rynku wydawniczym są najczęściej nikłe. Przebić się przez tysiące tytułów wydawanych rocznie wręcz nie sposób, chyba że wydawnictwo stanie murem za swoim autorem i wykona ogromną marketingową pracę, przy dużym zaangażowaniu sił i środków, albo znajdzie się wpływowy i opiniotwórczy ojciec namaściciel, który poprowadzi debiutanta za rękę wprost po prestiżowe nagrody. Jestem przekonany, że gdyby książkę kogoś zupełnie nieznanego reklamowano w mediach tak często, jak to się dzieje w przypadku najbardziej znanych polskich pisarzy, sprzedano by ją również w tysiącach egzemplarzy, a gdyby jeszcze zakupu dokonały biblioteki, można by mówić o sukcesie wydawniczym. Tak rodzą się z pewnością gwiazdy i gwiazdki na naszym literackim firmamencie.

Drugim ważnym elementem w promowaniu książki, jak już ukaże się na rynku, są krytycy. I tak jak zdolny, utalentowany pisarz nie musi posiadać wykształcenia filologicznego ani żadnego innego, tak krytyk powinien dosyć dobrze poruszać się zarówno w teorii, jak i historii literatury oraz śledzić na bieżąco to, co dzieje się w literaturze w kraju i na świecie. Tymczasem, jak to możliwe jest chyba tylko u nas, wszyscy znają się na wszystkim, więc jeśli ktoś w młodości oglądał komiksy, z zapartym tchem śledził przygody Harry'ego Pottera, a jeszcze rzutem na taśmę zdał giertychowską maturę, na pewno nadaje się na krytyka. A że nie są to słowa bez pokrycia, spróbuję udowodnić na przykładzie Latawców Wioletty Sobieraj i wybranych internetowych recenzji.

Wydawca umieścił na skrzydełku informację, że Wioletta Sobieraj okiem satyryka przygląda się współczesnej polskiej rzeczywistości, tropiąc absurdy w jej oficjalnym wizerunku, tworzonym między innymi przez media. Z właściwym sobie poczuciem humoru, podszytym ironią, obnaża pozorność tzw. autorytetów, funkcjonujących w życiu publicznym. Uznałem więc, że mam do czynienia z powieścią satyryczną, co lektura tej książki w pełni potwierdziła. Autorka przedstawia rzeczywistość w „krzywym zwierciadle”, nikogo nie oszczędzając, niczym Mikołaj Gogol w swoim Rewizorze. Ostrze satyry kieruje w stronę przedstawicieli różnych grup zawodowych: lekarzy, policjantów, nauczycieli, dziennikarzy, polityków, duchowieństwo, a więc uderza w tych, z którymi każdy w swoim życiu ma okazję się zetknąć. Wioletta Sobieraj daje się poznać jako mistrzyni ironii, co wśród polskich pisarek należy do rzadkości i przyznam szczerze, że właśnie to najbardziej urzekło mnie w jej książce. A co na to krytycy?

Otóż Marek Szymaniak, lat 21, krytyk portalu internetowego Wiadomości24.pl pisze: Niby powinniśmy się śmiać i chichotać, tymczasem bliżej nam do smutnego rozczarowania niż do uśmiechów. Postacie wykreowane przez pisarkę są płytkie. Brak im różnorodności i wielowymiarowości. W stan rozdrażnienia autorka wprowadza czytelnika co chwila niebywale przerysowując postacie i generalizując środowiska. Ale przecież tak je widzi główna bohaterka! To jej oczami poznajemy pozostałe postacie – w powieści występuje subiektywna narracja pierwszosobowa, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami. Poza tym w Latawcach, tak jak w przywołanym wcześniej przeze mnie Rewizorze, chodzi o SATYRĘ. A wystarczyłoby, gdyby pan Marek wcześniej zajrzał do słownika terminów literackich i zapoznał się ze znaczeniem tego terminu. Dowiedziałby się, że wypowiedź satyryczna wyraża krytyczny stosunek autora do określonych zjawisk życia, nie proponuje żadnych rozwiązań pozytywnych, jej naturalnym żywiołem jest ośmieszająca negacja, a w związku z jednostronnością satyry, zwykło się mówić, że przedstawia ona rzeczywistość w „krzywym zwierciadle”, zdeformowaną przez komiczne wyolbrzymienie lub pomniejszenie. W związku z tym zarzuty pana Szymaniaka są niedorzeczne. Oczywiście, utwory satyryczne nie muszą należeć do jego ulubionych, nie każdy musi je czytać, ale oczekiwać po nich, że zaoferują radosną zabawę?! Satyra nie jest po to, żeby się bezmyślnie chichotać jak na występach kabaretowych, tylko czasami gorzko się uśmiechnąć, dostrzegając labirynty absurdu. W przypadku kogoś, kto zajmuje się krytyką literacką, to niewybaczalny błąd. Do tego postacie ukazywane w satyrze, czy panu Szymaniakowi się to podoba, czy nie, SĄ jednowymiarowe, przerysowane, zupełnie jak w dobrej karykaturze.

Pisarzom utworów satyrycznych, którzy stają się obiektami niewybrednych ataków, warto przypomnieć Monachomachię i Antymonachomachię arcybiskupa gnieźnieńskiego Ignacego Krasickiego, znanego również z licznych satyr i bajek, znanego oczywiście tylko tym, którzy nie spali na lekcjach polskiego. Monachomacha, czyli Wojna mnichów pierwotnie ukazła się bezimiennie, dopiero po ponad 20 latach, a rok po śmierci autora wyszła pod jego nazwiskiem. Właściwie wszyscy pisarze o satyrycznym zacięciu nie mieli w naszym kraju łatwego życia. Ile lat musiał czekać Bolesław Prus, zanim uznano jego Lalkę – oj, niemało w niej ironii i satyry – za powieść wartościową i godną uwagi?! Władysław Reymont po napisaniu Ziemi obiecanej również dostawał cięgi od krytyków, bo za ostro pisał i ośmieszał przedstawicieli różnych środowisk – szczęśliwie w tym czasie przebywał w Paryżu.

Kolejny krytyk literacki, Magdalena Galiczek, studentka technologii chemicznej pisze w portalu internetowym Granice.pl, że: Książka Wioletty Sobieraj nie podnosi czytelnika na duchu, nie daje też recepty na naprawę. Prawda! Zgodnie z definicją satyry, że ta nie proponuje żadnych rozwiązań pozytywnych. Pani Galiczek zastanawia się, czy konieczne było zastosowanie przez autorkę tak drastycznych środków wyrazu, aby ukazać – jej zdaniem – prawdziwy obraz świata? Szkoda, że recenzentka nie precyzuje, o jakie drastyczne środki wyrazu chodzi, a poza tym ambicją Wioletty Sobieraj nie było chyba przedstawienie obrazu świata, tylko wycinka polskiej rzeczywistości. A jak ona wygląda? Jeśli ktoś w tym kraju przeżył na własny rachunek kilkadziesiąt lat, to chyba nie ma złudzeń. Oddajmy jednak głos Wioletcie Sobieraj i jej domniemanym drastycznym środkom wyrazu: Szara, liszajowata elewacja stanowiła doskonałe tło dla twórczych wypowiedzi wielu pokoleń uczniów. To najprawdziwsza kronika o dużym historycznym znaczeniu. Już wyobrażam sobie przyszłych archeologów, którzy z tych zapisków będą odtwarzać naszą rzeczywistość(…) Na szczęście nie przetrwają zapachy (…) – to o wyglądzie miejskiej szkoły; Pani od niemieckiego, najmłodszy narybek, spiorunowała mnie spojrzeniem i nic nie mówiąc, wyszła z pokoju – absolutnie wyprana z poczucia humoru, za to doskonale zorientowana w tym, co wypada lub nie. Po chwili weszła jej rówieśnica, absolwentka elitarnej szkoły, prywatnej uczelni, nie wiadomo skąd(…) – czyżby tego fragmentu młodzi znawcy literatury nie mogli darować Wioletcie Sobieraj? A może kilku krytycznych uwag pod adresem dyslektyków, które bohaterka kończy następującym wnioskiem: Już wiedziałam, skąd się biorą pomyłki, amputowanie lewej nogi zamiast prawej, wyrwanie górnej szóstki zamiast dolnej piątki… Ale to nic, bo ilu w Polsce może być lekarzy (dyslektyków – W.E.), znacznie wiecej jest kierowców na drogach i oczami wyobraźni ujrzałam tych szaleńców (jak oni zdobyli prawo jazdy?), którym plączą się strony; migacz w lewo – a skręca w prawo, żeby zahamaować – naciska pedał gazu, a zamiast przyśpieszyć – hamulec… Autorka równie niepochlebnie charakteryzuje mężczyzn: Pan Redaktor-Telewizja z piórami postawionymi na czubku – „w cipę”, wzorem ostatniej mody – może tak ujawnia się skrywany kompleks Elektry? Pan-Gazeta natomiast z właściwą sobie nonszalancją wodził podkrążonymi oczami onanisty po obecnych, jakby sprawdzał, czy jego nażelowane loki robią jedynie słuszne wrażenie. (…) Pan-Policjant to rasowy przedstawiciel tego zawodu – tęgi, pod sumiastym wąsem i z obowiązkową, jakby to był element umundurowania, acz delikatną solą pod pachami. Przy nich Pan-Psycholog, nikczemnego wzrostu, w znoszonej marynarce, wyglądał jak ubogi krewny(…) W innym miejscu natykamy się na opis wizyty bohaterki u lekarza ortopedy, z którego przytoczę tylko początek: Ręka bolała mnie jak diabli, a po ortopedzie ani śladu. Miał być od godziny, kolejka pacjentów wiła się i pęczniała z minuty na minutę. Wyglądaliśmy jak dziady proszalne pod kościołem w odpust – niektórzy z czapkami w dłoniach, jakby w oczekiwaniu na brzęczące monety. Bóg, zbawca, lekarz zajechał w końcu jakąś wypasioną furą i, potykając się o nas jak o irytujące zawalidrogi, dopadł drzwi gabinetu. Czy to drastyczne środki wyrazu? No cóż, według mnie nie, raczej życie bywa drastyczne, ale z drugiej strony każdy z czytelników ma prawo do własnej oceny. Pani Galiczek nie może zaakceptować wizji naszego kraju, jaki wyłania się z Latawców, czyli zakłamania, zawiści, dbania jedynie o własne interesy, braku sprawiedliwości, łapówkarstwa itd., o czym Sobieraj pisze z humorem, ironią, ale i sarkazmem, dlatego ta lektura wydaje się jej – młodej kobiecie, podobno nawet poetce – męcząca.

Uważam, że to dość typowa sytuacja, którą doskonale scharakteryzował Bolesław Prus w Lalce, słowami doktora Szumana, prowadzącego rozważania na temat wychowywania przez kobiety kolejnych pokoleń Polaków: Czy (dzieci – przyp. W.E.) uczą się poznawać ludzi, z którymi kiedyś żyć im przyjdzie?… Nie, uczą się im podobać za pomocą stosownych min i ukłonów. Czy uczą się realnych faktów, decydujących o naszym szczęściu i nieszczęściu?… Nie, uczą się zamykać oczy na fakty, a marzyć o ideałach. Nasza miękkość w życiu, nasza niepraktyczność, lenistwo, fagasostwo i te straszne pęta głupoty, które od wieków gniotą ludzkość, są rezultatem pedagogiki stworzonej przez kobiety. A nasze znowu kobiety są owocem klerykalno-feudalno-poetyckiej teorii miłości, która jest obelgą dla higieny i zdrowego rozsądku… To zamykanie oczu na fakty, ciche przyzwolenie na łamanie ogólnie przyjętych zasad etycznych, przy jednoczesnym nakazie milczenia – w najlepszym razie, a w wersji bardziej pożądanej – przy aplauzie dla nieocenionych zalet kogoś, kto jest ich zupełnie pozbawiony, jest nam doskonale znane. W tym kontekście cieszy próba satyrycznego ujęcia polskiej rzeczywistości, jaką podjęła Wioletta Sobieraj. Wydaje się kontynuatorką tradycji przedwojennych powieści, będących satyrą lub pamfletem na polską obyczajowość, takich jak Kariera Nikodema Dyzmy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza czy zupełnie odmienne Zmory Emila Zegadłowicza. Zmory – o czym warto pamiętać – wywołały tak wielkie oburzenie społeczeństwa z powodu m.in. antyklerykalizmu, krytyki prowincjonalnej obyczajowości i systemu szkolnego, że odebrano autorowi honorowe obywatelstwo Wadowic. A przecież wszyscy wymienieni przeze mnie pisarze tworzyli i tworzą z pasją, z powodu niezgody na negatywne zjawiska w naszym życiu. Tylko oni je widzą i poddają krytyce, mając naiwną nadzieję na w sprowokowanie zmian, kiedy inni wolą zamykać oczy albo patrzeć na świat przez różowe okulary, zgodnie z propagowaną obecnie w mediach optymistyczną serialową optyką.

Sobieraj, zważywszy na jej wcześniejsze zawodowe zainteresowanie międzywojenną satyrą, chyba świadomie wpisuje się w ten niełatwy dla polskich autorów nurt w naszej literaturze i mam nadzieję, że jej kolejna powieść tę raz obraną drogę potwierdzi. Z pewnością jej wielkim atutem jest bogaty, żywy język, co niemal zgodnie potwierdzają i przeciwnicy, i entuzjaści jej powieści. Jedynym wyjątkiem jest niejaki „rednacz” z portalu internetowego „dużeKa”. Pisze on: Wioletta Sobieraj posłużyła się mocno przeintelektualizowaną i naciąganą polszczyzną, kładąc przy okazji wszystkie dowcipy po drodze (nie zauważyłem, a czytałem naprawdę uważnie, żeby ktokolwiek z bohaterów opowiadał dowcipy). Brak tu jakiegokolwiek gwoździa słownego, wszystko opowiedziane jest zbyt płynnie, po prostu za pięknie.(…) Czasem jedna k...a jest lepsza niż stado gładkich słówek. Rzeczywiście potoku przekleństw w Latawcach nie znajdziemy, ale słowa powszechnie uważane za wulgarne autorce nie są obce i występują w powieści tam, gdzie ich miejsce. W scenie nocnego spotkania bohaterki z nieletnimi mieszkańcami i stróżami prawa w centrum miasta słowo k...a akurat pada wielokrotnie, i trzeba przyznać, że Wioletta Sobieraj robi to koncertowo. Zaczynam podejrzewać, że rednacz z dużegoKa (człowiek bez nazwiska, więc może i bez wiedzy, jak wygląda porządna recenzja, bo to, co upublicznił, to jakaś niewydarzona karykatura tego gatunku) książki nie czytał, ale z jakichś sobie znanych powodów postanowił ją w oczach czytelników zdyskredytować. Ma również pretensje do Wioletty Sobieraj, że jako absolwentka polonistyki (studiująca kiedyś filozofię), stworzyła niezbyt mądrą bohaterkę, zamiast Robin Hooda normalności. I tu ponownie musimy wrócić do tego, czym jest, a czym nie jest satyra (na szczęście to proste, w przeciwieństwie do ustalania atrybutów normalności). Bohaterowie satyry to z reguły postacie obarczone wadami, inaczej by nimi nie zostali! Celem satyry jest ośmieszenie ludzkich zachowań! A główna bohaterka – Zuzanna – to wzór takiego antybohatera, jak Dyzma czy „wielebne głupstwo” w Monachomachii. Więc nie jest idealna, raczej przebiegła, taka, która dobrze wie, że na swoją fajtłapowatość, przybierając postawę sierotki Marysi, uzyska znacznie więcej, niż człowiek, który uczciwie zdąża do celu. Zuzanna doskonale widzi cudze wady, swoich nigdy – przecież to ludzkie! Tak skonstruowany bohater siłą rzeczy będzie prowokował zabawne sytuacje, kompromitując i siebie, i innych, i tak w Latawcach się dzieje. Nie jest to oczywiście powieść tej miary co Przygody dobrego wojaka Szwejka..., ale Zuzanna momentami to taki Szwejk w spódnicy i gdyby Sobieraj napisała kolejne przygody swojej bohaterki, myślę, że powinna podążać właśnie w tę stronę. A że nie wszystkich to bawi, nikogo dziwić nie powinno. Wszak nie od dziś wiadomo, że najtrudniej śmiać się z siebie, poza tym poczucie humoru to sprawa bardzo indywidualna – niektórzy nawet są go zupełnie pozbawieni. A w przypadku Wioletty Sobieraj zarówno język jak i specyficzny humor wskazują na przedstawicielkę polskiej autentycznej inteligencji, dlatego nie znajdzie czytelników wśród kobiet spragnionych prostych wzruszeń ani wśród mężczyzn identyfikujących się z superbohaterami.

Po lekturze licznych recenzji Latawców wniosek, że to książka nie dla każdego, nasuwa się sam. Zresztą dotyczy to wszystkich książek. Ważny jest wiek, doświadczenie, wyznawana religia, światopogląd, zainteresowania, wrażliwość, oczekiwania czytelnika – to oczywiste – co dla jednych jest sufitem, dla innych zaledwie podłogą, jak mieliśmy okazję usłyszeć w znanej polskiej komedii. Już wyobrażam sobie recenzję krwawego horroru pisaną przez zwolenniczkę banalnych romansów albo recenzję z koncertu symfonicznego w wykonaniu kogoś, kto poza muzyką disco-polo świata nie widzi, albo jeszcze lepiej – Hegla w rękach siedmiolatka – „Mamusiu, jaka nudna książka, i nie ma obrazków!” – moglibyśmy usłyszeć. „Prowincjonalna nauczycielka” (to kolejna strona internetowa, na której ukazała się recenzja Latawców) tak kończy omawianie tej powieści: Dla mnie to książka – mimo gorzkiego zabarwienia – szalenie prawdziwa. Ot, jakby lustro przystawione przed twarze tym, których autorka opisuje. Tylko czy każdy ma chęć się w nim przejrzeć? Ludzie identyfikujący się z postaciami z Latawców z pewnością – nie, ale myślę, że ci spośród czytelników, którzy np. spotkali się już z niekompetencją lekarzy, nie przepadają za reformatorami polskiej oświaty, do tego nie mają najlepszego zdania o policji i nie wierzą w celibat księży, a prezenterzy telewizyjni nie są ich idolami, bez obaw mogą sięgnąć po tę lekturę, chyba, że akurat kolekcjonują kompleksy – wtedy najlepiej nie budzić demonów, bo poziom agresji może im niepomiernie wzrosnąć.

Na zakończenie chciałbym się jeszcze odnieść do tytułowych latawców, które w finałowej, ciekawie poprowadzonej scenie odgrywają ważną symboliczną rolę. W nich skupia się sens całej powieści, która co prawda nie napawa optymizmem, zgodnie z tym, co pisze przywoływana już przeze mnie Magdalena Galiczek: powieść Wioletty Sobieraj zalicza się zdecydowanie do grona tych książek, które bez wątpienia zaspokoją potrzeby największych pesymistów, ale nim tak się stanie, czytelnika czeka dobra zabawa, jeśli oczywiście poczucie humoru mu na to pozwoli. Owe latawce, płonące – jeden z napisem „patriotyzm”, drugi „nauka”, trzeci „religia” – zostają wyrzucone przez okno podczas szkolnej uroczystości i przy radosnych okrzykach uczniów, robiących zakłady o to, który latawiec upadnie szybciej, oraz ciekawskich spojrzeniach dorosłych sięgają bruku.

W Latawcach odnajdziemy humor, gorycz, ironię, sarkazm i zadumę nad pozornością naszej rzeczywistości, tak jakby patronowały im słowa Witkacego z Nienasycenia: pozorni ludzie, pozorna praca, pozorny kraj. Wyszła z tego wcale poważna książka i dlatego dziwi ignorancja, z jaką potraktowało ją wydawnictwo. Przede wszystkim z powodu polonistycznego wykształcenia autorki, korektorka (Małgorzata Pośnik) chyba poczuła się zwolniona z obowiązku i nie zadała sobie trudu, żeby tekst sprawdzić i usunąć np. nawias tkwiący w środku wyrazu – drobiazg, ale razi. Kiedy ukazują się książki najpoczytniejszych polskich pisarzy, ze zdumieniem odkrywamy, że pracowało przy nich nierzadko po czterech korektorów, aż człowiek zaczyna się zastanawiać, kto te książki tak naprawdę pisze. I jeden, i drugi wariant zadziwia. Poza tym okładka wprowadza potencjalnego czytelnika w błąd – te fiolety, róże i krotochwilny nieład! Sugeruje lekturę lekką, łatwą i przyjemną, a rzecz okazuje się w efekcie poważna. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nad wydaniem tej książki zaciążyło fatum pozorności działań i braku kompetencji, jakby w odwecie za ostrze satyry wymierzone w ich stronę. Mam jednak nadzieję, że Latawce odnajdą drogę do swoich czytelników, a o autorce Wioletcie Sobieraj jeszcze usłyszymy, bo pisze z pasją i porusza istotne społecznie kwestie. Potrafi być kontrowersyjna i bezkompromisowa, a nie – mdła, niewyraźna, co to Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek – żeby było miło.


Wioletta Sobieraj, Latawce, Philip Wilson, 2008.